Na drogach duszy/Płomienny
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na drogach duszy |
Wydawca | L. Zwoliński i spółka |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | skany na Commons |
Indeks stron |
(ALFRED MOMBERT).
Często słyszałem ten śpiew, ale nigdy nie wstrząsnął tak silnie mej duszy, jak wtedy — w parny wieczór czerwcowy nad fjordem norweskim. W dusznym pokoju, w fioletowem jaśnieniu białych nocy rozległ się głos ciężki, ponury, jakby drgające serce, co z krzykiem w krtań wrasta, jakby gorączką spalone ręce, co się łamią w rozpaczliwym kurczu.
A potem znowu błędne zadumanie, bezmyślne błądzenie bez pamięci i bólu: zaduma jednostajnych litanij w mrocznym kościele wiejskim podczas wieczornego nabożeństwa.
A z tego mroku, z tej monotonii rozmodlenia i zadumy wykwitło łkające oko, zamroczone rozpacznem pytaniem, na które nie ma odpowiedzi — żarliwe prośbą, której spełnić nie można.
Ale ani pytanie, ani prośba do nikogo nie były zwrócone. Na nikim nie spoczęło to błagające oko: było, ot, tu, w wszechświecie, samo dla siebie, łkało ciężkie łzy w swe własne serce, wsłuchiwało się w bolesną modlitwę swego własnego bólu, krzyczało w szale swych własnych wizyj gorączkowych.
A w majestatycznym mroku białej nocy rozlał się blask, stężał, wyprysnął stromo w górę w długim okrzyku i zamarł nagle w milczącej głuszy: w tym krzyku kobieta, co mi te pieśni śpiewała, obnażyła swą duszę.
Słowa do tego śpiewu zdołał napisać on jeden, jedyny, bo zrodziło go to samo macierzyńskie łono boleści, gorączkowych wizyj i strasznych snów:
Wydał zaledwie parę tomików, ale pokazał tak silną, tak odrębną indywidualność, że na chwilę się nie waham zaliczyć go do najtęższych poetów niemieckich, a zbiór jego poezyj: »Der Glühende« należy do najwybitniejszych dzieł młodo-niemieckiej lyryki.
»Płomienny«, to jeden z owych bezimiennych, co przychodzą na świat w czarnej godzinie, w której, jak mówi Michał-Anioł, jest dobrze spać i być z kamienia. Przychodzi na świat z duszą, bólem i smutkiem spowitą. Z rozognionej, ciężkiej krwi wyrywają się ręce, co ustawicznie szarpią w strzępy świadomość i rozlewają ją w mgliste opary niejasnych widziadeł.
Płomienny przyszedł na świat z żarem i płomieniem. Przepastne, głębokie noce zalewają nagle światło jawy i dnia, a w czarne przestwory nocy wsiąka krwawa czerwień ogromnego słońca, co kiedyś gasło nad głową wielkiego a świętego boga na Golgocie.
Kiedy jeszcze siadywał na kolanach swego ojca, występowały przed rozgorączkowanemi jego oczami obrazy i wizye, które dusza jego już kiedyś widziała, gdy jeszcze na łonie wieczności śniła: morza, jaśniejące nagim grzbietem skał; białe mewy, co się do nich tulą; dwie fale, co w niebo wykwitły w parnem spowiciu swych nagich ciał: ojciec zamienia mu się w olimpijski posąg marmurowy, a wieczność wije mu wokół skroni wieniec z róż.
Z dalekiej gwiazdy, z odwiecznego swego gniazda, przyniosła dusza Płomiennego obrazy i widzenia, jakich żadne oko ludzkie nie widziało: słońca, lśniące blaskiem klejnotów, bezprzestrzenne dale i morza, nie zamknięte żadnym widnokręgiem, — samotnie i puszcze czarnych głębi, żarzące się błyskawicami wieczności.
W dzikim zachwycie wsłuchuje się Płomienny w święte mysterje swej odwiecznej duszy, co wszystkie tajnie poznała. Wie, że są w niej dziwnie poplątane krużganki, grobowce wspomnień życia przed życiem, sklepienia i podziemne kurytarze, do których nigdy jeszcze nie wnikło światło, a które wiodą do jakiegoś tajemnego Tabu: tam strzeże dusza swej najgłębszej tajemnicy, zagadki zagadek. Tylko to jedno wie, że tam, tam ukryta... tajnia.
A w ciemnych nocach swych snów gorejących tryśnie raz po raz zielony płomień, raz po raz rozlega się dźwięk, jakby oddalone, najtajniejsze echo, — aż kiedyś wziął pochodnię, wszedł w te podziemne ganki..
»O, wie ich wachte!
»O, jeder Nerv, und jeder Zoll ist wach.
»Und während ich hier oben gespannt die Wand beschaue,
»Fühl ich tief innen hinaus — zurück den dunklen Gang!
»Und weiss auch, ich fühle — weiss selbst, dass ich weiss!«
Ale w mowie ludzkiej niema wyrazu na to, co Płomienny wie: to żar, płomień, uczucie ognistego blasku, tak! to gorejące kryształy, »dusza ślepnie od własnego blasku«.
I rzuca pochodnię w krużgankach i wie, że już tą samą ręką kiedyś w przeszłem życiu tak samo rzucał z głębin serca krwawiącą się pochodnię pod tem sklepieniem.
A za sobą słyszy odgłos kroków ciemnego tłumu, co idzie za nim we śnie, za nim, wielkim prorokiem, co szuka kierunku i drogi w pogmatwanych zaułkach duszy... Cyt! tam w głębi coś przewiało, gdyby oddech oddechu, błysk świadomości, najdalszy, najodleglejszy trzepot świadomości... ach! zanikło: dusza skryła się znowu, ale oddech jej błysnął przez jego oczy i niewysłowiona tęsknota wola go i wabi ku prasłońcu, z którego powstał.
Jest obcym na tym świecie. Widzi inaczej, jak wszyscy inni ludzie. W obrazy i wrażenia jawy wrosły sny i dziwy. Powstaje w nim trwoga, strach, przerażenie:
Tak cicho w sali, nad nim wiszą białe lampy. Kołyszą, zwieszają się coraz niżej i niżej. Niema nikogo, ale on czuje, że wszyscy patrzą na niego, poważnie i w uroczystym smutku:
»Wenn Einer spräche! — doch es ist so still,
»so still im Saal... und die heissen Lampen,
»die weissen Lampen hangen immer näher, immer näher über meinem schweren Haupt«.
Każdy obraz, każde wrażenie staje się trwogą w tym żarze duszy, która się chce wyśpiewać, chce mówić, wołać, a milczeć musi:
Półmrok w pokoju. Tak cicho, tak dziwnie. Skądś pełza trwoga ku niemu. Chwiejne cienie kołyszą się w szarzejącej ciszy. Płomienny zrywa się, nasłuchuje: ktoś opiera lekko drabinę o okno:
»Dunkle Gestalten huschen herauf...
»Man vergittert mir das Fenster...«
Strach, obłąkany strach, wielka tragedya tych, co szukają drogi w ciemnych puszczach duszy. »Que ceux qui voudraient savoir ce qu'est Dieu et l'étudier, sachent que c'est défendu; ils deviendraient fous« — woła już Ruysbroek Admirabilis do tych śmiałków, co na oślep rzucają się w czarne odmęty duszy.
Obłąkanie, które dotychczas czarną nocą opadło na wszystkich braci Płomiennego: maga średniowiecznego Gilles de Rais'a, John Dee'a, Paracelsa, maga naszej doby Poe'go, Garszyna, Schumana — czyha i na Płomiennego.
Z początku tylko ciemne, niejasne przeczucie cierpienia, co niezadługo ma go ująć w swe straszne objęcia: koło południa widzi kobietę, nie — tylko cień jej, i słyszy głos: »Co tam robicie?« Zdaje mu się, że to jego własny głos i słyszy odpowiedź, ale nie wie, kto mu odpowiada:
»Ich putze die Fensterscheibe,
»Sie ist so trüb.
»Ich putze immer.
»Aber sie wird nie hell,
»Sie ist ganz trüb.
Oczy Płomiennego ślepną na cały świat zewnętrzny, patrzą w siebie, w swe własne wizye. Widzi cieplarnię i niebotyczne palmy; gdzieś w kącie siedzi i kiwa się stara kobieta, zielony ptak kołysze się i marzy o palmowem swem gnieździe, a nagle opada go tak dawno już czychające obłąkanie:
»Rings um das Haus starrt schmutzig rauhes Eis,
»Verdächtiges Gesindel schleicht um's Haus,
»Zerlumpte, mit erfrorenen, spitzen Nasen,
»Brechstangen in den plumpen Raubtierfäusten,
»Ein Kupplerweib grinst in die grünen Scheiben.
Mózg traci równowagę, a Płomienny czuje, jak nieznane, a straszne siły tłoczą się nieustannie z głębi ku górze i wstrząsają nim demoniczną potęgą. »Ja«, skupione w sobie, ześrodkowane »Ja« rozprasza i rozpyla się na wszystkie wiatry. Nowe »Ja« staje się władcą, »Ja« nie z tego świata, spojone, zlane z wszechświatem i poddane jego mocy:
»Der Mond stieg auf — ich kann nicht mehr wachen,
»Die Sterne blitzen hernieder!
»Es trommelt — trommelt...«
Płomienny »musi« wybiedz w miesięczną noc. Dlaczego? Dlaczego? Myśl ta nagle przenika mu skołatany mózg. No! Cóż wreszcie? Wszak to tak przyjemnie przejść się w czarach miesięcznych nocy... Ale wokół niego przybiera wszystko tak dziwne życie: czuje wokół siebie ciemny, skaczący tłum; porwany jego szałem sam skacze, krzyczy, ale czuje, jak się coś z głębi wyrywa, czuje to w piersiach, w gardle: stara się zgłuszyć, stłoczyć: księżyc mu w krtań wzrasta, wyżej, coraz wyżej:
»Ich verstelle mich! pfeife schrill!
»Aber ich höre es doch...
»Ich sags Niemand!
»Es trommelt...
»Es trommelt in meinen Nerven...«
Tak odtworzył Edward Munch noc burzy i strachu: Na tle czarnej nocy upiornie oświetlony dom; okna wyglądają jak w kawały rozprysłe słońca, a na dworze tłum biało odzianych ludzi, w strachu i trwodze tulących się do siebie. Co wygnało ich w tę noc burzliwą? Czy łoskot burzy w ich sercach? Czy trwoga przed dogorywającem słońcem?
I znowu słyszy pochmurną litanię, z której się nagle wyrywa straszny okrzyk.
A może przyjdą chwile, kiedy burza przeszaleje, a niewysłowione szczęście przeniknie duszę Płomiennego:
»Menschen kommen, schöne, weiche Menschen in meine Einsamkeit,
»Drücken mir warm die Hand und schreiten wieder leise vonhinnen,
»Ihre Seelen sind reicher an mir worden...
Pierś jego przepełniona rozpiera się, dziki chaos słów tłoczy, pręży, wyrywa się z jego duszy, a on chwieje się trwożnie, rozpina swe ramiona, przerasta niebem tłum cały, aż naraz wykrzykuje serce jego,
»Helft mir auf die Rednerbühne!
»Stützt! hebt!
»Helft! eilt!
»»Mein Herz glänzt überm Meer!«
Jest to gdyby orkan Szopenowskich akordów, miotanych burzą ku niebu, piętrzących się, skłębionych, krzyczących ku słońcu, a potem znowu nagły odpływ w łkającem szczęściu upojenia, niepojętego szczęścia, co człowieka krzyżem na ziemię rzuca:
»Mein Herz glänzt überm Meer!«
Taka jest w najgrubszych zarysach treść tych dziwnych poezyj. Niema chyba książki, którąby można z »Płomiennym« porównać — co najwyżej »Serres chaudes« Maeterlincka. Ale Maeterlinckowi braknie tej istotnej wizyonerskiej siły. Naiwne banalności mieszają się z utartymi już obrazami i wiecznie powracającą dominantą snu: białe łabędzie, płynące po cichych kanałach działają w końcu nużąco i mdło. Tylko tu i owdzie przecudny wiersz, monotonny akkord, jak dzwon rozbujały, n. p. »Et la tristesse de tout cela, ô mon âme, et la tristesse de tout cela«.
Jedno tylko ma Mombert wspólnego z Maeterlinckiem: bezwzględne zerwanie ze skostniałą tradycyą liryki.
Liryk, jakie znamy z tysiąca i tysięcy tomów, ma nagromadzony zasób zmysłowych wrażeń, które przetwarza na coraz to nowe obrazy; jego fantazye są zawsze czerpane z życia rzeczywistego: boleści jego i radości mają zawsze »przyczynę«. Liryk ten nie oddaje rzeczywistych stanów duszy, tak, jak się bezpośrednio przejawiają, ale wiąże je zapomocą logiki, łączy je mechanicznie logiczną asocyacyą.
Jest to więc liryka opisowa, pouczająca, wyświetlająca; liryka, która czytelnikowi wszystko tłomaczy i niszczy cały czar suggestyi.
Zupełnie inaczej u Momberta. Obrazy i wizye przejawiają się bez żadnego związku przyczynowego; olśniewająca jasność wytryskuje nagle w ponurym zmroku; proste zmysłowe wrażenie staje się potworną chimerą; uczucie szczęścia wyłania ze siebie najintenzywniejszy ból; tęsknota zamienia się w najbliższej tysięcznej sekundy w wściekłe pożądanie, a nad cichem jeziorem sytego szczęścia czyha odraza, wstręt i przesyt.
Nigdy żadnych objaśnień, żadnych logicznych łączników, których w duszy niema. Jest tylko nagi i bezpośredni stan duszy, nie przerwany, ale i nie wiązany prąd wrażeń, raz po raz roztajemniczony, jakby snem, chwilą bez myśli i bez pamięci, by znów od nowa ciskać w jawę obrazy, widziadła, które z pierwszą częścią wrażeń nic nie mają wspólnego.
Naturalnie, że sztuka tego rodzaju stawia czytelnikowi wielkie wymagania. By ją zrozumieć, trzeba pogrążyć się w duszę poety, trzeba wssać się w najtajniejszą głębię, aż obie dusze, twórcy i czytelnika stworzą jedną.
Jest to sztuka Jedynego dla Jedynego. Z potężną siłą narzuca swe wrażenia. Wciskają się w duszę czytelnika, rozrastają się tam samodzielnie, kojarzą się z tysiącem tam już nagromadzonych wrażeń, a czytelnik staje się twórcą. Zdziwieni słuchamy obcych głosów, których nigdy nie słyszeliśmy, wspomnienia jakichś wydarzeń, które nigdy się nie zdarzyły, dusza rozrasta się, sięga rękami po za krańce nieba, oczy się zamykają, świat cały gaśnie:
»Schlafend trägt man mich
»In mein Heimatland.
»Ferne komm ich her —
»Ueber Berge, über Schlünde,
»Ueber ein dunkles Meer
»In mein Heimatland«
Gdyby gasnącą falę słyszę preludyum Szopena: jakiś obłok, rozpływający się na niebie: modre, mgliste opary, wznoszące się nad oceanem, a nad tem wszystkiem obłędna gwiazda, śniąca o wieczności...
W tej sztuce, która niczego nie wyjaśnia, nie opisuje, daje i tylko bezpośredni szereg wrażeń, niema żadnych dzielących granic. Słowo działa jak ton i barwa równocześnie. Wszystko spływa w jedno w owym tajemniczym punkcie duszy, w którym wszystkie zmysły się przenikają, tak, że każde wrażenie przejawia się we wszystkich swych wartościach.
»Serres chaudes« Maeterlincka to książka dekadencyi. Słabe, chorobliwie przedrażnione nastroje chorych ludzi, co trwożnie kryją się przed nagim blaskiem światła, boją się krzyku i fanfar orężnych. Są to nastroje rekonwalescenta, którego każde gwałtowniejsze wrażenie o śmierć przyprawić może — w książce Momberta rozbrzmiewa wiecznie stary i wiecznie nowy ton wielkiej sztuki: rozmach, namiętność i szał.
A wielka piękność tej książki, to piękność duszy w chwili, kiedy duma ciężkim snem nad strasznym ciężarem życia i ręce załamuje w niemej rozpaczy, albo rozpościera błogosławiące ramiona nad biednym padołem płaczu.
Wielka piękność tej książki, to piękność przyrody w chwili, kiedy święci w dzikich zamieciach i wybuchach swój straszny sabat, piętrzy morze ku niebu, albo kipi i ogniem się przelewa...
Jest to demoniczne piękno bólu, macierzyńskiego łona wszelkich twórczych przejawów, Bólu—Boga, co zapładnia, przetwarza, odradza i nowe bezkresne przestrzenie roztwiera.
Do powyższego artykułu daję kilka dotąd niedrukowanych poezyj, w których się przejawia cała dusza tego wielkiego poety, czysta, niezrównana, całkiem oderwana od świata.
Zadziwiająca dusza, pogrążona w snach jakichś odwiecznych bytów, zatopiona i wsłuchana w melodye nie z tej ziemi. Dusza proroka, który przełamał w sobie to wszystko, co dla nas jeszcze znojem, a gniewem, a ciężkim bólem.
Dusza artysty, co nie zna ni gminu, ni rozgwaru rynków literackich, dusza nieokiełznana niczem, co dla nas jeszcze zaporą, wahaniem się, a lękiem.
Cóż go obchodzi, czy go kto zrozumie? Słońce łono, z którego wyszedł, śpiewa te same pieśni, a księżyc, matka jego, nawiązał te struny pomiędzy sobą a ziemią, struny, — na których błądzi dusza wielkiego poety zadumanemi rękoma.
Cóż go obchodzą prawa, jakiemi się język poetyczny daje jeszcze krępować? Rytm jego słowa, to nie zewnętrzne spadki sylab: to wewnętrzny rytm uczucia, rytm serca, co szlocha i płacze, spoczywa w szerokiej zadumie, to znowu rozpościera swe skrzydła od jednego krańca do drugiego, znowu nawraca, — osiada nieruchomie na zrębach skał i tęsknym wzrokiem błądzi po bezdrożach morza.
Mombert przemógł »literaturę«.
Tłomaczenie moje zupełnie dosłowne z możliwie wiernem zachowaniem rytmicznych właściwości:
Czy niebo już świta?...
Odwieczne światło zapada.
Jakieś westchnienie czołga się wzdłuż ciemnych krańców nieba — jakaś melodya wkrąża się w leje czarnych gór pasma —
Czy niebo już świta?
Jakiś szloch i kwilenie, a sny jego spływają w miękkich potokach poprzez śpiące kwiaty w ciche światów doliny.
Czy niebo już świta?
Siedzę nad jeziorem, którego dawniej nie było.
Ponad szklistą wód tonią zawisł rozwartemi skrzydły wielki ptak,
Co wnika w mózg i serce...
O dziwny ptaku, z czem Cię porównać?
Był jeden, co był jak Ty!
Ojcem mi był i synem...
Ale odleciał, zaczem rano nadeszło.
Zaczem zagasło odwieczne światło.
O dziwny ptaku, jakby Cię nazwać?
Och! spływasz mi już z mych oczu,
Już nikniesz...
............
Słyszę przebłysk cichego szumu,
Och, taki cichy, och, taki bliski.
Tak słodki, tak bliski, jakby coś we mnie szumiało,
Jakbym miał skrzydła, jakbym był ptakiem,
I jakbym zawisł nad wód zatorem.
O dziwny ptaku, jak mam się nazwać?
Jak nazwać me skrzydła?
A jak jezioro,
Nad którem płynę?
............
Rozpostrzeć skrzydła,
Och! raz ten jeden!
O południe słońca, gdy spoczywam w gorącej łaźni morza,
A ciało wtulam w grzęski muł roślinny!
I tak stęskniony, pragnący, omdlały,
Czuję, jak z głębi
Powstaje biel światła,
Co w mózgu mym skrusza się w myśli tysiące:
Powstaje, idzie, biegnie i znowu się zlewa nieme — gasnące na innych brzegach.
Leżę pod bliskiem niebem, na którem się gwiazdy gromadzą.
Lśnią gwiazdy tuż nad moimi ciasnymi krańcami.
Ostatnia, najmniejsza gwiazda trąciła iskrą o moje serce.
O niebo południa, o południe słońca,
Kiedy spoczywam w świętej mórz kąpieli.
Z odległych dali rozbrzmiewa harfa —
Wejdź, wejdź!
Rozwarta brama. Ta brama.
Ta brama...
Leżę na maszcie rozbitego statku — o ciemna łasko!
Obezwładnione ciało, serce w strachu stężałe,
A ciężki nawrot bałwanów bije mi o skronie.
»Teraz z grzmotem powstanie słońce«.
»Teraz grzmiący księżyc powstanie!«
»Czy słyszysz jęk?«
Siedzę skulony wśród smukłych nagich królewien,
Wtulam się w ich żarzące gładkie ciała...
Wielkie, szeroko rozwarte oczy,
Co jarzą.
»Teraz z grzmotem powstanie słońce«.
»Teraz grzmiący księżyc powstanie«.
»Czy czujesz nas?«
»Przytul się! Bliżej, och bliżej«.
»Teraz z grzmotem powstanie słońce. Tak...
»Teraz grzmiący księżyc powstanie.« Tak.
»Tak«. »Och tak!«
Zawsze, gdy zmierzch wieczorny opada na ziemię,
Siedzi przedemną z wielkiem okiem żałoby
Niema, brzydka ropucha.
Ta brudno-zielona, ślizga ropucha.
Biorę ją i kładę sobie na kolana;
I patrzę w to oko strasznej żałoby,
Bo kocham je jak dziecko
Mej duszy.