Na ruinę Jezuitów
Adspice, et ex ipsis molem metire ruinis.
Jako gdy z możnych cedrów, lub rosłych modrzewi,
Co go bujny grunt żywi, moc trzyma, czas krzewi;
Z górnych się Alpów, na las, nagły szturm wyprości
I z brzegu na brzeg płaskim pokładem umości;
Stoi pasterz, co wśrzód dnia liściem jego chłodział,
Pytając się po chwili z żalem: gdzież się podział?
Byłeś, wielki zakonie! tyleć z chluby całéj
Zostało, że się o twym byciu zadumiały
Świat pyta, i niekiedy łzawemi oczyma
Z cichym jękiem uskarża na los: już cię niéma!
Tak się znać nieodwrotnéj podobało woli,
Która, od wieków ważąc gwichtem ludzkiéj doli,
Igra sobie z mocarstwy; a na wzór miesiąca,
Raz je pełni, drugi raz dumne rogi strąca;
I znowu z czarnych kirów dobywszy powłoki,
Blask po niebie rozniecać daje srebrnotoki,
Aby śmiertelny zlepek w znikoméj postaci
Nie ufając, iż go traf marny ubogaci,
Miał pewne skazitelnéj natury przykłady:
Jako niémasz pod słońcem tak przeważnéj rady,
Ni potęgi tak groźnéj, by jéj wolnym tropem,
Ślepym czas wszystkotrawny nie zburzył podkopem.
W szczupłych dwu wieków szrankach mieszcząc bieg zamkniony,
Któreż ci dziarstkim pędem zrównały zakony?
Biegłeś, mijając drugie, olbrzymskim poskokiem:
Sława-ć piór dodawała, a rząd władał krokiem;
Gdzie za piękne zawody i trudy szlachetne,
Czekał honor u mety, wijąc ziele świetne.
Więc wszystkie zagarnąwszy w siebie innych czyny,
Wszystkim-eś dzielnie zrówał, jak ów bystropłyny
Miedzy stem rzek drobniejszych tocząc nurt poskoczny,
Dąży Ister ku morzu; a wszelki poboczny
Mieszcząc w sobie pław szklany, patrzącym zdaje się,
Iż sam tylko panuje i sam wody niesie.
Z twoich lud obyczaje czerpał rozmów czyste,
Różnowierniec upory miękczył kamieniste,
Mądrych ambon zbawiennym burzony taranem;
I bez gwałtu zwycięscę swym wykrzykał panem.
Ujrzały, mało przedtym znając światło wiary,
Zbestwionych przeciwnogów[1] podziemne legary,
Wdzięczną prawdy pochodnią; którą twe zabiegi
Bądź gdzie martwe łożyska wieczne roszczą śniegi,
Bądź parą niedostępną skwarny Afryk zieje,
Zaniosły w Hiperbory i libijskie knieje.
Polubił w słów ponęcie ostre prawdy skryte
Ludożerny pochaniec: a swe krwie niesyte
W bałwochwalnych pagodach potłukszy ołtarze,
Na złotéj sprawcy niebios brząknął psalm cytarze.
A czego nie dokazał gniew Iberów dziki,
Puszczając na grunt pusty zjuszone motyki;
Hartowne cierpliwością uprawiły dłonie.
Świat się zlepszył, bo w słodkim poufał zakonie.
Na twój głos wypłoszone z kłótliwéj Europy,
Postawiwszy trwożliwe po lat wielu stopy,
Stalszy byt założyły kastalskie dziewoje,
Otwierając uczonym piórom hojne zdroje.
Wszystko mądrym poczęło zakwitać wawrzynem:
Ciemna nieumiejętność nad obłędnym gminem
Cieśniąc swe panowanie i rząd gruboślepy,
Uszła siać zabobony na tatarskie stepy.
Muzy ton podawały, władnąc nauk styrem,
Jak być w pokoju ziomkiem, w polu bohatyrem.
Cóż za dziw, żeś mógł tyle dzieł ogarnąć snadnie?
Wiele ten może, kto sam sobą mądrze władnie!
Kto wielkim przedsiębiorąc świata rządzić domem,
W ścianach własnych wprzód dobrym będzie ekonomem.
Mało wskóra nierządna z rąk tysiąca liga;
Płoche piórko ciężarem, gdzie jedność nie dźwiga.
Założywszy swych zasług oba ziemi końce,
Gdzie swe ognie zapala i gdzie gasi słońce;
Sam-eś wprzód w piękny model składne części skroił,
I one nierozdzielnym z głową węzłem spoił,
Węzłem, którego lekkość nigdy nie rwie płocha.
Bo któż te więzy targa, kto je zna i kocha?
Więc w tobie sprzeczny kółek szyk ładu nie zmacał,
Wszystkie się kształtnie wiły, choć jeden potrącał.
Pod niechybnym wiernego posłuszeństwa ruchem
Tyle głów różnomyślnych jednym tchnęło duchem.
Każdy swego pilnował, wysoki i niski,
Mając prawo za wolą, powinność za zyski.
Stąd owa piękna zgoda, a swego zamiaru
Zawsze pewna. Nie czynił tam odmienny swaru
Ni język, ni obyczaj: że kto losów czynem
Pod tym się nieba szlakiem, lub zrodził pod inem.
Ten dowcipem, ów chlubił przyrodzeniem mównym;
Zdolność różnym czyniła, a użycie równym.
Tak na cudnym teatrze, gdzie wieczną koleją
Chodzi płacz za radością, rozpacz za nadzieją,
A każdy poklask bierze, jak mu każe rola,
Bądź chudego wieśniaka, bądź udaje króla;
Gdy szykowny gmach sztuczna dłoń gładko usadzi,
I raz z głębi rozkoszny ogród wyprowadzi,
Drugi raz złoty pałac; więc i niedosiężne
Ptaszym zamki polotem, lub wichrów sprzysiężne
Z morzem walki żeglownym, i dzikie pustynie:
Lata podziw stooczny po natłocznym gminie,
Że się z cudy swojemi na tak drobnéj scenie,
Nie mieszając, ogromne mieści przyrodzenie.
Alić tak dziwnych odmian i niezgodnych w zgodzie
Przyczyną jedno kółko ukryte na spodzie.
Lecz nie dość tę budowę kreślić na papierze,
Kto na materyały zdolne się nie zbierze.
Wytknąwszy swym czynnościom niepochybne mety,
Osób ci trzeba było, a osób zalety
Zewsząd godnych; by patrząc na twych spraw obroty,
Szlachcic krew swą poważał, a człowiek przymioty.
Wybór chciałeś miéć ludzi, nie barwiane stado,
Mierząc chwałę pożytkiem, nie próżną gromadą,
Aby pod twym sztandarem taki tylko służył,
Którego-by kraj, żywiąc, pożytecznie użył.
Szkoły plac twych zaciągów: tam kształtując dzieci,
Niedościgłe na połów zastawiałeś sieci;
Mając wszelkie przesmyki serc giętkich wytropne,
By na ich tor napędzić dowcipy pochopne;
W których przyszłego plonu, nim z czasem urośnie,
Widziéć znaki w kwitnących lat pierwotnéj wiośnie.
Tam łącząc zręcznie świeckie powaby i święte,
Różnemi-ś ganiał w sidła młódź zacną napięte.
Rzadko się kto od słodkiéj niewoli uchronił,
Jeśli przemysł nie złowił, duch go boży zgonił.
Ten świetne imię nosi; będzie za pozłotę.
Ów przykładny; przykładem lepiéj wrazi cnotę.
Tamten wymowny; alboż twe martwe ambony?
Inny ma dowcip; więc mu podług użyczonéj
Zdarzonego przymiotu i cechy i miary,
Użyczy Muza cyrkla, lub wdzięcznéj cytary.
Każdy się w różnokrasnym wieńcu kwiatek mieści,
Ten miga, tamten pachnie, ów wabi, ten pieści.
A wszystkie, gdy je kształtne w jedno ręce zbracą,
Najgodniejszym skroń pańską darem ubogacą.
W takie zbiory, acz jeszcze surowe, bogaty,
Chcąc, aby przez zakonne przechodząc warstaty,
Kształtu z blaskiem nabrały, we dwuletniéj próbie
Sposobiłeś ku sławie i pełnéj ozdobie.
W téj szkole doświadczonéj i ducha i świata,
Wlewałeś cnót nasiona w nieskażone lata
Żadną chęci przysadą: by na gruncie nowym
To się tylko rodziło, co pięknym i zdrowym;
A obcych smaków pełne, i niewarte zgoła,
Twych potrzeb i zamiarów nie krzewiły zioła.
Jako namiętnościami swemi mądrze władać,
Służyć bez interesu, do rządu się wkładać.
Do pracy myśl hartować, przestawać na male,
By spólne dobro kwitło; jak żyć poufale
Bez pogardy, otwarcie i razem ostrożnie,
Przykładnie bez ostrości, bez dziwactw pobożnie;
Jak swe kochać nad wszystko mocniéj powołanie,
Pełnić ochotnie zwierzchniéj woli rozkazanie,
Ślepym, ale umysłem przeświadczonym razem,
Że pierwsza mądrość — mądrym nie gardzić rozkazem.
A jako baczny szlifierz, nim w pewne wprowadzi
Kosztowne szkła pozory i na swym osadzi
Każde miejscu szykownie; długiemi usiłki
Ni młota nie żałuje, ni ognia, ni piłki:
Tak-eś owe wybrane z szlachetnych klejnoty,
I domów i narodów, w różne brał obroty;
Dając polor ozdobny, by na którym siędzie,
Rodowitym zapałem w swoim błyskał rzędzie.
Takim pierwotne źrzódło zaprawione smakiem
Wylewało swe nurty czystym zawsze szlakiem.
W odmiennych wiekach, jeden umysł się wydawał,
Tym się stary pokrzepiał, czym młody napawał.
Honor, praca, powinność, jak krew ludzkie ciała,
Ciągłym wiecznie twe członki tokiem obiegała,
Roztaczając duch życia, by pilen osnowy
Skąd wyszedł, do téj, kończąc bieg, powracał głowy.
Trudno było, by takich mężów zgromadzenie
W ojczystym Rzymu gniaździe głuche kryły cienie.
Poznawszy rząd i cnotę rozległe narody,
Z sercem swe otwierały do przyjęcia grody.
Ledwo szafarz chwil rocznych na rydwanie zwrotnym
Zwiedził górny zwierzyniec lejcem kilkokrotnym,
W szczupłych czasiech zebrałeś lat wielu użytki.
Zewsząd ci powstawały ozdobne przybytki
I wspaniałe świątynie z jasnych wież ogromem:
Ziemia się być zdawała jezuickim domem.
Zaufane w mądrości i cnocie doznanéj,
Wszystkie się pod twe rządy poddawały stany:
Czyś ukryte sumiennych tajni kąty badał,
Czyś z ambon wieczne prawdy mównie opowiadał,
Czy młódź, przyszłe rodziców sposobił otuchy;
Wrażając w nie, szlachetnych nauk zacne duchy,
Lub nakoniec stróż myśli królów, z niemi społem
Panując, niewidomym świat obracał kołem.
Acz tak wysoki kredyt i władzę obszerną,
Umiał rozum uchylić powłoką misterną
Od strzał czujnéj zazdrości; skromność w cię zaszczepił,
Żebyś władzą nie tłumił, a złotem nie ślepił.
Świadkiem mi niepomylnym pierwszy jesteś domie,
Co cię możny Kwirynał przed innemi łomie,
Z niefortunną pospołu obalając głową.
A gdzież się barziéj cnota znać dała surową?
Gdzie skromniejszą w zakonnych sprawach, jeśli nie tu?
Gdzie roztropność stem ryglów zawarta sekretu?
A przecież i z tak ścisłéj tocząc wzrok strażnice
Po obu świata osiach, trzymał rządu lice
Wielowładny w zakonnym wódz twój poniżeniu;
Tym dzielniéj, iż w pokornym utajony cieniu.
Bez wystawnych zabiegów, bez chlubnych pozorów,
Rządził, jako chciał, losem najmożniejszych dworów.
Wytrapiał najzawilszych ścieżek dziwne toki,
Po których polityka ciche stawia kroki.
Nie mówiąc, wiele czynił; a gdzie nie tknął stopą,
Wiedział, co jest w Europie, i co za Europą.
Tak ów rzadki element, lubo go człowiecze
Najsubtelniejszym wzrokiem oko nie dociecze,
Wszędy się niedościgłym torem łatwo wlewa:
Niech ziemia w twardym gruncie skalne ściska trzewa,
I hartownemi wszystkie wejścia zawrze kliny;
Niech się jako najgłębiéj znurzy żywioł płynny;
Ogień aże pod słońce, i gdzieś w krańce świata,
Co je Twórca swym palcem zakreślił, ulata,
Groźne niecąc pożogi; przecie go dosięże,
I z każdym się powietrze elementem sprzęże:
Kędy choć niewidome, przez manowce ciemne
Rusza ogień i wody i przepaści ziemne.
Małą się być Europa takim ludziom zdawa:
Szerzy się ich siedlisko, i ogromna sława
Łamiąc kresy lądowe; ani zna zagrody,
Chyba kędy już niémasz ni ziemi ni wody:
A ze wschodu stoczony świat na zachód słońca
Jednym sprzęga ogniwem początek do końca,
Ogarnąwszy wielkiemi ziemny krąg ramiony,
Sprzągłeś z Meksykiem śniadym zabiegłe Japony;
Z ryfejskiemi, zgorzałe Maurów legowiska,
Wytykając twym synom obszerne siedliska.
Wszędy w tropy za tobą wierni towarzysze
Szły mądrość, statek, ludzkość. Ciebie w liczbie pisze
Chińczyk swych mandarynów za nauk przewodnią,
Indya świetną wiary nazywa pochodnią.
Parakwarczyk cię czyni wszystkich potrzeb sprawcą,
Rolnikiem, apostołem, wodzem, prawodawcą.
Fortunniejszy postokroć bez pereł i złota,
Że w nim słodkość rządziła, a słuchała cnota;
Niźli one drogiego kruszcu pełne kraje,
Gdzie blask zwierzchny żelazne kryje obyczaje,
A tyraństwo na tronie gniotąc lud odętym,
Co chce tylko swawolnie, to nazywa świętym.
Ojcem się wprzód nazywać chciałeś, niźli panem,
Rządząc prawem na sercach dzielniéj napisanem
Nad ogromne statuty, w piękne wite słowa,
Któremi złość pogardza, a płochość nie chowa.
Próżno się z wiekiem złotym chlubny Grek wysadza,
Próżno wyspy fortunne płonnemi odgradza
Od ludzkiéj znajomości kłamliwie parkany,
Dając im niedostępne za mur oceany;
I ziemię i wiek taki znajdziesz łacno na niéj,
Gdzie się zwierzchność zna człekiem, a ludźmi poddani,
Gdzie świat idąc powszechnym torem przyrodzenia,
Ojcowskim się kieruje rządem, nie odmienia.
Trzeba było dać model tak pięknéj fabryki:
Polerowny jéj nie mógł, kraj ukazał dziki.
Europa szczęścia szuka, gubiąc lud i włości:
Parakwarczyk je znalazł w pracownéj jedności.
Nie pocił tam rąk jeden, aby zjadał drugi;
Bo natura nie znała ni pana, ni sługi.
Potrzeby mierzył dosyt, rozum krócił zbytki,
Zwierzchność wszystko wiedziała, a lud brał pożytki.
Nie inaczéj pod wiosnę, gdy wdzięczne powiewy
Z brył rozciekłych szmelcowne wyprowadzą krzewy,
A Flora dziwnym pędzlem w rozliczne pozory
Przybrawszy, wsączy w każdy smakowne likwory:
Da hasło gospodarna matka z wierzchu ula;
Runą wszystkie z pośpiechem, na znak trąby króla,
I po włościach kwiecistych, spólnych wszystkiéj rzeszy
Słodką zbierają łupież: żadna tam nie śpieszy,
By swój tylko domeczek napełniła plonem.
Równo wszystkie po hrabstwie plądrują zielonem;
Równie biorą i znoszą: a gdy mróz zaleci,
Równym żyją udziałem jednéj matki dzieci.
Takim będąc, postokroć pamiętny zakonie,
Któżby się mógł spodziewać!... lecz już po twym zgonie!...
Miałeś tysiącznych wieków, stojąc jeszcze, użyć,
Boś umiał razem dobrze panować i służyć.
A komużeś to służył? czy krwawemi trudy
Garnąc pod berło twoje mocarze i ludy,
Siebie samego za kres wielkości zamierzył?
A z własną innéj razem mocy nie rozszerzył?
Czyś żadnego już pana nie chciał miéć pod słońcem,
Którego wielkość możnić pierwszym miałeś końcem?
O ty! co najwyższego ramieniem dźwigniony
Nad książęta i pierwsze w chrześcijaństwie trony,
Z górzystych Watykanu wież, stróż jego trzody,
Pasiesz prawdy pokarmem króle i narody:
Możnym kluczem otwierasz drogę do żywota,
I kiedy chcesz, do niego wieczne zawrzesz wrota,
Powiedz, któż dzielniéj nad ten, trójkoronny panie!
Dźwigał zakon Piotrowe dotąd panowanie?
Któż go znosi? twa ręka: kto z pierwszych ocięty
Pień gałęzi, a jeszcze w korzeniu nietknięty,
Możnym rydlem z rodzinnéj osady wygładza?
Twoja, co ją tak krzewił, nieprzełomna władza.
Szanuję twe wyroki, ani szemrzę na nie,
Wzdy należało przecie miéć politowanie.
Godzien był, by nań srogie nie padały ciosy.
Lecz już upadł! — tak chciały nieuchronne losy.
Nic na ziemi trwałego; a co krąg obiega
Jasnych na niebie planet, znikoméj podlega
Odmienności na świecie. Blady strach oblata
Zmilkłą w swym gruncie ziemię: jako u Eufrata
Zwolna się pod obłoki srogi olbrzym wspina.
Głowę mu złotorodna blaskiem krasi mina,
Piersi srebrem zachodzą, a brzuch z twardéj miedzi
Położony na stalnych dwu goleniach siedzi.
Morze się w lochy ciśnie, las wierzchołki schyla,
Drżą góry; alić ledwo drobna mignie chwila,
Mały z góry kamyczek o ten gmach zawadził,
I wszystkie zgniotszy kruszce, w jeden gruz osadził.
Zazdrość dała przyczynę, zazdrość, jędza blada,
Co światłości nie cierpiąc, w czarnych lochach siada.
Nigdy prosto nie patrzy, zyzem tylko strzyże,
Żółcią pluje i splutą żółć za pokarm liże.
Smutna zawsze, chyba gdy ciężkie słyszy bóle,
Każdy ją traf pomyślny ostrym sztychem kole;
A na cudze uciski czując w każdéj chwili,
Jeśli drugich nie może, sama siebie kwili.
Ten to srogi dziworod, łez ludzkich niesyty,
Patrząc na twe zasługi, sławę i kredyty,
Ryknął, ruszywszy zęby w paszczy, ostrym zgrzytem:
„Będziesz-że pierwszym zawsze górował zaszczytem
Nad innemi, dwuwieczny tylko Lojolisto,
Z pogardą tylu nad cię starszych oczywistą?
Wszystko-ś zabrał; z ziemią ci służą jéj mieszkance,
Zostawiwszy dawniejszym paski i różance.
Kto uczy? kto nawraca? kto każe? kto pisze?
Kto najwięcéj dziedziczy? jeden tylko słyszę
Odgłos wszędy, jeśli się ciekawie kto pyta:
Jeden wszystkich przechodzi młody jezuita.
Długoś nader szczęśliwy: inaczéj być musi.“
To mówiąc, jad piekielny z wnętrzności wykrztusi.
I przyzwawszy swych czynów wierne pomocnice,
Chciwość nienasyconą, co zamiast źrzenice
Szkło pomnożne na śrzodku głowy wężokrętéj
Nosi; więc i pochlebstwo, co swemi ponęty
Zwodzi serca niebaczne: wszystkie na ożogach
Po różnych się rozpierzchną latawice drogach.
Ta wziąwszy na się postać roztropnéj bojaźni,
Udaje w lekkowiernych sercach jak najraźniéj,
Burząc zmysły troskliwe; a lud płonny wierzył,
Jako się Rzym posługą jezuicką szerzył:
Że przez te swe janczary (ujrzą wieki wnucze)
Po naszych wieżach dumne pozawiesza klucze.
Druga w barwie mądrego zwodząc ekonoma,
Czym się chęć pospolicie zakrywa łakoma:
„Ej pocóż tyle — rzekła — jeden zakon trzyma?
Alboż kraj inszych potrzeb i celniejszych niéma,
By tylko swe bogactwa topił w téj drużynie,
Gdzie wszystko hojnie wchodzi, a nic nie wypłynie?
Łomiemy z pracą góry, mętne pienim morze;
Wszystko się w jezuickim skorzyści klasztorze.
Wszystko miéć będzie naród, czego tylko żąda,
W kilku się celach tai Peru i Golkonda.“
Znalazło kłamstwo wiarę: zemsta ją pochwali;
Sprawiedliwość bez oczu, zapomniawszy szali,
Ni zważywszy, co słuszna, winnemi uznała,
I bez sądu na zgubę ostry miecz podała.
Idą ziomków tysiące, idzie wysłużony
Od dwu wieków pocierać zakon obce strony;
Z dóbr, ojczyzny, krewności i sławy wyzuty,
Rozmyślając złość ludzką, a boskie statuty.
Dziwi się samo morze, smutne pławiąc łodzie,
Jako po téjże saméj niegdyś wioząc wodzie
Z tryumfem młódź, na dzikich pohańców oświatę,
Odwozi na haniebną zwycięsców zatratę:
I wątpi, czy jak czasy, tak się człowiek mieni,
Europa się Hurońskim stepem nie zieleni?
Gdy po wypadłych rzeczach z porządku obręczy,
Dzikość płacze niewinnych a polor je dręczy.
A jako się zmysł ludzki tym prawidłem skaził,
Gub, nienawidź do końca, kogoś raz obraził;
By złomanéj na poły, jak się los nakłoni,
W zwycięskiéj znowu szabli nie utkwiła skroni:
Zlękła się zazdrość zemsty, co się broniąc, bierze
Samę za miecz cierpliwość, a łzy za puklerze.
Więc obaliwszy gmachu tego dach i ściany,
Silniejsze, waląc z gruntu, podmyka tarany.
Bo takiéj było trzeba do łomu oszkardy,
Która kiedy raz wytnie, by nie wiem jak twardy
Kamień puści ołowne tęgim ciosem nity!
Papież zbudował, Papież zburzy jezuity.
Puszczą się z tym liczne prośby od zachodu,
Nalegania usilne, skargi bez dowodu,
Groźby straszne, udania, pisma jadowite,
Iż niémasz szkodliwszego nic nad jezuitę.
Cóżkolwiek, ledwo nie od urodzenia świata,
Złość ludzka udziałała, gubiąc drogie lata
Wasze, możni królowie, żelazem rozbójnym,
Kłócąc całe narody duchem niespokojnym,
Psując wiarę, rozwięzłe krzewiąc obyczaje:
Ich to piekielna kuźnia takowa wydaje
Dziwy na świat; z téj szkoły, jak z Pandory skrzynie,
Złe wyszło, którym ludzki ród do szczętu ginie.
Groźby mają swój skutek: już Ostyjskie brzegi
Sypią do państw Piotrowych zgłodniałe szeregi
Obcych ludzi: tysiąc gąb kraj ciśnie i zjada.
Już dawny z Benewentem Awinion odpada,
Że tak ciężkiemi zewsząd frasunkami zdjęta,
Uchodzi z ciała dusza jednego Klementa;
A drugi ledwo na tron wstąpi poprzednika,
Taż go ciśnie przemoga i w też pędzi łyka.
Nie chciałaś, wielka duszo, dzielnéj mocy użyć:
Długo było twym celem fatalny przedłużyć
Cios ludzi niefortunnych; lecz trudno, niestety!
Temu się krwawe snują przed oczy sztylety,
Spać nie może, bojąc się, by skąd i przez ścianę
Przeniknąwszy, nie zadał czarny zbójca ranę.
Innego suszą inne troski: a pospołu
Chcąc wszyscy natrętnego pozbyć się mozołu,
Pogrożą; za rozkazem gdy nie pójdzie ślepem
Papież, z nim się rozstrzygnąć powszechnym odszczepem.
A jako, nim warkliwym czarnych chmur zawrotem
Trzaśnie zadżdżony Jowisz witym z ognia grotem;
W chytréj najprzód pogodzie przyszłe tucząc gniewy,
Gromadzi do zażogi pochopne wyziewy
Z uschłych wód i rozparów wywiedzione ziemnych:
Skąd tłukąc gdzieś w hamerniach Lipary tajemnych
Na poziome siedliska bełty śmierciolotne,
Ukrzepia tęgim hartem, nurząc w ćmy wilgotne.
Toż kiedy gotowemi zbrojownie pociski
Już naśpiży, a w przykre polorowne błyski
Zdala światu okaże, rażąc błędne oczy;
Wnet okropnym tło jasne całunem zamroczy;
Powstaną silne wiatry; w srogim nieb hałasie
Każdy gradem brzemienne bryły ciska na się:
Drży ziemia; szumią lasy; nie znać we mgle świata:
Aż nakoniec fatalny z gromem cios wylata.
Tak długo na twą klęskę, wolnym dybiąc krokiem,
Zbierały się przyczyny! których słabym okiem
Nie doścignął śmiertelny umysł: Bóg je zdala
Przewidział, Bóg, co ludzi wznosi i obala.
Tyś jaśniał, tyś się krzewił w sławę i dostatki,
A już na cię z Eolskiéj wypuszczone klatki
Od groźnych gdzieś zachodów i południéj strony,
Niosły wiatry gniewliwe pogrom niecofniony.
Już od śnieżnéj Pireny, Alpów i Wezewa,
Smutnym się wkoło płaszczem niebo przyodziewa.
Już cię tam nie masz; stoi za Tybrem nietknięta
Część jeszcze, ach niepewną nadzieją ujęta!
Że się nie silnym sobie, a zewsząd miotanem
Od wiszącéj zasłoni burzy Watykanem.
Idzie prosto okropna na Rzym wielki flaga;
Próżno się on opiera, uchyla i błaga:
Już w ogniu i Watykan... strzeż się, być ominął
Ten piorun... lecz wypalił na cię... jużeś zginął!...
Leżysz, wielki zakonie! wielki w każdéj dobie,
Ze sławy, kiedyś kwitnął; z użalenia — w grobie.
Jęczy nad twą mogiłą ludzkość uciśniona,
Zasługi źle opłatne, słuszność potłumiona,
Imię ziomków zelżone, a co srożéj boli,
Giniesz od dobrodziejów — o, znikoméj doli
Żałosny wizerunku! o groźny przykładzie
Wiekom pozad idącym! — Już się waszéj radzie
Stało dosyć, mocarze! gniew swe groźby ziścił;
Myślcie teraz, czy stracił na tym, czy skorzyścił.
Waszéj to ręki dzieło — sypiąc dobroczynne
Łaski nań od dwu wieków, wznieśliście nad inne
W niedługim lat obiegu zeszłych zgromadzenia,
Poruczaniem najskrytszych myśli i sumnienia.
Czyliż na to przeważnym miéć go chciała gmachem,
By zbudowawszy, jednym zwaliła odmachem?
I tylko dla okazu, że mocą przewładną
Jak uszczęśliwić królom, tak i zgubić snadno?
Nikczemnaż taka chluba, nie warta żyć w księdze,
Uczynić niefortunnym kogo przy potędze;
Łzami obywatelów zlane berło sławić,
I zagubić do szczętu, co można poprawić.
Lub poznawszy błąd ciężki, znowu się sposobić,
By zepsute dniem dzieło wiekami odrobić.
Mocy ich z intrygami strach was ujął płony?
Nie czyńcie sobie krzywdy, ludowładne trony.
Moc poddanych jest słabość rządzących; a że się
Często żartkie zbiegają woźniki w kolesie;
Wziąć było w tęgie krygi bystrego dzianeta.
Szkoda niećwiczonego pada na stangreta.
Rozum zawsze wysoko mierzy, lub się zdaje;
Próżno mu za to władza niedołężna łaje,
Najlepszy to jest fortel, możnego potłumić,
Trzymać go w ścisłéj klubie, a więcéj zań umiéć.
Rządzić chciał! tym z natury pałając ambitem,
Czynić tak jest najpierwszym człowieka zaszczytem
W cywilnych społecznościach, gdy kto w swym rozumie
Bacznie ufny, chce rządzić, a dobrze to umie.
Toćby już miała zacne w niepamięci dusze
Złość pogrążyć, Solony i Konfucyusze,
I przeważne Likurgi; że z któremi żyli,
Ludzkie na zwierzach twarze w ludzi zamienili.
Za najmilszą przysługę winien naród liczyć,
Kto mu świateł rządowych potrafi użyczyć,
Wywodzić z ciemnych błędów, lub przez mądre rady,
Zrównać z oświeconemi podoła sąsiady.
Acz na swe często zazdrość pożytki niewzględna,
Idzie, gdzie ją na ubocz wiedzie duma błędna;
A własnych dobroczyńców trapiąc chęcią szkodną,
Staje się, by ją dobry kto rządził, nie godną.
Waszéj to było wreszcie, cni królowie, dłoni,
Wprawić w tryb należyty, co się z swych wyroni
Często karbów; ni dawać, aby miał poddany
Zbiór ludzi, nad własnemi trzymać górę pany.
Do was, na swym każdego rządnie stopniu stawiać,
Karać wykraczających, nauki poprawiać,
Przemyślać dzielnie śrzodki, by w rządzie statecznym
Każdy obywatelem stał się pożytecznym.
Nie wyrywa gospodarz pszenicy dla chwastu.
By jarzmo gabińskiemu Tarkwin włożył miastu,
Postrącał dumne maki misternym palcatem;
Reszta nietknięta, plonem dośpiała bogatem:
Płodny z natury ugor, chociaż płonne trawy
Rodzi czasem, niewielkiéj trzeba mu uprawy;
Precz[2] błotniste zatopy, precz[2] jałowe role,
Kędy się tylko wisze krzewią a kąkole;
Nie porzucaj tych gruntów, skąd przy lekkiéj pracy
I ludzie się najedzą, i powietrzni ptacy.
Gruba nieumiejętność, przekuwszy w stal złoto
Jasnych nauk, już była nikczemną prostotą
Wiek cały zaraziła: patrzał rząd przez szpary,
Jako się tylko próżne ożywały swary
Po ławach miedzy żaki o smutną łacinę.
A kto umiał Azora, albo Bonacynę,[3]
Gniazdo snów niepojętych, mniemał, że mu rano
I w wieczór dwakroć trzeba uchylić kolano.
Uszły rodu ludzkiego Muzy dobroczynne;
Gnuśność dusze szlachetne, a fanatyzm gminne
Ogarnął; napojony Alwarem a Szkotem,
Ledwo się prawie dzikim świat nie ujrzał Gotem[4].
Na odmianę skuteczną takiego obrazu
Czegoż było potrzeba? Głowy a rozkazu.
Jednéj głos monarchini, krwi rakuskiéj[5] chluby,
Umiał błędnych poprawić, nie pragnąc ich zguby.
Też same źrzódła, co je czas zamulił błotem,
Wypadły z swych poników częstszym wód polotem.
Dobyć ich było trzeba; lecz dobyć mniéj trudnie
Gdzie jest zdrój, niż niepewne kopać w piasku studnie.
Wydali wnet, w ozdobne dowcipy obfici,
Zacnych nauczycielów hojnie jezuici.
Czas ich gruby utaił; choć zawsze wśrzód łona
Skryte miał pogotowiu, gdy trzeba, nasiona.
I tyś, Polsko, sarkała słusznie dotąd na nie.
Lecz wszystkiego jest duszą mądre panowanie.
Wszystko w kraju zawisło od głównéj sprężyny.
Siadł na tronie sarmackim ziomek dobroczynny;
Złość mu przynajmniéj tego nie mogła odbierać,
By mógł po kraju światło nauk rozpościerać.
Wnet na jego starania i pilne zachęty,
Ukazał liczne zyski grunt długo nietknięty:
A co gnuśnie, że go nikt nie śmiał ruszyć, leżał;
Każdy nań obcy zbierać, kraj rzuciwszy, bieżał.
Zdziwiłaś się, ojczyzno, iż w tak chwili drobnéj,
Młodzi się namnożyło w nauki ozdobnéj.
Twe szkoły poczynały zdolne miewać mistrze,
Twe pióra uczonemi pismy latać bystrze.
Pięknéj dowcip zazdrości bodźcem poruszony,
We wszystkich nauk kształtach hojne dawał plony.
Skarb miałaś nieprzebrany, a skarb takich ludzi,
W których najpowolniejszy duch dzielność obudzi.
Honor ciągnie do trudów, miłość ściśle spaja,
Rząd kieruje, a cnota ostrość prac ukaja.
Już ich niémasz! z wielkiego niegdyś budowiska
Leży podziw, wędrowcom, a wiatrom igrzyska.
Łaskawa moc odmienić mogła wady snadnie;
Lecz zemsta wziąwszy górę, rzekła: niech upadnie;
W takim to ludzki dowcip zawsze chodził błędzie,
Że się w nim nic na równéj szali nie osiędzie.
Zbytek wszędy miłości niebacznéj przemaga:
Dziś w górę idzie, jutro ziemi sięga waga;
I wieczystą koleją kołysząc się sobie,
Nigdy w ścisłéj języczka nie postawi klobie.
Patrzał świat przez dwa wieki w cichym zadumieniu,
W jak wysokim ten zakon kwitnął poważeniu;
Jak obszerne swéj władzy widział wszędy pole,
Że go ciż sami czcili i bali się króle.
Zasługiwał ci na to; lecz mało to nada,
Czy kto zbytkiem honorów, czy pogardą pada.
Równa zguba obojga; miara wszędy słynie:
Zbytkiem urosł kochania, nienawiści ginie.
Skarano go nad słuszność; część podobno drobna
Zgrzeszyła; po cóż karać każdego zosobna
Powszechną stanu klęską; a (jeśli mię wieszcze
Nie myli pióro) sobie z niemi szkodzić jeszcze?
Upadł kamień węgielny i nauk i wiary;
Zniknął klejnot najdroższy łacińskiéj tyary.
Muzy, zamiast kastalskich źrzódeł, w smutnym gronie
Nurzają martwe pióra w łez ulane tonie.
Cieszy się błąd i dawne na Watykan gniewy
Wznawia, ostrząc stępione groty u Genewy;
Dziwi się dzicz zamorska i pomyślić może,
Cóż to za wiara, co swe uciemięża stróże?
Wieku trzeba, na takiéj równy odwet szkody.
Tyś, o najboleśniejsza pomiędzy narody,
Ojczyzno ukochana! z tak ciężkiéj odmiany,
Jeszcześ jednéj zupełnie nie zgoiła rany;
Więc, jakbyś raz nie mogła zostać nieszczęśliwą,
Nowych ci utrapieniów los wije przędziwo:
Nowy miecz w rozdartego śrzodek cisnąc łona,
Byś razem słaba była i nieoświecona.
Patrząc na obaliska smutne zdartéj ziemi,
Miałaś ufność w swych dziatkach, a nuż cię swojemi
Dźwigną kiedy rękoma i umysłem zdrowem,
Przysposobione w czasie porządnym wychowem.
Rozmiotał duch zawisny nadzieje ostatnie,
Garnąc wszystko pospołu do fatalnéj matnie.
Postradałaś niewcześnie, skądeś uróść miała,
Tym żałośniéj, żeś braci i synów stradała.
Wznoszą ręce do ciebie w opłakanym stanie.
Użal się wzdy przez względy na siebie i na nie.
Spólne są losy wasze; trzeba ich koleją
Ratować: oni twoją, a ty ich nadzieją.
Z rąk twoich pragną chleba, a ty od nich pracy.
Nie są jezuitami, lecz będą Polacy.
Użyj ich, opatrz dobrze. Jużeś dała jawne
Dowody twéj litości, kiedy na bezprawne
Nie patrząc zagranicznych postępki i czyny,
Rzekłaś: są nieszczęśliwi, lecz są moje syny.
Nie chciałaś ich przed zgonem z majątku odzierać,
Dopuszczając przy swojéj własności umierać.
Dałaś nędznym rozbitkom port pewny na łonie
Króla ukochanego; że i w smutnym zgonie
Szczęśliwemi się sądzą pod wielką obroną:
I chociaż tonąć muszą, przecież słodzéj toną.
Dziękują-ć za te łaski szczodrobliwe: a ty
Umiéj jeszcze korzystać jakkolwiek z téj straty.
Zaszczepiaj z tych gałązek drzew osady nowe;
Przydadzą się zapewne, bo płodne i zdrowe:
Wydadzą i na obcym gruncie płód obficie,
Biorąc dank za usługi; ty — za ich użycie.
1775, XII, 211 — 256.