<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na zgliszczach
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Chociaż nad ziemią, ustrojoną w zieleń i kwiaty, jaśniało niebo pogodne; chociaż przyroda cała tchnęła życiem, śpiew ptasząt napełniał powietrze, a bzy kwitnące kąpały się w blaskach słonecznych, pani Karolowa zdawała się tego nie widzieć. W duszy jej smutno było i posępnie, dnie wydawały jej się szare i smutne jak na jesieni późnej, a każdy z nich wlókł się i ciągnął tak długo, jak gdyby jedna godzina miesiąc trwała.
Ciągle, nieustannie prawie, czarne, załzawione oczy osamotnionej zwracały się ku oknu, pragnąc dostrzedz na drodze posłańca z przyobiecaną wiadomością. W nocy, gdy tylko psy szczekać zaczęły, już była na nogach, zapalała światło i czekała... napróżno.
Tak upłynął tydzień cały, tydzień długi jak rok. Zdawało się, że przez ten czas Dyrdejko mógł już pół świata objechać, a jednak żadnej wieści, żadnego znaku życia nie dawał.
Smutna, stęskniona i niespokojna stała przy oknie, przecierając wciąż szybę i patrząc na aleję lipową, przez którą się z gościńca do folwarku wjeżdżało... gdy nagle w tę właśnie aleję, nie wjechał, lecz wpadł w całym pędzie dobrze znany w Zarzeczu ekwipaż.
Była to dwukołowa biedka Jankla.
Pan Pacanower nie siedział, lecz stał w niej raczej, jedną ręką z całej siły za lejce targał, drugą zaś okładał biczem wychudzonego kasztanka, który, zniecierpliwiony że go chlebodawca tak bez miłosierdzia ćwiczył, spuścił łeb ku ziemi i wierzgał, uderzając z całej siły kopytami w przód biedki. Była to homeryczna walka bata z kopytami, lecz że przy bacie zawsze bywa racya, więc i w tym razie kopyta ustąpiły i biedny kasztanek całym pędem, jak gdyby się na wyścigowym torze popisywał, sadził przez aleję, wpadł na dziedziniec jak szalony i zakręcił przed dwór tak nagle, że oś biedki uderzywszy o kamień, pękła, a Jankiel Pacanower w całym impecie upadł na piasek.
Po tym akcie wielkiego wysilenia, kasztanek zapomniawszy o przejściach bolesnych, z filozoficzną obojętnością zaczął gryźć trawę, nie troszcząc się o to, co się z jego gospodarzem stało.
Na szczęście, pan Jankiel, oprócz lekkiego stłuczenia, większego szwanku nie doznał. Zerwał się na równe nogi zaraz i zaczął kamlotowy swój żupan z kurzu otrzepywać, gdy ukazała się pani Karolowa, która widząc z okna owo salto mortale, przestraszona na ganek wybiegła.
— Co to jest? co wam się stało? — spytała Jankla.
— Bogu dziękować, proszę wielmożnej pani, nic... Takie kuń, niech jego moje oczy nie widzą, niech un zara zdechnie, jak ja jego sprzedam! Ja tu leciałem do wielmożnej pani jak ptak! jak zając!
— Cóż się stało?
— Aj waj! wielgie nowina! Pani wie, co z miasta jest dwa mile drogi z ogonem, a ten ogun, niech jemu djabli wezmą, to za drugie dwa mile znaczy — to ja nie jechałem więcej jak jedną godzinkę! Widzi wielmożna pani, aż mi się biedka złomiła i ten kuń... ten waryat... pewnie sobie ochwaci.
— Biedkę wam każę naprawić, ale mówcie co się stało... prędzej!
— Oj! kiedy z tego giewałtu tak mi koło serca pika, co nawet gadać nie mogę. Uf! to jest wielgie nowine! to jest wielgie scięście!
— Zmiłuj się, człowieku, mów już raz, nie trzymaj mnie jak na rozżarzonych węglach!
— Oj, oj! jak mnie kole serca pika; czy wielmożna pani trzyma los na brunswińskie loterye?
— Ależ nie trzymam wcale.
— To może na warsiawskie! pewnie pani trzyma?
— Więc cóż?
— Jakto co? teligraf do pani jest!!
— Gdzie? gdzie? pewnie z zagranicy... o Boże! dawajcież go prędzej!
Żyd po kieszeniach szukać zaczął i mówił.
— Ja sobie stojałem na rynku, tymczasem sam nacielnik z teligrafu przyleciał i powiada, co jest bardzo pylne depesie do wielmożnej pani... ny, ja zaraz jego brałem i powiedziałem, co za godzinkę już un u pani będzie.
— Dawaj, dawajże tę depeszę, Janklu, jak najprędzej!
Żyd jeszcze raz do kieszeni sięgnął, wreszcie przestraszony zawołał:
— Aj waj! nieścięście!
— Co?
— Ja tego teligrafa zgubiałem!!
— Bój się Boga, człowieku! to niepodobna!
— Proszę wielmożnej pani — i ja sam tak miszlę — rzekł zatrwożony Jankiel, szukając po wszystkich kieszeniach — napróżno.
— Mój Boże, mój Boże! — wołała pani Karolowa — a czy wy wiecie, Janklu, że w tej depeszy mogło być całe moje szczęście!... cały los!
— Oj, waj! gewałt! cały los! a ja sobie miszlałem, co wielmożna pani tylko jednego czwiartke trzymała! Cały los! a gance los! to mi dopiero scięście!
— Ależ ja o żadnej loteryi nie myślę, ja czekam depeszy od męża! może gdzie w drodze zaginęła? zmiłuj się, Janklu, przypomnij, może gdzie wstępowałeś jadąc?
Żyd zamyślił się, nie przestając jednak po kieszeniach szukać.
— Gdzie ten teligraf się podział?... djabli jego wiedzą! nu, gdzie un się podział? to całe kimedye, żeby ja tak zdrowie miałem!
— O którejże godzinie wyjechałeś z miasta?
— Przed samym wieczorem wczoraj... jeszcze krzynkę słonko pokazywało na niebie.
— Przecież mówiłeś dopiero, że ledwie godzinę jechałeś.
— Ny, ny, ja sprawiedliwie godzinkę jechałem, tylko że stojałem trochę na drodze. Miałem wielgie niescięście! Zara za miastem ten mój kuń, niech jemu djabli wezmą, co to za kuń! jak się rozpędził z wielgiego giewałtem, to zara sobie psiewrócił i leżał na gościńcu jak bik! dopiero chłopy z Wygnanki jechali, więc obiecałem im dać wódki, co ledwie podniesili tego waryata. Aj waj, co ja miał kramu!
— Więc może tam depesza wypadła?
— Nie, na moje sumienie, nie, proszę pani, bo pamiętam, co ja tego teligrafa pokazywałem Fajwlowi w Zawadkach.
— Cóżeście tam robili? to przecież nie po drodze.
— Ja wielmożnej pani przyznam się całe prawde. Ja z tego Fajwla mam współkie do gęsiów, a po drugie, co ja chciałem tak krzynkę przenocować.
— Więc nocowałeś w drodze?
— Jakie to nocowanie!? na terajsze noc, czy to człowiek nocuje? Tylko co się trochę prześpi, już dzień! Nawet pacierzów nie mówiałem, rano tylko brałem pięć gęsiów na biedkę i zara duchem pojechałem w drogę. Proszę wielmożnej pani, czy to z takim wielgim teligrafem można bałamucić w drodze? ja leciałem jak ptak! co ja gadam jak ptak! jak dwa ptaków!
— Mój Boże, mój Boże! i taką ważną, tak oczekiwaną wiadomość zgubić! to okropność!
— Niech wielmożna pani poczeka, ja jego zdybię, ja jego z pod żemię wykopię. Jak to może być, żeby ja zgubił? ja jeszcze jak moje życie, jedne dziesięć groszy nie zgubił! Ja bardzo dobrze pamiętam, że go w Woli Zarzeckiej widziałem i w Stawkach.
— Cóżeście w Stawkach robili?
— Tam buło licytacya po księdzu... całkiem niewielgi interes! Tam te zidy dali mnie trocha odstępnego i zara odjechałem, tylko co kunia napoiłem i duchem leciałem do wielmożnej pani. Na moje sumienie! toć wielmożna pani widziała jak ja jechałem! mało mnie kuń nie zabił!
— Ach! cóż mi z tego, kiedy depeszy nie ma... o Janklu, Janklu! co wyście mi najlepszego zrobili?
— Niech sobie wielmożna pani nie frasuje, to nie może być! pójdę ja, poszukam w biedkę, między słome, może ten teligraf tam wyleciał?
Z temi słowy Jankiel wybiegł przed ganek i rozpoczął ścisłą rewizyę zawartości swego ekwipażu i roztrząśnionej na miejscu wypadku słomy — lecz pani Karolowa na rezultat tych poszukiwań nie czekała. Myśl, że może mieć tyle upragnioną wiadomość o losie ukochanego człowieka, dodawała jej siły i energii.
Na żyda nie zważała już nawet. Nietylko bowiem prawdopodobnem, ale pewnem nawet jej się zdawało, że w wędrówce, w której tyle różnorodnych interesów załatwiał, mógł łatwo zgubić depeszę. Natomiast przyszła stroskanej kobiecie inna myśl. Niezawodnie na stacyi telegraficznej muszą mieć kopie depesz, a jeżeli nie, to może urzędnik, ze względu na niewielką ilość telegramów, treść przynajmniej pamięta. Pragnęła więc pani Karolowa być w miasteczku lotem ptaka. Kazała też konie natychmiast zaprzęgać, a sama zaczęła się z gorączkowym pośpiechem do drogi ubierać.
Rzeczywiście toaleta nie zajęła jej więcej nad dziesięć minut czasu. Ubrana i zupełnie już do drogi gotowa, chodziła szybko po pokoju, oczekując na konie. Posyłała służące jedną za drugą do stajni, żeby spieszono, a chociaż stangret się zwijał i karbowy z Marcinem pomagali mu także, jej się zdawało, że ci ludzie zaprzęgają godzinę, że mają ręce drewniane... że psuje się im wszystko!
— Prędzej, prędzej! — wołała zniecierpliwiona tupiąc nóżką, a w oczach jej błyskały iskry, usta zacinały się gniewnie, kurczowo zaciskała dłonie, a nadbiegłej z pieszczotami Władzi kazała iść do swego pokoju.
Dziewczynka rozpłakała się rzewnie i powiedziała, że już nigdy w życiu nie pocałuje mamusi, kiedy taka zła.
Tymczasem pan Jankiel Pacanower jeszcze za wygraną nie dawał. Przetrząsał starannie całą zawartość swej biedki, szukał w słomie, nareszcie zaczął czynić poszukiwania koło siebie.
Pomimo że ciepło było, miał jednak kilka żupanów na sobie. Jankiel przypuszczał, że może przez rozdartą kieszeń telegram za podszewkę się dostał. Sondował więc swą długą i wychudłą ręką tajemnice podszewek i właśnie w chwili, gdy pani Karolowa już na bryczkę wsiadła i konie ruszyły, znalazł zgubę i krzyknął z całej mocy:
— Wiwajt! teligraf jest! Stój! stój! już un jest! już ja mu teraz nie zgubię!
Pani Karolowa w jednej chwili wyskoczyła z bryczki, wyrwała depeszę z rąk Jankla i wbiegła do swego pokoju.
Wzruszenie tamowało jej oddech...
Tak tej depeszy pragnęła, tak oczekiwała na nią, a teraz, gdy ją posiada, gdy trzyma ją w ręku, nie śmie zerwać pieczątki... nie śmie przeczytać.
Położyła ją na stoliku i drżąc na całem ciele, patrzyła na nią trwożnie, jak gdyby pragnęła odgadnąć, czy ten papier szary nieszczęścia jakiego nie przynosi.
Wreszcie rękami drżącemi rozerwała depeszę. Przebiegła ją jednym rzutem oka — i w tejże chwili z okrzykiem padła na kolana przed obrazem i głośnym wybuchnęła płaczem. Twarz ukryła w dłoniach, z piersi zaś, falującej szybko, wydobywały się przytłumione jęki i łkania.
Konwulsyjnie załamała ręce i długo, długo w tej pozycyi klęczała, wznosząc od czasu do czasu oczy na obraz, na którym nie wykwintnym, ale natchnionym widocznie namalowana pędzlem, widniała twarz Matki Bolesnej, z oczami wzniesionemi w niebo i sercem siedmioma mieczami przebitem...
Widocznie modlitwa pokrzepiła strapioną, gdyż wstała, otarła oczy — i z ciężkiem westchnieniem, ale już spokojnie, przypatrywała się depeszy, jak gdyby z martwych liter pragnęła ułożyć obraz szczegółów tych chwil ciężkich, przez które mąż jej przechodził.
Ale depesza była małomówna, lakoniczna, w kilku wyrazach donosiła ona, że operacya się powiodła i że chory ma się dobrze.
Więcej nic nad to!
Operacya! a zatem ręka odjęta! Karol kaleka! marzenia jego o pracy, której się oddał tak szlachetnie i zacnie, skończone!
I pocóż brał się do roboty, zakończonej tak fatalnie? Dlaczego? co go do tego zmuszało? Dyrdejko powiada, że Karol przejrzał, że w szkole nieszczęścia i niedoli myśleć się nauczył, być może... lecz czemuż przejrzenie to musiał aż krwią własną i kalectwem okupić?
Cofnęła się myślą w przeszłość i mówiła do siebie:
— Tak dobrze zapowiadało się życie. Zdawało się, że jest samemi kwiatami usłane... Byt spokojny, miłość wzajemna, dziatki takie rozkoszne, jak cherubiny z nieba zesłane. A teraz... teraz... barwy jasne zniknęły, zamiast kwiatów ciernie, oddalenie, tęsknota i kalectwo! Smutno i czarno dokoła.
I zadumała się biedna, kochająca kobieta, utonęła w myślach posępnych i byłaby Bóg wie jak długo w pokoiku, samotna, z myślami czarnemi pozostawała, gdyby nie to, że służąca oznajmić jej przyszła że Jankiel czeka i o chwilę rozmowy bardzo prosi.
Pani Karolewa ocknęła się z zadumy, otarła oczy, poprawiła suknię na sobie i kazała żyda do pierwszego pokoju poprosić, dokąd też sama miała przyjść niebawem.
Jankiel wszedł i jarmułkę na głowie poprawił, twarz czerwoną chustką obtarł i przyjścia pani oczekiwał.
Nie bez planu przybył on tutaj — i depeszę nie bez planu wiózł. Kontrakt na karczmę za parę tygodni upływał, a on odnowić go pragnął, gdyż nie chciał Zarzecza opuszczać. Postanowił też z nieobecności Dyrdejki korzystać i z samą panią układ zawrzeć; — kontent był nawet, że żmujdzina w domu nie było, gdyż stary w interesach twardy był jak kamień i najmniej skłonny do ustępstw, a już bezwarunkowo głuchy na wszelkie obietnice i pochlebstwa, któremi zazwyczaj sprytni żydkowie robią co chcą z dobroduszną szlachtą.
Nieobecność Dyrdejki tedy była bardzo Janklowi na rękę — i bądź co bądź, postanowił sobie tę korzystną dla siebie chwilę wyzyskać.
Przybrał też minę bardzo układną, grzeczną a pokorną i przybycia pani oczekiwał.
Niedługo na siebie dała czekać. Weszła do pokoju, bledsza jeszcze niż zwykle, ale poważna, spokojna, a w oczach jej nie było już nawet śladu łez, których tak wiele wylała przed chwilą. Boleść w sercu własnem zamknęła i nie chciała jej pokazywać nikomu.
Jankiel zobaczywszy wchodzącą, niemal do samej ziemi się skłonił i przepraszał, że tyle niepotrzebnego kłopotu zgubieniem owej depeszy narobił.
— Na te nasze kochane prepinacye — mówił — to nawet człowiek nie ma na kawałek porządne kapote! same dżurów i łatów — i bez to się ten teligraf zapodział, proszę wielmożnej pani.
— Źle wam idzie? — spytała.
— Ot, nie wiem sam jak mam wielmożnej pani powiedzieć, terajszy czas bardzo kiepskie jest, a te propinacye zarzeckie to ni tak, ni owak, jak to powiadają, co ani pachnie, ani, za pozwoleniem, szmierdzi... tyle co jeno człowiek żyje z dzieczami.
— Cóż? nie martwcie się, bo zdaje mi się, że już od świętego Jana kończy się wasz kłopot...
— Właśnie, ja wedle tego chciałem się z wielmożną panią rozmówić.
— Na co? źle wam tu... tracicie.
— Ny, to prawda jest, co ja tracę, bo te chłopy to nie długo harbatę zaczną pić... bardzo mało co okowita odchodzi; tylko, jak to powiadają ludzie, co i kamień na jedne miejsce sobie obrośnie, to ja chciałem prosić wielmożne pani według prolongacye...
— Na stratę?
— Ny, niech moje wrogi to mają, co ja u państwa straciłem!... tylko zawdy człowiek sobie miszli, że co w jednego roku stracił, to w drugiego odbije; a po drugie izba jest... ogrodu kawałek, to choć sze urodzi jaka kwarta grochu dla dzieczów...
Pani milczała, żyd dalej ciągnął:
— Proszę wielmożnej pani, my nie pójdziemy do wójta... jabym nawet, choć na moje strate, krzynkę postąpił — dałbym na jakie dwa lata z góry... bo państwu pieniędzów potrzeba...
— Mamy dość, z łaski Boga.
— Aj! co to doszcz? czy to można mieć za dużo pieniądzów? to tylko, niech Bóg zabroni, słaboszczy może być za dużo, a pieniądzów nigdy nie jest doszcz! Zgódźmy sze, niech wielmożna pani na tego samego kontraktu swoje godne imie podpisze!
— W każdym razie odpowiedzi stanowczej dać wam nie mogę, mój Janklu, bo wszystkie interesa załatwia pan rządca, czekajcie zatem, on zapewne niedługo powróci.
— Co pan rządca! pan rządca! albo un jest, przez urazy, wielmożnej pani matka, co przez niego nawet jeden goździk we szciane wbić nie można? Ja nawet wielmożnej pani mogę pod sekretem powiedzieć, co un tyż ma swoje szpikulacye, un grubijan jest! un na pani krzywdę interesów prowadzi.
— Co do tego, to już pozwólcie mi Janklu, mieć swoje własne zdanie.
— Ny, ny, niech i tak będzie — a z młynem to un niby ładny interes zrobił?
— Cóż takiego?
— Toć wielmożna pani wie dobrze. Bez piętnaście lat siedział Berek, płacił regularnie jak bank! jeszcze wygodził wielmożnemu panu czasem, ale pan rządca tera puścił młyn Michałowi.
— Bo dwa razy tyle płaci i spokój z nim jest, skarg żadnych, procesów nie ma.
— Żeby jemu tylko nie przytrafiuło się jakie nieścięście...
— A cóż mu się może przytrafić?
— Ny, ja nie wiem, ale w drugich miejscach, co takie nowotne młynarze brali arendę po żydkach, to sie różnie trafiuło... ny, na co daleko szukać, w Stawkach młyn się spalił, a przy żydku dwadzieścia lat stojał!
— Nie obawiam się o to, nasz młyn ubezpieczony.
— Niech Bóg zabroni, żeby un sze miał palić — ale bywa zdarzenie. Pani dobrodżyka wie, co czasem jak Pan Bóg dopuści to i z kija wypuści, a jak kto pruszy ogień, to sze musi zrobić dymu... rożnie sze trafi na tym świecie.
— Być to może, jednak ja sama z wami układu kończyć nie mogę. Przyjedzie pan Dyrdejko, to będzie sam wiedział co robić.
— Proszę wielmożnej pani, co un może wiedzieć? un to tylko wie, że chciałby wsistkie zidy zapędzić do soche, albo do karczunku w lesie, a handlowałby tylko z chłopami! Un wie! co un wie ten stary? Un dobrze nic nie wie, a pani wielmożna to jego sze słucha, jak kogo dobrego!
Rozśmiała się pani Karolowa.
— Cóż dziwnego? — rzekła. — Kobieta jestem, sama, więc muszę kogoś słuchać.
— A za co sze pani mnie nie słucha?
— Czy także jak matki?
— Jak bardzo ziczące osobe... przecie ja dla wielmożnej pani małom życie nie stracił, tak z tego teligrafa leciałem...
— Ach, prawda, macie racyę, mój Janklu, pójdźcie też zaraz do Marcina, niech wam da pół korca owsa dla konia.
— A prepinacye?
— To już poczekajcie, pan rządca niedługo przyjedzie... ja się w to nie wdaję.
Jankiel zły, ze mu się interesu zrobić nie udało, wyszedł, kłaniając się nizko, lecz jeszcze za wygranę nie dawał; postanowił użyć wszelkich środków, lecz potrzebował namyśleć się dobrze, skombinować wszystkie okoliczności. Biedkę złamaną na dziedzińcu zostawił, a sam na kasztanka wsiadłszy, powoli ku karczmie pojechał.
Wieczór już nadchodził, słońce ku zachodowi się zniżało. Czas był piękny, wietrzyk chłodził powietrze. Pani Karolowa pragnęła orzeźwić się trochę. Zdawało jej się, że szum drzew, wonny zapach łąk uspokajająco oddziałają na nią. Chciała być samą, zebrać myśli, po doznanych wrażeniach smutnych odetchnąć, a kto wie? może też w samotności zapłakać, może wyspowiadać się z trosk swoich i cierpień przed krzyżem przydrożnym... przed gruszką samotną na miedzy.
Szła ku łąkom, ku rzece, po lekkiej pochyłości wzgórza, przez ścieżkę wydeptaną wśród pola. Z jednej i z drugiej strony ścieżki wznosiły się zielone ściany żyta, a po za tem polem otwierał się widok na rozległe, barwne sianożęcia, na których już niedługo kosy zabrzęczyć miały.
Na polu owem, na łące, każdy krzak, każde drzewko, dobrze znane jej było. Ileż to razy przechodziła tedy szczęśliwa, kochająca i kochana, wsparta na ramieniu męża, który jej pola i zbiory spodziewane pokazywał. Siadali nieraz oboje nad samym brzegiem rzeki, słuchali plusku jej fal modrych, albo też zrywali maliny nad brzegiem rosnące.
Przeszły te chwile, skryły się jak jasne słońce za chmury, a pytanie, czy kiedy jeszcze przyjdzie wiatr pomyślny i czy te chmury ołowiane rozpędzi?
Smutno, smutno...
Słońce zapadało za las. W krzakach nadbrzeżnych świergotały jeszcze ptaszki, sadowiąc się już do snu na gałązkach, bociany dążyły do gniazd.
Jeden z nich tylko nie spieszył z powrotem. Podlatywał, znów siadał, później się zrywał do lotu i zataczał w powietrzu kręgi szerokie, nareszcie usiadł na zeschłej gałęzi topoli i długo, długo klekotał.
Był to biedny samotnik bez pary. Silniejsi odbili mu towarzyszkę życia, więc też tułał się sam bez gniazda, pocieszając się zapewne nadzieją, że może gdzieś za górami, za wodami... towarzyszkę swoją odnajdzie.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.