Na prowincyi (Orzeszkowa)/Część I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na prowincyi |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała część piérwsza |
Indeks stron |
i trudu dojść do czegokolwiek mo-
żna, podają ludziom truciznę.“
(Benjamin Franklin.)
Niedaleko brzegów Niemna, w żyznéj i leśnéj okolicy, położone były obszerne dobra hrabiny X. Bogata pani oddawna mieszkała za granicą, lub w wielkich miastach krajowych, a majątki swe oddawała w dzierżawę zamożnéj sąsiedniéj szlachcie.
W jednym z majątków tych, Adampolu, mieszkał dzierżawca pan Jerzy Snopiński.
Obszerny dwór Adampolski, z domem nie okazałym, ale wygodnym, z mocno postawionemi i starannie utrzymanemi budowlami, widniał z daleka pomiędzy wieńcem gęsto sadzonych topoli włoskich. Wysoki parkan z desek, gładko wyheblowanych i porządnie spojonych, obejmował dziedziniec i ogrody, przedzielając je z rozległemi łanami, które roztaczały się daleko, aż pod stopy lasu, tworzącego wązki i ciemny zarys między sklepieniem nieba, a krańcem gładkiéj i szerokiéj równiny.
Jednego z ciepłych i słonecznych dni Kwietnia, około południa, drogą między polami, wiodącą do dworu, toczyła się zwolna, parą koni zaprzężona, bryczka. Na niéj siedział niemłody mężczyzna, z mocno szpakowatemi włosami i wąsami, z pogodném spojrzeniem szarych oczu, ocienionych gęstą siwiejącą brwią, z postacią krzepką i dobrze zbudowaną, lubo nieco pochyloną przez wiek, a może i przeniesione trudy życia. Owinięty był szarym sukiennym płaszczem, a na głowie miał czapkę, oszytą siwym barankiem.
Wkoło pola zieleniły się gęsto wschodzącém zbożem; pogodne, choć blade jeszcze, słońce wiosenne, gdzie niegdzie rzucało złotawe po zagonach smugi, a, jakby zwabione blaskiem i ciepłem jego, skowronki, wzlatywały z pomiędzy nizkiéj, lecz bujnej runi i, wznosząc się prostopadłym lotem, śpiewały srebrzyste piosenki. W dali, pod lasem, szarzało kilkanaście pługów, orzących ziemię pod wiosenny zasiew, a od strony dworu, ukazującego się z pomiędzy niezupełnie jeszcze okrytych liśćmi drzew, dochodziły tłumione przestrzenią głosy i rozmowy, krzątających się zapewne koło dworskiego gospodarstwa ludzi.
Podróżny z zajęciem rozglądał się po okolicy. Zmęczone długą snać drogą, konie, postępowały zwolna; powożący chłopak, z zaspaną fizyognomią, ani myślał o ich napędzaniu; bryczka toczyła się powoli białą, ubitą drogą, między dwoma rzędami starych wierzb i jarzębin.
W dali na polu ukazał się człowiek, szybkim i raźnym krokiem idący wązką śród zagonów miedzą i zręcznie przeskakujący rowy, dla ścieku wody wykopane gdzie niegdzie. Dążył ku drodze i po chwili, przeskoczywszy ostatni rów między polem a drogą, znalazł się tuż koło bryczki.
Był to smukły i piękny młodzieniec, w szarém myśliwskiém ubraniu, w długiém myśliwskiém obuwiu, ze strzelbą na ramieniu, w małéj czworogrannéj czapeczce z czarnym barankiem.
Ujrzawszy nadchodzącego, podróżny jadący bryczką zawołał na furmana:
— Stój, Jakóbku!
Konie stanęły, a niemłody mężczyzna uchylił nieco czapki i, wskazując ręką dwór o kilka stai położony, zapytał z grzecznością:
— Panie łaskawy, wszak to jest majątek hrabiny X., Adampol?
— Tak, panie — odpowiedział młodzieniec z lekkim ukłonem.
— A w tym dworze mieszka pan Snopiński?
— Tak, panie.
— Bóg zapłać — rzekł podróżny i, skłoniwszy się młodzieńcowi, zawołał na furmana:
— Ruszaj, Jakóbku, a żywo!
Bryczka oddaliła się, a młody myśliwy popatrzył za nią przez chwilę i rzekł do siebie:
— Kogoż to Pan Bóg prowadzi do nas? zdaje mi się, żem kiedyś widział już tego pana... ktoby to był? To ciekawe, słowo daję: at! niech sobie tam zresztą ojciec przyjmuje gościa, ja pójdę jeszcze postrzelać trochę. Oj, gdyby to gdzie kota nadybać, tobym palnął z fuzyjki! Szkoda, że nie wziąłem z sobą chartów.
Tak do siebie mówiąc, zdjął strzelbę z ramienia, obejrzał nabój, pogwizdując, i poszedł daléj brzegiem drogi. Zaledwie uszedł kilkanaście kroków, gdy na jednéj z wierzb, po-nad drogą stojących, z głośném krakaniem usiadła wrona. Młodzieniec spojrzał w górę, uśmiechnął się i wziął fuzyą do oka. Wrona, nie przewidując grożącego jéj niebezpieczeństwa, przechyliła się na gałęzi, podniosła dziób i wciąż krakała, jakby rozmawiając sobie z promykiem słońca, który igrał na jéj czarnych piórach i zaglądał do otwartego dzioba. Nagle strzał rozległ się i wrona nieżywa spadła z gałęzi. Młodzieniec poskoczył, podniósł ją, umocował przy torbie myśliwskiéj i poszedł daléj, gwiżdżąc jakiegoś marsza tryumfalnego, niby zwycięzca, obciążony zdobytemi trofeami.
Tymczasem bryczka z podróżnym wjeżdżała na obszerny dziedziniec Adampolski. Tuż przed bramą zerwało się z przed koni stado gęsi i, z wielkim krzykiem wzleciawszy nad ziemią, osiadło nieopodal obok niemniéj licznego stada indyków. Przewodnik ostatnich, olbrzymi jendor, spojrzał na wrzaskliwe sąsiadki, rozpuścił ogon i zabełkotał z pogardą. Jednocześnie z za domu wyskoczyły dwa psy kudłate i poczęły ujadać zawzięcie, podskakując ku bryczce. Na te wszystkie odgłosy, które z towarzyszeniem turkotu kół napełniły dziedziniec, przez jedno z otwartych okien domu wyjrzała naprzód głowa kobieca i wnet się schowała; jakby wywołana przez nią, ukazała się w inném oknie głowa męzka i także natychmiast zniknęła. Po chwili dopiéro, otworzyły się drzwi domu i na ganek wyszedł mężczyzna lat przeszło pięćdziesięciu, średniego wzrostu, otyły, z potężną łysiną śród posiwiałych włosów, z twarzą rumianą i poczciwą, ale nacechowaną szczególném jakiémś zafrasowaniem. Znać było, że tylko co włożył czarny surdut, który miał na sobie, bo jeszcze poprawiał i ociągał poły, co chwila niosąc téż rękę do krawata, którego węzeł, z pośpiechem zawiązany, już się był prawie rozwiązał. Każdy-by się domyślił, że dzierżawca Adampola robił umyślną a pośpieszną toaletę in gratiam przybywającego gościa.
Gdy bryczka stanęła przed gankiem, podróżny rzeźko z niéj wyskoczył i gospodarz domu postąpił na jego spotkanie. Spojrzeli na siebie i głośny wykrzyknik wyrwał się z ust obydwóch.
— Andrzéj! — zawołał dzierżawca, a w głosie jego była prawdziwa i serdeczna radość.
— Jerzy! — odpowiedział przybyły.
I, rzuciwszy się sobie w objęcia, poczęli całować się głośno a długo.
— Kopę lat, kopę lat! — wołał w przestankach całowania pan Jerzy. — Zkądże Pan Bóg prowadzi? jakim szczęśliwym dla nas trafem zawitałeś w nasze strony.
— A dawno, dawno nie widziałem cię już, koleżko! z dziesięć już latek pono — odpowiedział pan Andrzéj, uwalniając się w końcu od energicznych całusów dzierżawcy — no, ale widzisz, góra z górą nie zejdzie się, a człowiek z człowiekiem to i niespodziewanie zejść się może.
— Ależ, że niespodzianie to niespodzianie! pójdźcie do chaty! żona przecie nie wié, kto to do nas zawitał!
I wziąwszy pod ramię gościa, jak widać wielce mu miłego, poprowadził go dzierżawca Adampolski we wnętrze domu. Z ganku obejrzał się raz jeszcze i zawołał do stojącego nieopodal parobka i z otwartemi ustami przypatrującego się pańskim powitaniom:
— Konie wziąć do stajni i dać im obroku! Furmana zaprowadzić do kuchni i niech mu tam obiad dadzą!
W godzinę niespełna po tém serdeczném powitaniu, w obszernym pokoju, który urządzeniem swojém przypominał izbę szlachecką, ale okazywał zarazem i pretensyą do salonu, siedzieli oboje państwo Snopińscy i gość ich, pan Andrzéj. Przed nimi stały na stole różne wiejskie przekąski i wódeczki, a z odsuniętych talerzy i opróżnionych kieliszków znać było, że funkcya gastronomiczna ukończoną już została.
Gość i gospodarz siedzieli obok siebie. Obaj jednego wieku i patrzący wzajem na siebie z serdeczną przychylnością, różnili się jednak wielce między sobą nietylko przez to, że pan Andrzéj był słusznego wzrostu, barczysty, muskularny, ale nie otyły, a pan Jerzy nizki i niepospolitéj tuszy; nietylko także przez to, że ostatni miał łysinę, a piérwszy jéj nie miał, ale główną i uderzającą między nimi różnicę, stanowiły cechy ich fizyognomii. Czoło pana Jerzego było gęsto pomarszczone, ale zmarszczki jego układały się wszerz, jak zwykle u ludzi, zaprzątniętych głównie i jedynie troskami materyalnemi, ciągłém wywalczaniem powszedniego bytu; zmarszczki zaś pana Andrzeja, także liczne i głębokie, rysowały się na czole jego podłużnie, a najgłębsza z nich była między brwiami, jak to bywa u ludzi, pochłoniętych umysłową pracą i dręczonych często ciężkiém rozmyślaniem o szerokich ogólnych sprawach. W oczach gospodarza domu był wyraz dobrodusznéj poczciwości, z za któréj wyglądał frasunek, niby z nałogu już w nich osiadły; spojrzenie gościa było pogodne i życzliwe, ale, gdy przestawał mówić i zamyślał się, można w niém było dostrzedz odcień smutku. Niekiedy szare i ogniste, mimo wieku, oczy jego, odbiegały najbliższych przedmiotów i zdawały się patrzéć gdzieś daleko, obejmować jakiéś szerokie przestrzenie i widnokręgi, a wtedy właśnie bywały najsmutniejsze.
Przyjrzawszy się pilnie obudwom rówieśnikom, łatwo było odgadnąć, że pan Jerzy był człowiekiem, któremu całe życie przeszło śród pracy na kawałek chleba, bez innéj myśli, jak o zasiewach, zbiorach i młóceniu, bez innych cierpień, jak nieurodzaj lub gradobicie, bez innych radości, jak niegdyś za młodu wesele z ukochaną Anusią, potém urodziny syna, a potém jeszcze lata, w których zboże dawało dziesięć kop z morga. Pan Andrzéj zaś musiał był koniecznie jednym z ludzi, którym królestwo ducha we władanie oddaném zostało, których myśl rada w tém królestwie mieszka.
Naprzeciw dwóch mężczyzn siedziała pani Snopińska, czterdziestoletnia kobieta, chuda, blada, z twarzą nic nieznaczącą i olbrzymim pękiem kluczów przy pasie. Na niéj więcéj jeszcze, niż na jéj mężu, znać było gospodarowanie całego życia, nieokraszone ani jedną szczyptą poezyi, nie ogrzane ani jednym promieniem szerszéj, ogólniejszéj myśli. Sery, masło i mąka, wypiętnowały na twarzy pani Snopińskiéj prozaiczną i oschłą cechę, a postać jéj, przybrana w czarny wełniany wązki szlafroczek i w biały czepeczek, który nie zupełnie zakrywał rudawe, gładko uczesane włosy, wyglądała tak, jakby wnet miała zmienić się w długi, zardzewiały i zgrzytający w zamku klucz do śpiżarni.
— No, kochani Państwo — odezwał się pan Andrzéj, — teraz, gdyście mię podróżnego nakarmili już i napoili, czas mi powiedziéć, w jakim celu przybyłem do was i zkąd mi się wzięło na odbycie tak dalekiéj podróży.
— To prawda — przerwał pan Jerzy — choć z duszy i z serca rad jestem cię widziéć, toć jednak oddziwować się nie mogę, zkąd się tu wziąłeś. Jak z nieba spadłeś, dalipan, boć to mil chyba z pięćdziesiąt do twego majątku, w którym mieszkasz.
— Blizko tego, ale co to znaczy dla takiego zucha, jak ja? — mówił, uśmiechając się, pan Andrzéj. — Wszakżeż tą samą bryczką, którą tu przyjechałem, temi samemi dwoma końmi i z tym samym furmanem, Jakóbkiem, przed dwoma laty odbyłem podróż do Warszawy, ba! aż za Warszawę, bo pod same Karpaty.
Oboje gospodarstwo zawołali z podziwem:
— Czyż być może?
— Ot, choć krewniacy mi jesteście, nie wiecie jeszcze o moich dziwactwach. A właśnie z powodu téj mojéj ciągłéj po świecie wędrówki, niektórzy zowią mię dziwakiem i mają może słuszność, jeśli dziwactwem godzi się nazwać takie zamiłowanie czegoś bez granic, że dla miłości, jaką człowiek w sercu czuje, gotów największe ponieść trudy. Otóż ja, kochani państwo Jerzowie, mam w sercu miłość taką dla nauki i natury. Jerzy zresztą pamiętać to musi od szkolnych jeszcze czasów...
— O tak, tak — powiedział Snopiński — pamiętam, że w szkole ja byłem zawsze hultajem, a ty najlepszym z uczniów.
— Ale miałeś zarazem złote serce i dla tego, nie licząc już związków pokrewnych, polubiłem cię tak, że stosunków naszych nie zerwał ani czas, ani różnica usposobień. Otóż lubiąc nad wszystko książki w dzieciństwie i piérwszéj młodości, w wieku dojrzałym zacząłem je sam pisać.
— Wiem, wiem o tém — zawołał pan Jerzy — i zawsze szczyciłem się z tego, że krewny mój kolega pisze tak uczone książki, że ja i zrozumiéć ich nawet nie mogę!
Zaśmiał się pan Andrzéj z tego naiwnego wyznania dzierżawcy i mówił daléj:
— Wiész pewnie i o tém, Jerzy, że specyalne studya, jakim się oddaję, mają za przedmiot nauki przyrodnicze: kocham naturę, szukam jéj wszędzie, jeżdżę po świecie dla zbadania jéj różnych objawów, a potém piszę, com widział i czegom się w wycieczkach moich nauczył. Te-to były cele, które zawiodły mię między Karpaty i nad Wisłę; w tych celach pojadę może w roku przyszłym daléj jeszcze; w tym także celu przybyłem tutaj. Postanowiłem zbadać wszechstronnie Florę krajową i dla tego zwiedzam kraj nie koleją żelazną, ani pocztą, ale swemi powolnemi konikami, aby módz jechać zwolna, zatrzymać się, gdzie zechcę, i na każdém miejscu być panem mego czasu. Gdym przeszłéj zimy postanowił zwiedzić tutejsze strony, miałem naprzód zamiar zainstallować się na kilka letnich miesięcy w waszém gubernialném mieście, ale przypomniałem sobie, że mieszkacie tutaj kochani państwo Jerzowie i umyśliłem założyć u was kwaterę, tém bardziéj, że dla natury moich badań korzystniejszém będzie, jeśli zamieszkam na wsi. Nie będę ciągłym waszym gościem, bo mam do odbycia mnóztwo wycieczek w różne strony waszéj prowincyi, ale jeśli pozwolicie, będę ztąd wychodził i tutaj powracał; co więcéj, będę tu znosił wszystkie swe zdobycze, alias pęki ziela różnego rodzaju, albo téż rysowane przeze mnie portrety drzew i kwiatów. Gdyby to jednak nie było wam zupełnie miłe i dogodne....
Nie dał mu skończyć pan Jerzy, bo pochwycił go w ramiona i zawołał:
— A! niech ci Bóg zapłaci za twoję myśl poczciwą! Bądź pewny, że rad ci jestem z całéj duszy, a choć nie znajdziesz u nas zbytku ni przepychu, toć jednak czém chata bogata, tém ci serdecznie rada. Będę miał przynajmniéj sposobność odwdzięczenia ci, choć w części, tego, coś uczynił dla nas...
— Nie wspominaj o tém, Jerzy! — zawołał pan Andrzéj.
— Gdybym i chciał, zapomniéć nie mogę — odparł żywo Jerzy. — Wszak pamiętasz, Anusiu, — dodał, zwracając się do żony — jak to tam na onéj dzierżawie, którąśmy pod Kownem trzymali, grad wybił zboże, bydło wypadło na zarazę, stogi siana spłonęły na łąkach, a dziedzic nie miał względu na nasze nieszczęścia i chciał nas za nieopłacone pieniądze do sądu skarżyć; wtedy, Andrzeju, gdyby nie twoja pomoc, poszlibyśmy z torbami...
Przy tych słowach łza zaćmiła poczciwe, lecz zawsze zafrasowane oczy pana Jerzego, a nawet fizyognomia jego żony rozświeciła się, jakby iskierką rozrzewnienia.
— Pamiętam dobrze tę wielką biedę naszę i pomoc pana Andrzeja — rzekła — to téż bądź pan pewny, że z całego serca radzi jesteśmy, iż pan u nas czas jakiś przepędzisz, a témbardziéj, jeśli to panu ma pomódz do napisania książki.
Widać było, że pani Jerzowa czuła się dumną z posiadania w domu swoim gościa, który książki pisze, a jeszcze, jak rzekł mąż jéj — tak uczone, że onaby ich nawet zrozumiéć ani potrafiła.
Po kilku jeszcze oświadczeniach i przypomnieniach dawnych czasów, z których pokazywało się widocznie, że pan Andrzéj niejednokrotnie bywał w przeszłości dobroczyńcą państwa Snopińskich, pan Jerzy zapytał:
— Powiédz-że mi, Andrzeju, jak tam u ciebie idzie gospodarstwo, kiedy tak ciągle jeździsz po świecie?
Uśmiechnął się pan Andrzéj. Pomyślał pewno, że co u kogo w głowie, to i w mowie.
— W majątku gospodaruje średni syn mój — odpowiedział. — Wiecie o tém, że najstarszy jest inżynierem, najmłodszy jeszcze w Akademii kształci się na doktora, a z trzeciego zrobiłem rolnika. Skończył on agronomiczną szkołę i od dwóch lat zwaliłem na niego cały ciężar gospodarstwa i przywiązanych do majątku interesów, a sam bez przeszkody oddaję się nauce i ulubionym po kraju wędrówkom.
— Szczęśliwy jesteś, Andrzeju, że masz syna, który cię w pracy wyręcza, przynajmniéj na starość odpocząć możesz! — rzekł pan Jerzy z westchnieniem, a wyraz frasunku, który był normalną cechą jego fizyognomii, zwiększył się przy tych słowach.
— O! tak — rzekł pan Andrzéj — mam prawdziwą pociechę z synów. Wychowałem ich tak, aby, oprócz majątku, jaki otrzymają po mnie, każdy z nich posiadał zawód, którym-by i ogółowi był pożyteczny i sobie byt niezależny własną pracą zapewnił.
Szybko jednak ocknął się z myśli swych pan Andrzéj i, jakby sobie coś nagle przypomniał, zawołał:
— A gdzież jest twój jedynak, Jerzy? Widziałem go, kiedy miał lat ośm, czy dziesięć, i pamiętam, że ładne i roztropne to było dziecko. Gdzież jest teraz? czego się uczy? na co go kierujesz?
— A zaraz go zobaczysz — odpowiedział pan Jerzy — poszedł zrana ze strzelbą, ale pewnie zaraz nadejdzie.
— Jakto? więc jest w domu — zapytał pan Andrzéj. — Czyż-by był na wakacyach? Ależ to nie wakacyjna pora.
— Gdzie tam na wakacyach! — rzekł pan Jerzy, a frasunek zwiększył się w jego oczach — już cztery lata skończyło się, jak wrócił ze szkół do domu.
— Tak wcześnie skończył szkoły? to czemuż nie oddaliście go do jakiego wyższego zakładu naukowego, snać ma ogromne zdolności!
— Gdzie tam skończył szkoły! Przeszedł cztery klasy, a że nie chciało mu się uczyć, to i wziąłem do domu.
— I cóż on tu robi u was, tak młodo osiadłszy w domu? — zapytał pan Andrzéj.
Frasunek zwiększył się na twarzy pana Jerzego.
— Pomaga mi gospodarować — rzekł z cicha — ale wyraz jego oczu, smutny i zakłopotany, zadawał fałsz słowom.
— Hm! — rzekł pan Andrzéj i zamyślił się.
— Proszę pana — ozwała się pani Snopińska — chłopiec ma rodziców i kawałek chleba, pocóż mu było cudze kąty po jakichś tam szkołach wycierać?
Pan Andrzéj ze zdziwieniem na nią spojrzał.
— Zapewne — odrzekł — sami najlepiéj wiecie, jak kierować losem waszego syna; mnie się jednak widzi, szanowna pani Jerzowo, że kto za młodu tych cudzych kątów, o których pani mówisz, nie wyciera, ten potém na własny kąt zapracować sobie nie potrafi.
Pani Jerzowa brzęknęła kluczami i odpowiedziała:
— Toć już my dość napracowali się przez całe życie na to, aby nasze dziecko miało własny kąt i kawałek chleba bez pracy.
— Bez pracy... bez pracy... — powtórzył jakby do siebie pan Andrzéj, a oczy jego znowu utkwiły w przestrzeni i stały się smutne.
Pan Jerzy westchnął.
— At — rzekł — już téż i ja wolał-bym, aby chłopiec zajął się czémkolwiek, zamiast strzelać do wron po polach od śniadania do obiadu, a potém spać od obiadu do kolacyi. Ale cóż robić, kochany Andrzeju? u nas, harujących na kawałek chleba, jak chłopiec czytać, pisać, a rachować umié, to i chwała Bogu, a zresztą byle była ochota do pracy... byle była ochota...
— Ale czy będzie on miał tę ochotę, jeśli zaprawi się z młodu do bezczynności? — zagadnął pan Andrzéj.
Pana Jerzego oczy bardzo zafrasowały się, ale pani Jerzowa rezolutnie brzęknęła kluczami i rzekła, kiwając głową:
— Et, byle poczciwie żył a Pana Boga umiał chwalić, to na co mu tam szczególniejsze mądrości i rozumy? Ot przynajmniéj mamy pociechę, że dziecko jest przy nas, między ludźmi żyje i świata się uczy. A chwała Bogu nie powstydzić się za niego rodzicom! Pan Andrzéj sam zobaczy. Jest czego posłuchać, kiedy mówi, i znaléźć się między ludźmi tak pięknie potrafi, że i hrabiątko jakie może się przed nim schować. To téż łapią go tu w sąsiedztwie, na rękach noszą...
— Zresztą — przerwał żonie mowę dzierżawca — zresztą widzisz, Andrzeju, syn mój będzie miał jaki taki fundusz, niewielki wprawdzie, ale zawsze to coś znaczy. Ja żadnego nie miałem po rodzicach, którzy sami całe życie chodzili po posesyach i wszystko, co kiedy mieli, na starość stracili. Jak żeniłem się z Anusią, trzymałem pięć chat w dzierżawie, a mieszkałem w kurnéj nieledwie chałupie. A ot, przy pomocy Bożéj, wylazło się z biedy i uciułało trochę grosza dla jedynaka. Jemu więc łatwiéj pójdzie, bo będzie miał za co ręce zaczepić, a ja nic nie miałem...
— Aleś miał ochotę i przyzwyczajenie do pracy — przerwał pan Andrzéj.
— To, to prawda — potwierdził pan Jerzy.
— A musiał miéć ochotę do pracy! — zawołała pani Jerzowa — bo jakby jéj nie miał, toby marł z głodu. A nasze dziecko nie umrze z głodu i bez pracy, to niech sobie za młodu świata użyje, zamiast ślęczeć nad książkami, albo harować przy gospodarce, jak parobek.
Pan Andrzéj nic już tym razem nie odpowiedział, ale zamyślił się i spuścił głowę na piersi, a pan Jerzy, spojrzawszy w okno, zawołał:
— Ot i Oleś powraca!
Spojrzał i pan Andrzéj, i zobaczył idącego przez dziedziniec tego samego młodzieńca, którego był spotkał na drodze, zbliżając się do Adampola.
— A, — rzekł — tośmy się już widzieli z panem Alexandrem; spotkałem go, jadąc tutaj, i rozmawiałem nawet z nim trochę; ale któżby w nim poznał teraz tego małego Olesia, którego przed dziesięciu widziałem laty!
— Wyrósł chłopiec, jak dąb — rzekł pan Jerzy, a żona jego uśmiechała się z widoczném zadowoleniem.
— Jużto, proszę pana — rzekła do gościa — choć jestem matką Olesia, ale śmiało powiedziéć mogę, że w całéj okolicy niéma piękniejszego kawalera. To téż panienki szaleją za nim; gdyby chciał, mógłby choć dziś z każdą ożenić się! — dodała ciszéj i z figlarnym wyrazem, który dziwnie odbił się na jéj chudéj i oschłéj twarzy.
— Ożenić się! tak młodo! — zawołał ze zdziwieniem pan Andrzéj — toć myślę, że ma zaledwie lat dwadzieścia.
— Dwudziesty piérwszy kończy, ale i cóż to szkodzi, że młody? wszak przysłowie mówi: że kto rano wstał i wcześnie ożenił się, ten nigdy nie żałował.
— Przepraszam was, kochana pani Jerzowo — rzekł pan Andrzéj z uśmiechem — ale po staréj znajomości ośmielę się powiedziéć, że przysłowie w drugiéj swéj części głupstwo mówi.
— Dla czego? — zawołała gospodyni domu.
— Bo człowiek, nim się ożeni — zaczął pan Andrzéj, ale przerwał mu pan Jerzy.
— Już to, co do żeniaczki — rzekł — i ja jestem za tém, aby Oleś jak najprędzéj ożenił się. Jak przybędzie familia, to próżnować odechce się i niestatki z głowy wylecą.
— A jak nie wylecą? — spytał pan Andrzéj — a pani Jerzowa nie rada, że mąż powiedzeniem swojém dał do zrozumienia o jakichś niestatkach syna, szepnęła z niezadowoleniem:
— Niestatki! niestatki! jakie tam niestatki! niéma żadnych niestatków!
W téj chwili otworzyły się drzwi pokoju, w którym rozmawiano, i wszedł syn gospodarza.
Urodziwy to był chłopak, w całém znaczeniu tego wyrazu. Smukły i kształtny, czoło miał białe, gładkie, foremne, oczy błękitne jak niezabudki, włosy niepospolitéj piękności, złociste, kędzierzawe. Policzki jego, opalone nieco od wiosennego wiatru, pokryte były piérwszym puchem młodzieńczym, a nad ponsowemi ustami porastał drobny, jasny wąsik. Gdy patrzył, iskry zdawały się sypać z jego wzroku; gdy uśmiechał się, pokazywał zęby białe i równe, jakichby nie jedna pozazdrościć mu mogła kobieta. Pięknéj twarzy téj nie brakło nawet wyrazu pewnego sprytu i rozgarnienia, a także tryskała z niéj niezmierna pełnia młodzieńczego życia, które zdawało się szukać sobie ujścia na zewnątrz i wybuchało każdém spojrzeniem oczu, każdym ruchem fizyognomii.
Gdy wszedł do pokoju, w myśliwskiém ubraniu, bez torby tylko i bez fuzyi, pan Jerzy zwrócił się do gościa i, wskazując młodzieńca, rzekł:
— Mój syn, kochany Andrzeju — a potém dodał: — Olesiu, oto pan Andrzéj Orlicki, o którym nieraz od nas słyszałeś, krewny nasz i dobroczyńca.
Z wyrazu twarzy młodego człowieka można było domyślić się, że ostatni wyraz niemiłe na nim sprawił wrażenie. Śpiesznie jednak postąpił, podał rękę panu Andrzejowi i ukłonił się zręcznie i z elegancyą, tchnącą jednak troszkę prowincyonalnością. Potém wziął krzesło i, rezolutnie stawiając je obok gościa, usiadł i ozwał się swobodnie:
— Wszak to pana dobrodzieja właśnie miałem przyjemność spotkać przed dwiema godzinami na drodze do Adampola?
— Ależ bo długo byłeś dziś na polowaniu, Olutku — rzekła pani Jerzowa.
— Ho, ho, moja mamo! — zawołał młody człowiek — co to dla mnie znaczy? gdyby mi się jeść nie zachciało i gdybym nie pośpieszał, aby powitać pana dobrodzieja, choć go znać nie miałem honoru — dodał z eleganckim znowu i przesadzonym ukłonem — jeszczebym godzin ze dwie popolował. A co w domu robić?
I zwracając się do pana Andrzeja, zawołał:
— Ach, nie przedstawisz sobie pan dobrodziéj, jakie tu u nas życie nudne! gdyby nie fuzyjka, koń wierzchowy i...
— No, a cóżeś tam zabił dzisiaj? — przerwał pan Jerzy, w którego oczach frasunek rósł ciągle od wejścia syna; — czy będzie przynajmniéj z tego twego polowania pieczyste na kolacyą?
— Gdzie tam! — odparł Alexander — teraz zwierzyny na lekarstwo nie znaléźć! Trzy wrony zabiłem i po wszystkiém. Ale gdyby téż papo widział, jak to było zabawnie. Idę sobie drogą, wtém widzę: wrona siada na wierzbie; ja fuzyą do oka, a ona dziób do góry podniosła i kracze, jak gdyby kogo z pod obłoków wołała. Ja paf! ona benc! gdyby tchnęła, ale tak na miejscu i upadła nieżywa. Tak aż trzy zgładziłem dziś ze świata.
— I panu to zabijanie nieszkodliwych ptaków przyjemność sprawia? — spytał pan Andrzéj, którego zmarszczka między brwiami głębszą się stała.
— Cóż robić? panie dobrodzieju — rezolutnie odparł Alexander; — trzeba jakkolwiek czas zabijać. W sąsiedztwo nie zawsze można pojechać, w domu papa gospodaruje, mama gospodaruje, a mnie, panie dobrodzieju, co robić? chyba umrzéć z nudy!
Frasunek w oczach pana Jerzego wzmagał się coraz w czasie mowy syna; pani Snopińska wyszła, wywołana do jakiéjś gospodarskiéj sprawy, a pan Andrzéj, po chwili milczenia, odezwał się żartobliwie:
— Uważam, panie Alexandrze, że panu bardzo często wraca na usta wyraz: nuda.
Alexander obu rękoma uczynił gest rozpaczliwy i odrzekł:
— A, pan dobrodziéj przybywasz zapewne z wielkiego świata i nie wiész, jakie to u nas życie na prowincyi! Człowiek np. wstaje zrana, zjé śniadanie i obejrzy się wkoło siebie. Cóż widzi?
Papa w stodole, mama w śpiżarni, parobki młócą, kury kwokczą, gęsi gęgają i koguty śpiewają. Wszystko to, razem wzięte, przyzna pan dobrodziéj, nie jest wcale zabawném. Więc człowiek chodzi z założonemi rękoma z kąta w kąt, z dziedzińca do ogrodu, z ogrodu na dziedziniec i czeka obiadu jak zbawienia duszy, nie dla tego, żeby się jeść chciało, ale dla tego, że to zawsze jakaś rozrywka, urozmaicenie czasu, który wlecze się, jak wóz naładowany po błocie. Przychodzi obiad, a po obiedzie, panie dobrodzieju, znów to samo, co i przed obiadem; człowiek czeka kolacyi, a po kolacyi to jeszcze gorzéj: papa idzie spać, mama idzie spać, czeladź idzie spać i następuje brzęczenie i kąsanie komarów. Ot, jakie to nasze życie! a zimą to jeszcze gorzéj... Ale po co to panu dobrodziejowi mówić? pan sam pojmiesz, co to jest, kiedy młody człowiek tak zagrzebie się na wsi.
Westchnął ciężko i potrząsnął głową dla odrzucenia z czoła opadających włosów.
Pan Andrzéj przypatrywał mu się bacznie i nieznaczny wyraz ironii przebiegł po jego ustach.
— Hm — rzekł — więc dla rozweselenia tego życia, które pan w niepowabnych malujesz barwach, nic innego pan znaléźć nie możesz, jak polowanie na wrony?
W głosie pana Andrzeja drżał dźwięk smutku i szyderstwa, dosłyszał go snać Alexander, bo spuścił oczy i rzekł ciszéj:
— Cóż robić?
Pan Jerzy milczał, w czasie rozmowy syna westchnął parę razy i, splótłszy dłonie, dwoma wielkiemi palcami rąk kręcił młynka z zafrasowaniem.
W drzwiach ukazała się pani Snopińska i zaprosiła na obiad.
Przy stole dzierżawca i gość jego rozmawiali o dawnych czasach, starych swych z sobą stosunkach i wspólnych znajomych. Jerzy stał się rozmowniejszym, zagrzany snać starym miodem, podanym do obiadu, i obecnością człowieka, którego widocznie serdecznie lubił; za to pan Andrzéj mniéj coraz mówił, spoglądał często na Alexandra, a potém zamyślał się i oczy jego stawały się smutnemi.
Do stołu zasiadła także młoda panienka, jakaś sierota, przez miłosierdzie trzymana w domu państwa Snopińskich. Nazywano ją Antosią, pani Snopińska posyłała ją wciąż z kluczami; nie brzydka była, ale blada i mizerna, ubogo ubrana, a oczy trzymała ciągle spuszczone wpół ze smutkiem, wpół z pokorą. Siedzący obok niéj Alexander pochylał się często ku niéj i prawił jéj coś półgłosem. Widać było, że z niéj żartował, bo śmiał się ciągle, a żarty te nie musiały być miłe, bo Antosia rumieniła się co chwila po uszy, coraz smutniéj spuszczała oczy, a gdy raz, zawołana przez panią Snopińską, podniosła je z nad talerza, były w nich łzy.
Młoda, rumiana i przystojna dziewczyna, ubrana wpół po wiejsku, przynosiła półmiski i odmieniała talerze. Alexander zerkał na nią często, parę razy uśmiechnął się i mrugnął do niéj oczyma na znak jakiegoś porozumienia.
Zresztą mieszał się często do rozmowy rodziców z gościem, wypowiadał zdania swoje śmiało, mówił głośno a śmiał się jeszcze głośniéj.
Wtedy dopiéro spostrzedz można było, że wraz z wrodzonym sprytem i ciągłemi wybuchami wezbranego życia, twarz młodzieńca nacechowana była, rażącą przy tak młodym wieku, śmiałością i pewnością siebie. Graniczyło to niekiedy z rubasznością, bo rozpierał się na krześle, z pretensyonalnym gestem gładził mały wąsik, jadł za dwóch, pił za czterech; zaraz u wstępu obiadu wychylił dwa kieliszki starki, a potém dolewał sobie miodu co chwila.
Pan Andrzéj patrzał na to wszystko i zamyślał się coraz bardziéj.
— Kogoż tu macie w sąsiedztwie? — spytał pana Jerzego, gdy służąca podawała ostatnią potrawę.
— Najprzyjemniejsze są dwa domy — odrzekł wnet Alexander, nie dopuszczając ojca do odpowiedzi i odwracając się od Antosi, zarumienionéj po uszy od konceptu, który snać tylko co jéj powiedział; — o, są tu dwa domy bardzo przyjemne — mówił daléj. — W jednym z nich mieszkają państwo Siankowscy z dwiema córkami. Śliczne dziewczęta, słowo daję! Panna Ludwika blondynka, a panna Józefa brunetka. Na ostatniém zebraniu, które było u nich w czasie świąt wielkanocnych, panna Józefa cały wieczór tylko ze mną tańczyła, dała mi nawet na pamiątkę tego wieczoru gałązkę mirtową...
Pani Snopińska nachyliła się do gościa i szepnęła:
— Mówiłam panu, że panienki głowy za nim tracą! — a zwracając się do syna, dodała głośno:
— A pokaż-że nam, Olutku, tę gałązkę; czy masz ją przy sobie?
— A jakże, moja mamo! spoczywa na mojém sercu! — zażartował Alexander i, wyjąwszy z kieszeni kamizelki malutki elegancki pugilares, wydobył zeń uschłą gałązkę i podniósł ją w dwóch palcach z miną tryumfującą.
— A co? — szepnęła gospodyni domu do gościa i zachichotała po cichu.
— Drugie przyjemne sąsiedztwo nasze jest majątek Piaseczna — mówił znowu Alexander. — Mieszka w nim pani Karliczowa, wdówka, no, już nie piérwszéj młodości, ale cudo kobietka, słowo daję! wesoła, żywa i bardzo grzeczna, choć bogata. A oczki jakie ma! oh! o! w tych oczach wiele jest sekrecików, tylko dobrze przypatrzéć się trzeba. O jednym z nich ja wiem; bardzo miły sekrecik, słowo daję.
I uśmiechnął się ze znaczącą miną.
— To tylko pewna — ozwał się żartobliwie pan Andrzéj — że gdybym był kobietą, nigdybym panu nie dał żadnéj pamiątki, ani powierzył żadnego sekretu.
— A to dla czego, panie dobrodzieju? — zawołał Alexander.
— Bo pamiątki pan pokazujesz, a o posiadaniu tajemnicy głośno opowiadasz. To trochę kompromituje damy.
Alexander spuścił oczy i zarumienił się mocno; w téj saméj chwili wstano od stołu.
W pół godziny po obiedzie pan Andrzéj rzekł do gospodarza domu:
— No, kochany przyjacielu, ponieważ dość długo mam tu u was pozostać, przeznaczyłeś mi zapewne osobny kąt jaki. Zaprowadź-że mnie do niego, bo chcę odpocząć po długiéj podróży i list napisać do syna.
Pan Jerzy poprowadził gościa przez kilka pokojów ze szlachecką przybranych prostotą, a nawet po części gospodarskiemi zarzuconych gratami, aż weszli na wązki kurytarz z obu stron którego było po parę drzwi.
— Wybrałem dla ciebie, Andrzeju — rzekł gospodarz — najustronniejszy pokój; bo choć nigdy nie zajmowałem się pracą książkową, wiem jednak, że wymaga ona cichości i odosobnienia.
Do wszelkiego gospodarskiego ruchu ztąd najdaléj, bo z jednéj strony kurytarza są składy, a z drugiéj pokój twój i Olesia. Ale, ale — dodał nagle — muszę téż zobaczyć, czy chłopiec mój jest u siebie i powiedziéć mu, aby cicho się sprawował, bo będzie miał ciebie sąsiadem.
— O, proszę cię, Jerzy, nie krępuj dla mnie swego syna! — zawołał pan Andrzéj; ale gospodarz otworzył już drzwi pokoju Alexandra. W pokoju tym było kilka drewnianych stołków, pod ścianą stała tokarnia, daléj leżały różne przyrządy stolarskich robót, gdzie indziéj kilka rozpoczętych koszyków z farbowanéj łozy, pod oknem był stolik, a na nim okrągłe lusterko i dwie wypróżnione butelki od wódki czy piwa. Między oknami, naprzeciw drzwi od kurytarza, stało łóżko, a na niém leżał Alexander, z twarzą zwróconą do sufitu. Oczy miał zamknięte i spał tak mocno, że słychać było nawet lekkie chrapanie.
Pan Jerzy spojrzał, machnął ręką z niezadowoleniem i drzwi zatrzasnął. Potém wprowadził gościa do przeznaczonego mu mieszkania.
— Powiedz mi, Jerzy — zapytał po chwili pan Andrzéj — co znaczą w pokoju twego syna te wszystkie tokarskie, stolarskie i koszykarskie przyrządy, które tam widziałem?
Snopiński znowu machnął ręką i odpowiedział:
— Et, kleci on tam coś czasem, toczy, hebluje albo splata; ale to, Boże odpuść, zdarza się raz w rok, około święta Wielkiéjnocy.
— Czy ma zdolności do rzemiosł?
— I jakie! — rzekł pan Jerzy — jeżeli weźmie się do czego, to istne cacko zrobi, tylko że... at!...
Nie dokończył i oczy jego zafrasowały się mocno.
— To dziwna — rzekł pan Andrzéj — a do nauki zdolności nie miał?
— Gdzie tam! i do nauk miał zdolności, on do wszystkiego zdolności ma, tylko... ot żal się Boże o tém mówić!
Jeszcze raz machnął ręką, westchnął i, z bardzo zafrasowanemi oczyma, pożegnawszy gościa, wyszedł.
Pan Andrzéj szerokiemi krokami przechadzał się po pokoju. Smutny był i jakby trochę gniewny.
Pocierał ręką czoło i mówił niekiedy do siebie:
— Ale cóż? zrana do wron strzela, po obiedzie śpi, na nudy narzeka, kobietom ubliża i nic więcéj! A zdolności jednak są, ale cóż po nich?
Westchnął i pokiwał głową smutnie.