<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Na węgorki
Pochodzenie Na normandzkim brzegu
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1904
Druk L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
NA WĘGORKI
Na węgorki! Idziemy wszyscy na węgorki! My dwie, gospodyni, i najmłodsza odrośl rodu — »Jean«. Na nas czworo są wprawdzie tylko trzy podrywki, ale gospodyni powiada, że i tak jedna, ta nasza, okaże się zbyteczna.

Z węgorkami sprawa niełatwa. Nie to, żeby ich nie było. Owszem, są. Po świeżym odpływie, cała dolna część rozwidlonej w tem miejscu ławicy piasków, pocentkowana jest na czarno, i podziurawiona, jak sito, od wkręcających się w mokry żwir węgorków. Ale nabierz je w podrywkę, to ci wierzchem z niej śmigają, i tyleś ich widział.
Węgorka trzeba łowić niemal w lot, jak ptaka. Tu jest, tu go niema. Wije się, podrzuca sobą, skręca się, rozkręca, podbija, w twarz ci prawie skacze, i naraz — przepada. Już go trzymasz, jeszcze nie twój. Z ręki ci się wyśliźnie, cóż z siatki! Tylko wielki przypływ, »la grande marais«, rzuca węgorka daleko na piaski. »La petite marais«, ledwie go do wideł donosi. Tam go więc chwytać trzeba w pierwszym momencie odpływu, kiedy żwiry są jeszcze rzadkie, ciekłe, rozrobione morzem. Biegiem do niego trzeba, w chodakach bosonóż obutych, w krótkiej, rybacką modą podgiętej odzieży, nie pytając gdzie i którędy, przeskakując małe zalewy, trzymając się na umykających pod nogą piaskach, rzucając podrywką bacznie, niepochybnie, silnie, łowiąc go naraz w wodzie, w powietrzu i w żwirach, w pierwszym jego oszołomieniu, w pierwszych zaraz drgnieniach, tak bystrze, tak zwinnie, tak chytrze, tak nagle, jak on sam.
Połów na węgorki odbywa się zawsze gromadnie, bo tu chwila płaci. Więc i u nas całe domostwo jak wymiótł. Zostaje tylko sieciarka. Sieciarka zostaje zawsze.
Gdziekolwiek ludzie idą, śpieszą, biegną, jakikolwiek wiatr i pęd ich porywa, ona trwa niewzruszenie na swym trójnożnym stołku, bardzo stara, często bardzo brzydka, zawsze bardzo biedna.
Sieciarka należy w osadzie prawie do nieruchomości.
Czy deszcz, czy pogoda, czy pożar słoneczny, od wczesnej wiosny do późnej jesieni siedzi w każdem rybackiem podwórku, pod przydaszkiem, skleconym z paru tarcic, lub z kawałka żagla, tępa, pieńkowata, zebrana w sobie postać, bardzo podobna do tobołka spłowiałych szmat i chust, z których wyrywają się gwałtowną linią ramiona i ręce wyciągnięte w górę, przed siebie, do słupa, u którego sieć wisi na błyszczącym haku. Ramiona czasem wyschłe, czasem wykręcone dziwacznie na podobieństwo pokracznych konarów, ręce migające błyskawicą wielkiej stalowej iglicy, która z nieporównaną szybkością przerzuca oka sieci.
Głowa związana małą, czarną chustką, twarz gąbczasta, pożółkła, oczy wyblakłe, osłupiałe, nieme. Opuchłe nogi na deszczółce trzyma, w sabotach, o których wie, że ich nie zedrze nigdy, gdyż jedynym jej ruchem, przez całe dnie, całe miesiące i lata, są rytmiczne wstrząśnienia przy dociąganiu ok sieci.
Wstrząśnie się wtedy krótkiem, silnem drgnieniem cały korpus sieciarki wraz z trójnożnym stołkiem, głowa jej zalata bezprzytomnie na skrzypiących kręgach, muskuły twarzy zadrgają, mętne źrenice zatoczą się gwałtownie w orbitach, w tę i w tamtą stronę, a niezdarte nigdy saboty stukną o siebie głuchym, tępym trzaskiem.
Im rzuty takie jednostajniej i szybciej po sobie idą, im są silniejsze, bardziej konwulsyjne, tem robotnica lepsza, a sieć doskonalsza. Dobra sieciarka bywa pod starość zupełnie prawie ogłupiona rytmicznemi wstrząśnieniami mózgu.
Ale co jest charakterystycznem u każdej, to jej mały, wykrzywiony w kabłąk palec lewej ręki. Muskuły jego zanikły, wyschły, zmarniały, skóra od spodu zrogowaciała, zczerniała, kość głęboko zaklęsła, przetarta, zużyta, pod nieustannym naciskiem wżerającego się w nią, przy dociąganiu ok sieci, szpagatu. U bardzo starej sieciarki, koniec małego palca ledwo się trzyma na zużytym stawie.
Takiej o robotę trudno. Nie ma czem dociągać. Nie ma mocy.
Póki ma moc, ideałem jej jest zebrać tyle, żeby mogła sama zakupić szpagat, sieć zrobić o własnym wikcie, i dopiero gotową już sprzedać. Zysk byłby znaczny.
Ale do tego nie przychodzi nigdy. Nie przychodzi, bo najpierw na zakupno szpagatu na sieć, niekoniecznie wielką, trzeba około stu franków, a powtóre — gotowa sieć trudno znajduje nabywcę. Kto ją wie, co za sieć taka? Nikt jej nie widział jak powstawała zwolna, zahaczona u belki domu, oko po oku, rząd po rzędzie, od skrzydlisk do matni, swoja, znajoma, do rodziny prawie należąca. Nikt nie słyszał warczenia przerzucanej przez oka iglicy, skrzypienia stołka i kręgów sieciarki, nikt nie wie, skąd się tak odrazu wzięła. Taka sieć nie może być pewna. Taką kto kupuje, półdarmo chciałby nabyć, i prawie że za szpagat płaci. Na co mu ryzyko?
Prędko się tedy wyzbywa sieciarka ideału gotowej sieci, a marzy już o tem tylko, żeby coś zebrać na czarną godzinę. Czarna godzina zaczyna wtedy bić, kiedy chroniczna opuchlina nóg posuwa się wyżej coraz, kiedy oddech staje się astmatyczny, świszczący, a mętne oczy na dobre już gasną. Wiązałaby sieć i taka jeszcze, na pamięć, ale już roboty nie znajdzie. Są młodsze, silniejsze.
Wiąże tedy podrywki, plecie kosze, narządza stare niewody i wpół przegniłe więcierze, coraz rzadziej wzywana, coraz gorzej żywiona, coraz mniej przydatna, aż całkiem od niej robota odpadnie. A wtedy idzie stara sieciarka nad morze, i na piaskach siada, łokcie na kolanach, ręce pod brodą, i duma.
...Morze ogromne, huczące... A wszakci je ona przepuściła przez oka swych sieci, kropla po kropli, fala po fali, całe, niezmierne, wielkie, jak je rozlał Bóg...
...Morze nieprzebrodzone, bezdenne... A wszakci jej siecie chodziły, nurkowały po niem, wypatrując obłowu milionem swoich pustych, pustych oczu... Milionem oczu, które zadzierzgnęły jej wyschłe, wyschłe ręce.
... Cały żywot przeciw morzu iglicą knuła, a teraz na łaskę jego...
...Morze jest miłosierne, jest dobre, żywiące. Morze nie wyrąga: »stara! stara!«... Samo stare. Gdzie! Wieczne...
...Morze nie wymówi źdźbła strawy, nie wypomni coś zjadł, albo ile. Przyjdzie, przyniesie, bez proszenia da, bez dziękowania...
...Morze się i rozgada z człowiekiem... Morze wie wszystko, co, jak, kiedy... Westchniesz sobie, to ci powtórzy, aże ode dna, od samego serca... Zaszepczesz pacierz, to się modli z tobą...
Więc jak u nas pod kościół starość i biedota ciągnie, tak tutaj ciągnie do morza. Tu i tam, jest jakiś dawny, dawny cmentarz zeszłego żywota; tu i tam jakaś świętość, a i opatrzenie.
I siedzą tak, pod ogromną kopułą normandzkiego nieba, wobec solennego podniesienia złocistej monstrancyi słońca, albo w dymach obłocznych mgły siwej, przy huku żywego organu, skulone, zastygłe, podobne w spłowiałości swojej do małych pagórków nadbrzeżnego piasku, które jeden zalew morza narzuca, a drugi umiata, ogłuszone szumem, obryzgane pianą walących się wód, wlepiając w ślepy żywioł wpółoślepłe oczy. A kiedy huk ucichnie, a fala pluć przestanie, zczołgują się na opuchłych nogach niżej, coraz niżej, i chciwie, poomacku, szukają w mokrych żwirach — krabów.
Silniejsze, śmielsze, dochodzą aż do oślizgłych wiązań starej tamy, gdzie czepia się gęsto czarna skójka morska, która zaś na fajerkę rzucona, otwiera się z cichym trzaskiem i ukazuje smakowite wnętrze. Ale że przed chłopakami nie łatwo co dostać.
Chłopaków w starej tamie zawsze pełno.
Okrakiem na słupach siedzą, jak małpy wiszą u belek, u dylów, po trzech, po czterech włażą sobie na ramiona, na plecy, kłócą się, biją, wrzeszczą, za łby drą, rozdziewają się, kąpią w dołkach, chlustają dookoła wodą i błotem, a skójki na surowo jedzą zaraz z miejsca, nie licząc, że każdy pełną ich torbę do domu matce niesie.
Nasza gospodyni nie pozwala zadawać się swemu »Jean« z tą hałastrą. »Jean« jest »ofiarowany«, a to obowiązuje.
W rodzie Toutainów zawsze jeden chłopak jest »ofiarowany«. Ich czarne podłużne oczy, ich blade smagłe twarze, ich niskie, prawie że okrągłe czaszki widzieć można we wszystkich kościelnych chórach od »Val-de-Grace«, aż do »Pont-Evecque« i to dodaje powagi rodowi.
Zdarza się wszelako, że »ofiarowany« nie dotrwa.
Ludwik Toutaint, jeden z siedmiu braci naszej gospodyni, także nie dotrwał ale z domu uciekł, w Hawrze na okręt przystał i coś w półtora roku dopiero doniósł o tem rodzicom, błagając, aby mu pozwolili przybyć na Boże Narodzenie, gdyż bardzo mu tęskno do domu i co noc łzami się zalewa.
Oczywiście, że — nie pozwolili.
Matka zwłaszcza zacięła usta tak silnie, że do wieczora dnia tego nie przemówiła ani słowa. Wkrótce też jakoś utonął ów straceniec u angielskich brzegów, zaczem ofiarowali starzy Toutainowie drugiego.
Ten był najmłodszy, słabowity, i zakochany w małej sąsiadeczce. Opierał się zrazu, ale matka znów usta zacięła i zamilkła i nie było rady.
Poszedł tedy za wolą rodziców i już klerykiem został, kiedy go w dwudziestym drugim roku życia suchoty dogryzły.
Ten to kleryk — nieboszczyk, wisi w paradnej izbie domu aż w dwóch wielkich egzemplarzach bardzo brzydkiej i bardzo czarnej fotografii, okropnie wychudzony, z głęboko zapadniętą skronią i z oczyma pałającemi śmiertelnem zarzewiem. Jest straszny.
Co do »petit Jean«, ten zachowuje pełną powagę »ofiarowanego«, nawet idąc na węgorki.
Trzymany za rękę przez matkę, statecznie stąpa na cienkich nogach, w płytkie sabocięta obutych, w długim czarnym kamlotowym fartuchu, przepasanym po wierzch rzemiennym paskiem, bez czapki, — czapki zgoła nie posiada i nie nasza, — z nisko postrzyżoną czarną łepetyną, która go czyni podobnym do kreta.
Statecznie stąpa, a ku »hałastrze« zpodełba okiem strzyże.
Ale i hałastra także go spostrzega.
— Ohé Jean!...
Ohe, le Voué!...
Krzyk, wrzask, stawanie na łbach, młynkowanie bosych stóp w powietrzu.
Janek patrzy, słucha, czerwienieje, złote ogniki zapalają się w jego czarnych oczach. Znać, że w nim dusza do tej hałastry aż piszczy.
Nagle wyrywa matce rękę, i ni stąd ni zowąd zaczyna biegać, wierzgać, wyrzucać głową i kwiczeć jak źrebak.
— Jean!... Jean!... — woła pani Toutaint zgorszona, zdziwiona, przestraszona poprostu.
Ale »hałastra« ją zagłusza, wrzeszcząc, klaszcząc w ręce, bijąc się po kłębach, i podrzucając na wiwat drewniane chodaki.
— Ohé, Jean!...
— Ohé!... Ohé!... Ohé!..
A chłopak uniesiony, oszołomiony aktem własnego zuchwalstwa, pędzi, bryka, galopuje, toczy kołem, pada na czworaki, tarza się, rży, wali nogami w piach, gryzie, kopie, staje dęba, pieni się, szaleje, rozczerwieniony, zziajany, parskający, opętany jakby. Zda się całe »sablons« w powietrze rozciska.
A tuż »hałastra« okrąża go, ogarnia, pobudza, krzykiem i wyciem szczuje, zupełnie jak stado szatanów.
— Ohé, le Voué!...
— Ohé!... Ohé!... Ohé!...
Jakaś piekielna sarabanda skręca się i rozkręca, wśród ogłuszającego wrzasku.
— Jean!... Jean!... — woła raz po raz matka, dusząc się prawie, i aż blada z gniewu.
Ale chłopak nie słyszy, nie widzi nic. Wściekł się, zapamiętał, zwilkołaczał zgoła.
Wtedy pani Toutaint umilkła i zacięła usta wązkie i mocno rodowe.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.