Na kresach lasów/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na kresach lasów |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Wydanie | czwarte |
Data wyd. | 1920 |
Druk | M. Schmitt i S-ka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Śniegi stopniały i potokami spłynęły w niziny; znikły lody, schowawszy się w głąb ziemi pod mchy i darninę, tylko pokruszone, kryształowe tafle tak do niedawna jeszcze potężnej jego zbroicy widzieć się dawały pod przejrzystemi wodami płytkich wądołów wmarzłe w dno, lub na jeziorach płynące z fali na falę i z łoskotem potrącające o siebie.
Dolina Andy wraz z przyległą jej okolicą zwolna przekształcać się zaczęła; coraz mniej tu było lądu i lasu, a coraz więcej powietrza i wody. Ptactwo, dotychczas górą ciągnące, spadło nagle i rojnie obsiadło moczary. Bezustanny gwar ich głosów, łopot skrzydeł zlewał się w jakiś śpiew chaotyczny, w nocy tylko i w połowie dnia na krótko przerywany.
Na niebie jednocześnie też zaszły zmiany: noc ustąpiła miejsca nieustającemu światłu dziennemu. Słońce, nie schodząc z horyzontu, biegło dokoła niby latarnia kołyszącą się na długim sznurze, albo pocisk ognisty olbrzymiej średnicy, śrubowym, coraz bardziej poziomo chylącym się ruchem usiłujący uciec, od ziemi gdzieś w przestworza.
W miarę zwiększającego się ciepła, budził się w okolicy ruch, życie: kołysały się wody, płynęły chmury, to siwe, to białe, to ciężkie, to lotne; szumiały bory, rozsiewając zapachy rozkwitających drzew, a po tem wszystkiem barwy, blaski i cienie krążyły zmienną czeredą, niby szkiełka wciąż obracanego kalejdoskopu. Już nie bezgraniczną jednostajność, ale nieskończoną rozmaitość zjawisk przedstawiała okolica.
Paweł przestał tęsknić. Dostał od Andrzeja starą, zardzewiałą rusznicę, pod warunkiem dostarczania zabitej zwierzyny, trochę prochu, śrutu i po całych dniach włóczył się wśród błot i zarośli.
— Ach, my-śli-wy! — zachwycali się z początku Jakuci.
Trwało to jednak niedługo, gdyż Paweł, nasyciwszy pierwszy głód wrażeń, stracił zapał do wypraw po okolicy. Wszystko, co tam spotykał, począwszy od niezwykłego biegu słońca, skończywszy na wiatru podmuchach, na pluskach wody, było tak obcem, tak innem od tego, na czem wyhodowała się i co pokochała jego dusza, że nie koiło, ale bardziej jeszcze podniecało gryzącą go tęsknotę. Te wodne obszary bezbrzeżne, jak morskie zatoki, te mewy ponad nimi w mglistą dal lecące, fale brunatne z posępnym pomrukiem na płaskich kładące się wybrzeżach, głuche puszczy ostępy zawsze milczące i nieruchome, pomimo rozkwitu wiosny i życia płynącego z południa, budziły w nim chwilami niepokonaną odrazę, niby przypomnienie innego, wrogiego mu istnienia. Nigdy zresztą nie był zbytnim lubownikiem martwej przyrody; tu zaś wśród tych barw szarych, tych smutnych widoków mniej jeszcze niż kiedykolwiek czuł się do tego zdolnym. Łowy nie pociągały go także. Wprawdzie paromiesięczny pobyt w śród łowców oswoił go z widokiem ran, krwi, konania, ale nie zabił w nim uczucia żalu i wstrętu, jakie budziło się zawsze wobec martwych zwłok upolowanego zwierzęcia.
Włóczęgi jednak po lesie nie zaprzestawał; broniła go ona od rozmyślań nad przeszłością i ukrzepiała na duchu, jak człowieka skazanego na zgubę, który powtarzaniem jednego i tego samego wyrazu próbuje uśmierzyć śmiertelny niepokój.
W takich warunkach przedsiębrane myśliwskie wyprawy nie dawały wielkich rezultatów, co wprędce zniecierpliwiło Andrzeja i odmówił mu prochu.
— Włóczysz się po dziurach — mówił — trafisz jeszcze na niedźwiedzia i zostaną po tobie tylko buty i czapka, a dla mnie kłopot. Zresztą prochu mam niewiele, poczekaj więc, aż przyjadą kupcy i sam go sobie kupisz.
Bez broni nie miał Paweł wielkiej ochoty wędrować po lesie, zaprzestał więc dalszych wycieczek i przyłączył się do grona oczekujących na kupców, a grono to naówczas z całej niemal składało się gminy.
Czas już był rozejść się szeroko po tajdze, by sobie wzajemnie w łapaniu ryb nie przeszkadzać, po letnich ułowach, po leśnych łachach i rzeczkach; nikt jednak nie ruszył się z domu, każdy bowiem chciał koniecznie widzieć się z kupcami, wracającymi na południe, każdy miał do nich jakiś interes: ten kupić, tamten sprzedać, ów długi zapłacić, a niejeden pragnął poprostu liznąć rosyjskich przysmaków i przed utonięciem w dzikich lasach ucieszyć serce i rozweselić oczy widokiem niezwykłego zbiegowiska ludzi i przecudnych ludzkich wyrobów. Czekano więc z niecierpliwością. Dzieci, wysyłane przez starszych na zwiady, co chwila właziły na płaski dach jurty i stamtąd w dal patrzały.
— Niema! niema! nie widać! — brzmiało nieodmiennie z dachu.
Aż wreszcie dnia jednego około południa rozległo się pożądane:
— Jadą!
Wszystko, co żyje, wyległo z jurty i pośpiesznie wygramoliło się na dach. Na dole pozostała tylko chora Andrzejowa i stara Simaksin, które, zadzierając do góry głowy, pytały gderliwie co chwila:
— No i cóż? Cóż nie gadacie?
— Jadą! już są niedaleko! okrążają dolinę... wkrótce ich zobaczycie!
Niezadługo istotnie nawet stojący na ziemi mogli dostrzedz przesuwający się między drzewami, szereg koni w liczbie stu z górą, przeważnie białych, powiązanych arkanami i idących jeden za drugim, niby sznur białych pereł. Sznur był podzielony na kilka oddziałów, a na początku i na końcu każdego z nich jechali jeźdźcy w kolorowych powiewnych odzieżach, niby przewiązki sznura. Na słonecznem tle pogodnego dnia, przyćmionego ciemną, przejrzystą koronką rzadkiego lasu miało to wygląd malowniczy. Urok ten prysł jednak zupełnie za większem zbliżeniem.
Błotem obryzgane, spocone, rojem komarów obsiadłe biedne koniska ciężko objuczone, popędzane, szarpane, biegły na oślep, co krok potykając się i zapadając w wybojach, pełnych wody i grzązkiego błota. Jeźdźcy, bacząc pilnie na to, co się obok nich, przed nimi i za nimi działo, kolanami, piętami i głosem dodawali energii swoim wierzchowcom, które, podniecone nadzieją rychłego spoczynku, wytężały ostatki sił. Karawana postępowała raźno, ale nie znajdowała się jeszcze u kresu swojego przeznaczenia: blisko tysiąc wiorst jeszcze takiej samej drogi mieli przed sobą i takiej pracy codziennie — przez ćwierć roku prawie.
W niewielkiej od wrót odległości, trzech jadących na czele oddzieliło się od orszaku i w cwał puściło konie.
— Uch, konie! Co za konie! — cmoknął zazdrośnie Dżjanha.
— Rzecz wiadoma, południowe! — odezwał się inny parobek.
— A jakże! Bogaty kraj! A i dobytku wiozą bez liku... I tak co rok.
— Milczałbyś! — wtrącił któryś ze starszych. — Nie my przecie od tego bogaciejemy.
Dalszą wymianę myśli przerwało przybycie jeźdźców.
Gdy wpadli we wrota, czekający rozstąpili się przed nimi na dwie strony — kobiety stanęły po lewej, mężczyźni po prawej, tworząc dwa milczące, nieruchome szeregi. Andrzej pośrodku, z czapką w ręku, uniżenie witał cnych gości.
Na przodzie, na ślicznym siwo-jabłkowitym koniu, odziany trochę z europejska jechał niemłody już mężczyzna, tęgi i rumiany, o rysach twarzy grubych, malinowym nosie i krótko przystrzyżonej brodzie. Na nogach miał jakuckie sary i zamszowe spodnie, na plecach krótki, europejski tużurek, na piersiach niezapięty, pod którym, zamiast kamizelki, widać było ciemną, flanelową bluzę, lakierowanym rzemykiem przepasaną; głowę okrywał czarny, pilśniowy kapelusz, z czarnym, muślinowym welonem, spadającym aż na plecy i mającym zabezpieczać od owadów.
Sam Andrzej przytrzymywał mu konia i pomógł zsiąść z wysokiej, srebrem wykładanej kulbaki.
Był to właściciel karawany, a towarzyszący mu młodzi ludzie — jego subjekci.
Przedewszystkiem, nie witając się z nikim, weszli do jurty i przed obrazami świętych złożyli trzy niskie, czołobitne ukłony, poczem dopiero zwrócili się do gospodarza ze zwykłem o tej powielkanocnej porze pozdrowieniem:
— Chrystus zmartwychwstał!
— Zaiste zmartwychwstał! — dała się słyszeć odpowiedź i witający trzykroć ucałowali się w usta i w oba policzki.
Ta sama ceremonia powtórzyła się z wszystkimi obecnymi, nie wyłączając najbiedniejszych i najbrudniejszych. Tylko wobec Pawła kupiec zawahał się i po chwili namysłu ograniczy] się na podaniu ręki.
— Pan dobrodziej tutaj, widzę... ratujesz się wśród dzikich na pustyni? — spytał go z uprzejmym uśmiechem i, nie czekając odpowiedzi, zwrócił się w głąb izby, gdzie gospodarz, rozpostarłszy na ławie dywan ze skór końskich, zapraszał go na najpoczestniejsze miejsce. Subjekci zajęli miejsce obok pryncypała, a z drugiej strony stołu posadził Andrzej Pawła i kilku z obecnych szanownych, jak: starego Filipa, wdowę Awdotję, matkę Foki, dość jeszcze młodą, ale grubą i niemrawą Jakutkę i innych Pawłowi nieznanych gości. Na stole już stały zawczasu przez Leliję na talerzach i misach przygotowane miejscowe przysmaki: tłusta ryba, wędzona i drobno krajana, świeże masło, kożuszki z gotowanej śmietanki, surowy szpik z reniferowych goleni, kawałki kaczek i gęsi smarzonych na rybim tłuszczu, wreszcie — najświeższa leśna nowalia — gotowane jaja przelotnego ptactwa, różnokształtne, różnobarwne, jak nasze pisanki.
— Kupiec uśmiechnął się i pogładził łysiejącą głowę.
— Dobrze, zgoda! spróbujemy naprzód waszych łakoci, a potem swoje podamy. Pan pewnie pijesz? — zwrócił się do Pawła. — Nie... to dziwne. Nie pijesz, w karty, słyszałem, też nie grasz, a może i nie palisz, to się pewnie chcesz wzbogacić. Myśmy jednak ludzie grzeszni i zdrożeni, więc pozwolisz, że wypijemy za pańskie zdrowie. Wasiu, podaj baryłeczkę.
Przyniesiono sakwy i wydobyto z nich wszystko potrzebne do poczęstunku. Część wódki z beczułki przelano do butelki z grubego, zielonego szkła; z której kupiec własnoręcznie napełniał srebrną, podróżną czarkę, sam pił i drugich częstował, ale tylko siedzących u stołu, resztę zdał na pieczę jednego z subjektów, który skrupulatnie, według jakuckiego zwyczaju, obdzielał trunkiem wszystkich po trochu, nie omijając nikogo, nawet dzieci i niemowląt.
Kupiec tymczasem zajadał i gawędził:
— Ja to, panie, chwalę i rozumiem! Któżby nie chciał żyć w bogactwie i spokoju? Ale nie tak się orze, jak chce, lecz jak może. Ot, i ja! tyle lat już haruję po tutejszych drogach, a przecie tyle tylko mam, co zjem i wypiję. Bogactwo wciąż między palcami ucieka — tu czarkę znów nalał i jął Pawła prosić:
— A może się pan dasz ubłagać?
A gdy Paweł przecząco poruszył głową, sam ją wychylił z widoczną przyjemnością i westchnął:
— Psuje się naród, ach, psuje! Ani to teraz sprzedać, jak się należy, ani długów odebrać... Andrzeju! — zwrócił się do gospodarza, przysłuchującego się pilnie niezrozumiałej rozmowie i zagadał po jakucku.
W jurcie robiło się coraz ciaśniej i duszniej. Na kominie, pomimo nieznośnego gorąca, gorzał wciąż suty ogień, przy którym bezustannie gotowano coś i swędzono. Ludzi przybywało coraz więcej; co chwilę ktoś wchodził, jakieś dzikie postacie, od stóp do głowy w skórę zaszyte, rzadko tu widziane i zamieszkujące mało znane i bardzo odległe zakątki tajgi; przynoszono, rozwiązywano, rozkładano jakieś paki, worki, węzełki...
Jak tylko skończyło się śniadanie, Paweł, czując zawrót głowy dla braku powietrza i tytuniowego dymu, przecisnął się przez tamujący tłum ludzi i wydostał się na dwór. I tu było niemniej gwarno. Sto pięćdziesiąt koni, przywiązanych do ogrodzenia, biło się, rżało, kopytami uderzało, ogonami machało, odpędzając rojem otaczające je owady. Pomiędzy końmi uwijali się ludzie, młodzi przeważnie, z ciemnemi twarzami, odziani po podróżnemu, krótko, opięto, zbrojni w długie noże, schowane w pochwach, przyszytych do lędźwi. Zajęci byli rozpalaniem ognia, przesuwaniem leżących na ziemi szeregiem brzuchatych juk, przeglądaniem uprzęży; wlekli coś, rąbali, żelazem brząkali, śmieli się, klęli, krzyczeli, swawolili. Niektórzy, żartując, mocowali się z sobą, inni zaczepiali rubasznie kobiety, przechodzące około nich umyślnie lub z potrzeby, bez ceremonii chwytali je w pół i, nie zważając na złorzeczenia, pieścili, ile się dało, póki nie odpędzono ich kopnięciem nogi, lub zamaszystym szturchańcem. Jak w obozie, gwarno było i rojno. Jaskrawa odzież ludzi błotem zbrukanych, futrzane na głowach ich kołpaki, tu i ówdzie wśród dymu migająca siekiera lub połyskająca broń palna, w połączeniu z gardłowymi dźwiękami azyatyckiej ich mowy i dzikiem turańskiem obliczem, łudzące sprawiały wrażenie, które potęgował jeszcze widok rozpiętego w pobliżu białego namiotu kupca.
Paweł patrzał i zdawało mu się, że widzi obraz ubiegłych stuleci: jakiś czambuł Batego czy Czyngishana, obozujący pośród drogi. Tylko daleki chór ptasi, w krótkich przerwach ludzkiej wrzawy dolatujący z nad bagien, przypominał mu, gdzie się znajduje.
— Pawle! gdzieżeś się schował? — rozległ się nagle głos Ujbanczyka. — Chodźże do chaty, wołają cię!
Paweł zamyślony nie słyszał go i nie odzywał się.
— Pójdziemy, czy jak? — rzekł chłopak, ciągnąc go za rękaw i zaglądając mu w oczy.
— Cóż to? — zawołał ze zdziwieniem — ludzi niema, tęsknisz, ludzie są, też, widzę, tęsknisz! Co z tego będzie?
— Co ma być? Wcale zresztą nie tęsknię — odrzekł Paweł z uśmiechem.
— Więc cóż?
— Ot tak, myślę sobie, jak to się nieraz dziwnie plecie na tym świecie. Niegdyś wasi ojcowie chodzili staczać z nami zacięte, krwawe boje, a dziś wy sami w pętach, daleko mocniejszych, niż te, w jakich nas pędzaliście w jassyr.
Ujbanczyk przywykł już do dziwacznych, nie zawsze dlań zrozumiałych odpowiedzi Pawła i tym razem więc nie zastanawiał się bardzo nad tem, co usłyszał, odrzekł tylko poważnie:
— Nasi ojcowie byli głupi, ja tak myślę. A ty śpiesz się, bo panowie czekają.
— Kto wie, może znów kiedy, wtedy właśnie, gdy wszystkie siły w inną trzeba będzie wytężyć stronę, rzucicie się na nas, mszcząc się za przeszłość, ciemni, ubodzy, obrabowani, a nauczeni tylko chciwości i złego! — mruknął posępnie Paweł.
Przebiwszy się z trudnością przez gęsty mur ludzki, dostał się Paweł znowu do stołu, za którym spocony, czerwony i nieco już podpiły siedział kupiec, rozpiąwszy na piersiach bluzę i rozpuściwszy pasa. Przed nim dymiła niewielka, biała wazka fajansowa, pełna barszczu z „pielmieniami“[1]; obok stała nowo napoczęta butelka wódki, srebrna czarka, szklana solniczka, słoik z musztardą i kilka tależy fajansowych, dawno przez Pawła niewidzianych, z europejskimi srebrnymi przyborami do jedzenia.
Kupiec kiwnął głową Pawłowi i uprzejmie zrobił mu miejsce obok siebie.
— A dokądże to, szanowny, nam drapnąłeś? — mówił z uśmiechem. — A zresztą prawda, że tu mało ciekawych rzeczy dla ukształconego człowieka: skóry skrobane, skóry nieskrobane, ale dla nas z tego i papu i ptrutu! Trzeba pilnować! A i ten Andrzej nieoceniony człowiek, czy to długi zebrać, czy to towar zamienić, tylko szelma! — szepnął poufale, chyląc się do ucha Pawła. — Ot, kto rabuje! on, a nie my. Widzisz pan, jaką górę namachał!
W istocie. Pośród izby, na pustym placu, który kołem otaczali Jakuci, wznosiły się dwa stosy drogich, różnobarwnych futer, połyskujących jak jedwab i, jak jedwab miękkich; Andrzej z jednego brał sztukę po sztuce i głośno licząc, rzucał na drugi; subjekt, siedzący naprzeciw niego na niskim stołeczku, wymawianą przezeń liczbę powtarzał i w trzymanych na kolanach papierach coś notował. W głębi, za nimi, uwijał się drugi subjekt, szwargocząc z Jakutami, przerzucając, mierząc i odrzucając zwoje jaskrawych chust i perkali, rozłożonych na wieku rozwartego przed nim pudła. Paweł cały jeszcze pod wpływem świeżo doznanego wrażenia i myśli, wypowiedzianej głośno przez kupca, na widok tych czerwonych i żółtych materyi, gorącym blaskim odbijających się na twarzach bliżej stojących krajowców, doznał niezwykle przykrego uczucia i odwrócił głowę.
— Mikołaj Wasilicz! — krzyknął nagle zajęty sprzedażą subjekt. — Chochò prosi herbaty, bez łokciowego towaru. Czy można dać?
— Hm, a cóż ja będę z towarem robił? Przecież go nazad nie powiozę. Chochò prosi! Chochò jeszcze długu z przeszłego roku nie zapłacił. A wiele prosi?
— Cegłę.
— Daj pół. Toż trzeba mieć serce, bo choć to w handlu niema ani ojca, ani matki, ani brata, ani litości, ale doprawdy Chochò biedny człowiek; dom pełen dziatwy, a wszystko drobiazg, żona umarła — uniewinniał się kupiec przed Pawłem, a mrugnąwszy przebiegle, dodał: — A i to należy mieć na uwadze, że jeżeli ich tak od czasu do czasu nie podtrzymać, to któż nam w końcu będzie lisy łapał? Hę? co? My także ludzie z małą polityką.
— Racya. A z tego punktu widzenia nawet zyski nadmierne nie są zbyt korzystne.
— Nadmierne! powiedziałeś! Cha, cha! A toś pan wycelował! Wiesz co, wypijemy lepiej po czarce, bo na frasunek — powiadają — dobry trunek.
— Kynczaj też prosi bez towaru! — znów krzyknął subjekt.
— Kynczaj? Nic z tego. Odmierz mu pełną, jak się należy, proporcyę.
Tymczasem Kynczaj, chudy, wysoki, zezowaty Jakut wysunął się z tłumu i, pokornie kłaniając, prosił.
— Nie. Nic z tego. Tyś bogaty — upierał się kupiec.
— Miłościwy panie, kupiłem przecież od ciebie perkali, gdyś był zimą. Mam ich dosyć.
— Rób, co chcesz, i ja mam ich dosyć. Psuje się lud, och, psuje! Każdy tylko na cudze ręce patrzy, żeby zaś sam co odczuł... nigdy! Pokaż im choć odrobinę duszy, zaraz cię zjeść gotowi.
— Cóż ty, bratku, myślisz, że mnie dają tylko to, co ja zechcę? — mruczał kupiec.
— A co? — zapytał, zwracając się do Andrzeja — skończyliście?
— Wasia, uprzątnij swój kramik; pora obiadować. Niech przyjdą jutro, a teraz niech izbę oczyszczą, będziemy futra układać.
Jakuci, posłuszni rozkazowi, zaczęli się z jurty wysuwać. Na dany znak, kilku woźniców do belki poprzecznej, płaski dach podtrzymującej, przywiązało dwa arkany, do których przymocowali mokry, skórzany wór, szeroki a krótki, a tak wysoko wiszący, żeby dnem nie dotykał ziemi. Do tego worka, pod nadzorem obiadujących, zaczęto ładować skórki leżących na ziemi futer, układając je, o ile możności, ściśle i udeptując nogami. Starszy subiekt wciąż zaglądał do leżących obok jego talerza notatek, a kupiec patrzał, pił i poił rozgorączkowanego tylko co ukończonym rachunkiem Andrzeja. Rozmowa toczyła się przeważnie po jakucku, Paweł przeto nie, brał w niej udziału; rozumiał tylko jeden wyraz: „charczy, charczyga, charczynan“ — pieniądz, pieniędzy, pieniędzmi — wciąż wymawiany z zacięciem, w którem dźwięczało upodobanie.
Ponieważ libacye stawały się coraz częstszemi, rozmowa coraz huczniejszą, pytania, zadawane Pawłowi, coraz drażliwszemi, jak tylko obiad się skończył, pośpieszył wynieść się ukradkiem, zabrawszy czapkę i broń z kołka.
Przechadzka, świeże powietrze, monotonny śpiew ptaków na błotach i cisza drzemiących opodal borów, uspokoiły go i rozprószyły niewesołe myśli, co kotłowały po głowie. Powracając do sadyby, pragnął już tylko snu i wypoczynku.
Obozowisko ucichło, dymy dogorywających ognisk słały się leniwie po ziemi, konie, puszczone na paszę, rozbiegły się po łące. Ludzie, nakrywszy się na głowy kolorowemi kołdrami, spali pomiędzy jukami; tylko przy namiocie kupca czuwał Wasia zapewne pilnując towarów, a obok stał Ujbanczyk, wypytując się o coś. Przechodząc około zarośli, usłyszał stłumiony szept, a gdy rozchylił gałęzie, kilka bronzowych twarzy zwróciło się ku niemu pytająco; grali w karty, a między nimi był i Dżjanha.
W jurcie także jeszcze nie spano. Za stołem siedział Andrzej i Tungus, obaj pijani, zaślinieni, obrzydliwi.
— Ho, ho! — krzyczał Jakut, chwiejąc głową, na której zaledwie się trzymała nadziana z fantazyą bobrowa czapka. — Kto tu lepszy odemnie? Kto ma więcej, niż ja? Kto więcej może? Kupcowi podaruję konie, będzie dziękował; ludzi nakarmię, bodą syci. Tobie też nie pożałuję renów. Bierz, ile chcesz... włócz się... władaj... znów bądź człowiekiem!...
— Nu, nu! — mruczał Tunguz, kiwając się nieprzytomnie. Siedział na pościeli Pawła, a że nie zdradzał zamiaru ustąpienia, Paweł go sam wyprosił.
— Chodźże, chodź stary! — namawiał Andrzej, który na widok Pawła powściągnął się trochę. — Niech śpi ruski, niech śpi, a my naszą kwartę tam sobie skończymy i ciągnął opierającego się kuma za rękę.
Paweł był tak znużony, że pomimo chałasu zaraz usnął, jak tylko głowę do poduszki przyłożył. Nie było mu jednak przeznaczonem spokojnie wyspać się tej nocy; niedługo zbudził go wrzask przenikliwy i szturchanie. Ktoś, kogo Ujbanczyk daremnie starał się odciągnąć, leżał, jak martwy, na jego pościeli i szturchał go.
— On mnie obraził... on mnie ob-ra-ził... Wstawaj, ruski... pokaż, coś ty za bohater — mruczał Tunguz, gdyż to był on. A u progu chaty wrzeszczała Andrzejowa, kijem okładając Leliję, starając się wypchnąć za drzwi wszystkiemi siłami opierającą się dziewczynę, która blada, osłupiała, ze swego srebrnego fartucha obdarta, jedną ręką zakrywała swe obnażone łono, drugą siliła się utrzymać na plecach jakąś świtkę wyszarzałą. Andrzej siedział na ławie, na której ona zwykle spała, i bezmyślnie patrzał na żonę.