Na zgliszczach (Junosza, 1884)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na zgliszczach |
Pochodzenie | Z mazurskiej ziemi |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1884 |
Druk | R. Zamarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Nadszedł koniec maja. Na liściach drzew drgały jeszcze krople przelotnego deszczu, a słońce wychyliwszy się z za chmury, która przed tchnieniem wiatru uciekła, zdawało się uśmiechać dobrotliwie do ziemi, do ludzi, i do zgliszczy zczerniałych. Na polach wznosiły się już zielone ściany żyta i pszenicy; owies i jęczmień powschodziły ładnie, a na łąkach miliony drobnych kwiatków wychylały główki z pośród trawy.
Na ugorach bydło się pasło, z oddalenia dochodziły odgłosy fujarek pastuszych, zlewające się w jeden harmonijny akord z śpiewem ptactwa i łagodnym szumem liści. Była w całéj pełni wiosna, ta wiosna, co rozsypuje hojnie lilie i róże, obrzuca bukietami bzy, jaśminy i czeremchy — i wlewa w dusze stęsknione — nadzieję.
Na folwarku w Zarzeczu bieliły się świeżo obrobione belki; tracze na warsztatach drzewo tarli, a kilku gonciarzy, których z po za ogromnéj sterty wiórów i strużyn ledwie co widać było, pracowało z pośpiechem.
Stary żmujdzin uwijał się wśród gromadki robotników i z domorosłym budowniczym — cieślą obliczał długość i wysokość projektowanych budynków.
Czas naglił. Na jesień już stodoły, obory, stajnie i śpichlerzyk pod dachem stanąć musiały, a tymczasem inwentarz mieścił się w skleconych naprędce barakach.
Skromne bardzo, niewykwintne budyneczki wznieść postanowiono — lecz i te, na owe ciężkie czasy kosztować miały dość drogo, i musiał pan Fulgenty dobrze głową kręcić, żeby przeznaczonego na ten cel funduszu nie przebrać.
Oszczędność konieczną była, gdyż gotówki wciąż brakło, a wydatków było mnóstwo. Indemnizacya i fundusz ze sprzedaży gruntów poszły na spłatę nagłych wierzytelności hypotecznych, wywłaszczeniem grożących; zaś osobisty kapitalik pana Fulgentego zażegnał grozę sekwestratora i służyć miał zarazem do przeprowadzenia gruntownej, a nieuniknionej w gospodarstwie reformy.
Sypiać Dyrdejko nie mógł, tyle miał różnorodnych spraw do załatwienia, a przez ten czas głowa jego, a raczej nieokreślonej barwy czupryna, coraz bielszego nabierała koloru.
Gdy inni, w podobném położeniu będący ziemianie, szukali ratunku w bajecznie taniej sprzedaży lasów, lub też w najbardziej uciążliwym kredycie lichwiarskim, gdy sprzedawali zboże na dwa, trzy lata naprzód, Dyrdejko przewidujący, ostrożny, może do zbytku podejrzliwy nawet, wyrobił sobie zupełnie inny system ratunku i obrony, a mianowicie — oparł się na chłopach.
— Ratujmy życie — mówił nieraz do pani Karolowej — a później takoż pomyślimy o zdrowiu; trupowi lub konającemu nie pomoże już żadne lekarstwo, a osłabienie chwilowe da się nawet dobrem powietrzem usunąć.
Z wierzycielami trzymał się ostro, żadnych ulg i prolongacyj, kosztem wysokiego procentu, zyskiwać nie chciał, a w przeprowadzeniu raz wytkniętych planów, konsekwentny był i stanowczy, uparty nawet.
Plany jego były proste i wcale nie skombinowane. Według jego mniemania grunt i podstawę ratunku stanowiła robocizna. Szło mu więc o to, aby tę robociznę mieć, a grosza gotówki na nią nie wydać, bo gotówka znowuż potrzebną była na pomnożenie liczby inwentarza, na narzędzia. Więc też z chłopami w różne kombinacye wchodził; powypuszczał im pastwiska, posprzedawał drzewo na budowle, a wszystko na odrobek, tak, że kiedy sąsiedzi myśleli jeszcze, zkąd na dokończenie zasiewów pożyczyć pieniędzy, on już o żniwa był zupełnie spokojny.
Gospodarstwo po staremu, rutynicznie prowadził, ale pilnie u sąsiadów wszelkie innowacye obserwował, a gdy mu robiono uwagi, że nie stara się o postęp, odpowiadał z przekąsem:
— Chleb, dobrodzieju, przedewszystkiem, chleb i kapota, a później takoż marcepany i fraczek!
Niektórzy śmieli się z niego, ale stary na to nie zważał — i swoje robił. Od świtu samego już na nogach był, wszystkich robót dojrzał, pola konno objechał, często też do miasta wpadł, aby interesa załatwić, bo nie lubił się nikim wyręczać i nie dowierzał nikomu...
Wieczór nadchodził. Słońce kładło się do snu pogodne, uśmiechnięte jak dziecko; nad wodami brzęczały roje muszek drobniutkich, motyle uwijały się jeszcze nad kwiatami, korzystając z ostatnich chwil dnia. Lipy stare i klony szumiały w ogrodzie a u stóp ich pokładły się cienie długie. Wiatru nie było prawie, jakaś błoga cisza panowała w powietrzu. Bocian powrócił na gniazdo z całodziennej wyprawy i klekotał radośnie.
W ogrodowej altance siedziała pani Karolowa i szyła jakąś sukienkę dla swej faworytki najmłodszej. Janka nie było, gdyż pomagał Dyrdejce w dozorowaniu robotników; przy matce siedziała Helenka i wypracowywała jakiś nowy kostyum dla lalki, a Władzia biegała po ogrodzie i zbierała kwiatki.
Tylko proszę czytelnika nie posądzać tej młodej osoby, że zrywała kwiaty bez celu, li tylko dla przyjemności niszczenia. Nie — ona miała nawet plan bardzo jasno określony. Usiłowała zrobić prześliczną lalkę z samych kwiatów i z jednego patyka. Ta lalka miała mieć główkę z pączka róży, korpus z samych bratków, spódniczkę z kielicha lilii ogrodowej, a kapelusz z narcyza! I byłaby z tego zrobiła się prześliczna osóbka — ale cóż? kwiaty nie chciały się trzymać patyka! Zmartwiona Władzia dała więc pokój lalce i zaczęła robić wianeczek, który miał służyć za obróżę dla pieska, ale w trakcie roboty zmieniła projekt. Zamiast obróżki dla pieska, postanowiła zrobić bigos dla mamy i to jej się najlepiej udało. Oskubała kwiatki, zmięszała je doskonale w fartuszku i poszła poczęstować mamusię... Niegrzeczna mamusia nie chciała jednak jeść takiej doskonałej potrawy!
Pani Karolowa obejmowała dzieci spojrzeniem łagodnem, słodkiem, które tylko w oczach matki dostrzedz można. Była w niem macierzyńska miłość, duma i obawa pewna o swoje skarby najdroższe. Częstokroć podnosiła wzrok od roboty i patrzyła na córki, a wówczas na drobnych, pobladłych jej ustach, osiadał uśmiech przelotny.
Właśnie już miała robotę składać i dzieci do pokoju zabrać, gdy furtka ogrodowa skrzypnęła i w alei ukazał się Dyrdejko.
Wbrew zwyczajowi swemu szedł powoli, z głową pochyloną, jak gdyby pod brzemieniem jakiegoś ciężaru.
Zbliżył się do altanki, kapelusza uchylił i milczał czas jakiś. Nareszcie zwracając się do Helenki, rzekł:
— Weźmij ty, duszeńko, Władziunię za rączkę i do pokoju zaprowadź, tam Janek jest takoż... a jakiego ślicznego motyla złapał, żebyś wiedziała...
Dziewczynki motyla co prędzej pobiegły oglądać, pani zaś na starego oczy z wyrazem pytania podniosła.
Żmujdzin kapelusz miął w ręku.
— Chciałbym jedną rzecz powiedzieć — rzekł.
— Słucham, panie Fulgenty.
— Ot, widzi pani, kłopot takoż...
— Czyż ich nie mamy ciągle?
— No tak... ale to...
— Nowy jaki?
— Nie, nie, nie lękaj się pani, to nawet nie kłopot, tylko głupstwo małe!
— Cóż więc?
— Jechać mnie w drogę potrzeba.
— Teraz? w tym czasie?
— Nawet na noc, żeby na ranny pociąg do kolei się dobrać.
— Więc wyjeżdża pan koleją? ale dokąd? zkąd taki powód nagły?
Nie odpowiadał zaraz żmujdzin, pomięszany był, sam nie wiedział, co ma mówić.
— Ot, casus! — rzekł — pilno i dla tego chciałbym pani to i owo powiedzieć, na czas nieobecności mojej...
— Więc ta nieobecność dłużej ma potrwać?
— Bóg wie — dwa... może trzy tygodnie.
Kobieta powstała przelękniona.
— Na miłość Boską! panie Fulgenty, co się stało? mów, nie oszczędzaj mnie, najgorsza wiadomość lepsza jest od niepewności. Na honor cię zaklinam, panie, mów, dokąd jedziesz?
— Za... za granicę — wyjąkał Dyrdejko.
Kobieta za głowę się chwyciła.
— Karol! Karol! krzyknęła rozpaczliwie i bezprzytomna prawie upadła na ławkę.
Żmujdzin, który w największych kłopotach i nieszczęściach radzić sobie umiał i nigdy krwi zimnej nie tracił, wobec spazmatycznego płaczu kobiety stanął jak oszołomiony i sam nie wiedział co czynić.
Za rękę ją ujął i jąkał:
— Pani... pani kochanieńka! zmiłuj się, nie mglej! No, dalibóg! cóż za dzieciństwo! nie bójże się... nie płacz!
Widząc, że perswazye nie pomagają, zerwał się nagle i pobiegł do dworu po wodę i po sól; słyszał bowiem kiedyś, że temi środkami trzeźwią zemdlone kobiety.
Przez drogę, zasapany, mruczał:
— Jezusie kochanieńki ratuj! ach te baby! te baby! takoż komedya z niemi!
Gdy o ile można najprędzej, zdyszany, z wodą i solą powrócił, pani Karolowa płakać przestała; przyjęła wodę podaną, napiła się trochę i prędko, urywanym, ale stanowczym głosem mówiła:
— Nie, nie! nie oszczędzaj mnie pan, mów prędko, cokolwiek się stało, ja muszę wiedzieć! ja powinnam wiedzieć! jestem jego żoną i matką jego dzieci, panie! ja muszę wiedzieć!
— Ja bo chciałem... — bąkał Dyrdejko.
— Pan mnie chciałeś oszczędzać, dziękuję ci za to, ale wolę pewność, mów co się stało?
— Mała rzecz — chory trochę...
— Może umarł!...
— Na uczciwość, pani, nie obawiaj się — żyje.
— Miałeś pan wiadomości? kiedy?
— Od niedawna... list przyszedł.
— Od niego? pokaż mi pan ten list.
— Nie, pani, nie od niego, ale od jednego mego przyjaciela. No, nie rozpaczaj pani, powiem wszystko, powiem. Karol chory... ma skaleczoną rękę.
— Ale gdzie? w jakim wypadku? czy bił się z kim? broń Boże!
— Przypadek, pani... w fabryce. Zbliżył się nieostrożnie do maszyny, ręka jakoś dostała się w tryby, no — i wypadek!
— Boże! Boże! cóż to jest? same zagadki! fabryka, maszyny! ale cóż Karol miał z tém wspólnego?
— Uspokój się pani, wszystko takoż porządkiem opowiem, tylko proszę obetrzeć oczy, proszę nie płakać, bo dalibóg i ja takoż zgłupieję do reszty przy tym lamencie...
Pani Karolowa białą, szczupłą rękę przycisnęła do piersi, jakby pragnąc uspokoić przyspieszone bicie serca. Otarła łzy i głosem suchym, w którym jednak przebijał się dźwięk rozpaczy, ukrytej w pozornym, sztucznie udanym spokoju, rzekła:
— O, mów pan, proszę, słucham, patrz pan, wszak jestem już tak spokojna...
Dyrdejko z przerażeniem na tę gorzką spokojność spoglądał. Widział, że twarz, na której tak niedawno jeszcze drgał wyraz życia, w tej chwili powlokła się trupią bladością, a oczy pałały dziwnym jakimś blaskiem.
Ujął panią Karolowa za rękę żmujdzin.
— Pani droga — rzekł — wierz przyjacielowi staremu, strasznego tu nic nie masz...
— Mów pan, mów, proszę.
— Wiesz pani, że obliczywszy nasze skromne środki, jakiemiśmy mogli po przebytych katastrofach rozporządzać, przekonaliśmy się, że przy największej oszczędności, możemy posyłać Karolowi pięćdziesiąt rubli miesięcznie zaledwie.
— I pan posyłałeś je zapewne?
— Najregularniej — i co pani powiesz, najregularniej takoż odbierałem napowrót te pieniądze.
— Napowrót?
— Wszystkie, co do grosza. Leżą one u mnie jak depozyt święty, jak legat z ostatniej woli pochodzący.
— Więc nie przyjmował ich Karol? dla czego? czy pogardził naszą pomocą? czy nie potrzebował jej może?
— Eh! pani droga! Nieszczęście to takoż szkoła wyborna — daje nam nauki tak mądre, jakich żaden pedagog nie udzieli. Szkoda tylko, że te nauki czasem zapóźno przychodzą...
— Panie, my odchodzimy od przedmiotu...
— Ani na włosek nawet, pani dobrodziejko, a pierwszy na to dowód, że Karol pieniędzy naszych nie chciał.
— Więc z czegoż żył? na Boga!
— Z pracy, pani, z pracy, z tej ciężkiej pracy, przy której pot oczy zalewa i grzbiet takoż trzeszczy. Z tej pracy...
— I pan! pan, przyjaciel jego, pozwoliłeś na to?
— Ja? jabym jemu za to był ręce całował, bom widział że dorósł, że mężczyzną stał się... człowiekiem takoż nakoniec.
— Czyliż nie uważałeś go pan za takiego poprzednio?
— At! co o tem gadać? Dzieciak był takoż, pani dobrodziejko — jak drudzy — dzieciak tylko, ale posłuchaj pani. Kiedy już na obczyźnie stanął, a osamotniony całą przeszłość w myśli przebiegł, kiedy zrobił obrachunek za te lata, które przeszedł już w życiu, zobaczył nul w bilansie! Nul! nul! czyli zero, jak wy nazywacie; jednem słowem nic! Ja pani powtarzam wyrazy jego listu, który, jeżeli wola, przynieść mogę. To jego słowa własne.
Pani Karolowa oczy rękami zakryła, Dyrdejko zaś ciągnął dalej.
— Nie nauczono mnie, pisał, nic — ale to literalnie nic, chociaż umiałem przecież to wszystko, co każdy człowiek mojej pozycyi towarzyskiej u nas umie, a kiedym się znalazł wśród obcych, kiedy zadałem sobie to pytanie: »co robić?« ujrzałem z przerażeniem, że ja nic nie umiem!
— Zkąd jemu takie myśli?
— Poczekaj pani, pamiętam ja te listy, nie zapomniałem żadnego wyrazu. Ach, mój Fulgenty, braciszku, pisał Karol, jak smutno dojść do przekonania, że się jest... piątem kołem u wozu! Nie mogłem dostrzedz tego przy łagodnem i jasnem świetle pogodnego słońca, lecz dojrzałem wyraźnie przy oślepiającym blasku błyskawic, wśród grzmotu i ognia piorunów! Rozumiesz pani, jak on to powiedział: wśród ognia błyskawic i piorunów!
— Ja tego nie rozumiem — szepnęła kobieta.
— Ależ pani, to jasne jak słońce! tak się budzi z uśpienia dusza zacna, serce prawe, charakter męzki! lecz, czekaj pani, jeszcze kilka słów. Tak pisał dalej: i kiedy dziś z moich oczu bielmo spadło, ty takoż, przyjacielu wierny, upokarzasz mnie zasiłkiem! jałmużna!
Z piersi pani Karolowej dobyło się ciężkie westchnienie.
— Mów, mów pan dalej — rzekła.
— I od kogoż mi ty braciszku, tę jałmużnę przysyłasz? czy od kobiety nieszczęśliwej, co sama jedna na gruzach dawnego majątku została? Czy od dziateczek drobnych, pół-sierót już prawie? Nie! nie! weź ty sobie takoż te pieniądze napowrót, oddaj im, a żony mojej proś, żeby Janeczka inaczej niźli mnie chowano... ot, masz pani sens listów, jakie ja miałem, od niego.
— Lecz...
— Pozwól pani dokończyć, bo to już krótka historya. Dobry człowiek z niego, a ponieważ nie chciał jeść darmo sierocego chleba, a inaczej pracować nie umiał, poszedł na prostego robotnika do fabryki.
— Na robotnika!? on?
— Korona mu takoż z głowy nie spadła! ale nieszczęście się stało. Robił przy maszynie, tryby jakoś pochwyciły za rękę, no — i chory.
Kobieta zerwała się z ławki.
— Jadę tam natychmiast! — rzekła z mocą.
— Nie, pani tu zostaniesz, ja pojadę.
— Niepodobieństwo!
— Ani myśl pani inaczej.
— Któż mi może odmówić miejsca przy nim? kto mi zabroni pospieszyć do ukochanego? do męża?
— Rozum, rozum, pani kochanieńka — i rozwaga.
— Ja chcę, ja muszę być przy nim! — zawołała z płaczem.
— Tak, pani musisz być przy nim — a kto będzie przy dzieciach? kto im matkę przez ten czas zastąpi? Pozostawisz że pani te sierotki kochane?
Pani Karolowa twarz rękami zakryła, w sercu jej odbywała się walka uczucia matki z przywiązaniem żony.
Milczenie przez jakiś czas trwało — wreszcie Dyrdejko je przerwał.
— Pani kochanieńka, komu w drogę, temu czas; dla mnie już konie gotowe. Zaledwie godzina pozostała nam na porozumienie się co do interesów, które na czas nieobecności mojej w pani ręce chcę złożyć. Jutro rano będę w naszem gubernialnem mieście; znajomych tam mam, więc ceremonie paszportowe jak sądzę, nie potrwają zbyt długo, a jeżeli co nieprzewidzianego nie zaskoczy, to za trzy dni najdalej Karola zobaczę.
— Prawda, masz pan słuszność, mnie od dzieci nie sposób, choć się dusza do niego wyrywa, choć takbym pragnęła być przy nim! Zresztą, cóż ja sama, słaba kobieta, na obczyznie, nieznająca stosunków tamtejszych, mogłabym mu dopomódz? Spiesz więc pan, spiesz do niego, zanieś mu od nas uściśnienie serdeczne i powiedz, że może gorąca, szczera modlitwa przywiązanej kobiety wyprosi zdrowie dla niego... o jedź, jedź już, panie Fulgenty.
— Ba! jedź! jedź! nibyto pan Fulgenty złapie takoż tłómoczek na plecy i poleci jak fircyk — a folwark? interesa?
— Cóż one znaczą w porównaniu...
— Każdy drobiazg znaczy, moja pani, każdy drobiazg; ja nie wiem jak tam długo pobyć wypadnie, więc muszę pani wszystko rozpowiedzieć, co się ma robić i kiedy, kasę takoż pani oddam, bo majstrów płacić trzeba, a fabryki przerywać niepodobna, każdy dzień drogi teraz. Ot, sianokos niedługo, żniwa, ani się obejrzy jak snopki wozić zaczniemy, a gdzież je składać, jak stodół nie będzie?
Widząc, że pani Karolowa niezbyt chętnie słucha, łagodniej zaczął przemawiać.
— Ja pani zaraz z miejsca depeszę przyślę i list codzień napiszę długi, szczegółowy, żebyś pani spokojniejszą była.
— O! proszę, błagam pana o to.
— Napiszę z pewnością, napiszę szczerą prawdę, wszak wiesz pani, że kłamać, nawet w dobrym celu, nie potrafię.
— Podziękuję panu całem sercem.
— A teraz pójdźmy na chwilkę do domu, przecież nie mogę odjechać, nie pożegnawszy tego kochanieńkiego maleństwa. W gospodarstwie tu, podczas mojej nieobecności, dopomoże pani stary Marcin, ja zaraz poślę po niego i rozpowiem mu co ma się robić, to chłop uczciwy, może mu pani zaufać w zupełności.
Pani Karolowa i Dyrdejko poszli ku dworkowi przez starannie wygracowane uliczki. Ona zamyślona i milcząca, żmujdzin zaś ożywiony, mówiący... Zamaskować on chciał troskę, która ciężkiem i na jego barki spadła brzemieniem; dlatego też starał się mówić dużo, wesołego prawie udając, żeby tym sposobem dodać siły i męztwa nieszczęśliwej kobiecie.
Wszedłszy do dworku, Dyrdejko ucałował dzieci, które się już do snu zabierały, zjadł naprędce kolacyę i pobiegł do swego pokoiku w oficynie. Maleńki tłómoczek podróżny przygotował, a potem papiery ze stołu zabrawszy, napowrót do dworku przyszedł.
Oddał pani Karolowej książki i rachunki, szczupły zapasik pieniędzy jej wręczył i o wszystkich interesach pilniejszych i o zamierzonych robotach szczegółowo objaśniał.
Młoda kobieta słuchała wszystkiego uważnie, ale szeroko otwarte jej oczy zachodziły łzami, a od czasu do czasu dreszcz jakiś nerwowy nią wstrząsał; starała się być spokojną, panować nad sobą.
Nareszcie przed ganek z turkotem zajechała bryczka. Dyrdejko na zegarek spojrzał i szybko z krzesła się zerwał.
— Czas — zawołał — czas takoż już wielki, jechać trzeba.
To rzekłszy, panią Karolową za rękę ujął i długi na tej ręce pocałunek wycisnął.
— Dobrej myśli, pani kochanieńka, odwagi — szeptał z ojcowską czułością. — Wrócę z dobrą nowiną, a kto wie? może wrócimy oba... stosunki jakie takie są... wszystkie poruszę.
— Bóg by przez twe usta przemawiał, panie Fulgenty.
— W jego mocy wszystko — rzekł żmujdzin i na ganek wyszedł. Pani Karolowa odprowadziła go do bryczki, a gdy się stary z trudnością na wysokie siedzenie gramolił, mówiła jeszcze półgłosem:
— Szczęśliwej drogi, a pamiętaj pan powtórzyć Karolowi wszystko com mówiła, wszystko mu powtórz, o dzieciach mu opowiedz, że kochają go, że nawet mała Władzia mówi o nim często. Powiedz, że ja o jego zdrowie się modlę, a nie zostawiajcie mnie bez wiadomości... wracajcie... wracajcie obadwa!
— Paniusiu kochanieńka, napiszę... telegram zaraz przyślę... bądźcie zdrowi.
Marcin, który stał dotychczas przed gankiem i ze stangretem rozmawiał, pokłonił się nizko Dyrdejce.
— Niech ta pana Najświętsa Panienka prowadzi i psyprowadzi scęśliwie.
— Bóg zapłać ci, stary, a o tem co mówiłem pamiętaj.
Bryczka ruszyła i niebawem zniknęła, za bramą słychać było tylko oddalający się, a coraz cichszy jej turkot i ujadanie psów, strzegących chałup wiejskich.
Pani Karolowa załamawszy ręce, na ławce w ganku usiadła i puściła wodze łzom tłumionym tak długo. Pierś jej podnosiła się gwałtownie, ze ściśniętego bólem gardła wydobywały się łkania.
Chłop stał jeszcze przed gankiem, patrzył na ten płacz rzewny i sam oczy rękawem grubej sukmany ocierał. Widocznie pocieszać pragnął, ale przemówić nie śmiał, miął tylko czapkę w ręku i pokaszliwał, z nogi na nogę przestępując.
Nareszcie, gdy spłakana kobieta uspokajać się zdawała, odezwał się nieśmiało:
— Prosę łaski pani, a dyć to je gzech tak przeciw Boskiej mocy ustygować...
— Ach! mój Marcinie, nieszczęście takie... kaleka! nie wiesz o tem zapewne.
— Wiem, wiem, prosę pani, bo mi pon rządca powiadał, co bez masynę...
— Nieszczęśliwy... może rękę straci! pomyśleć o tem nie mogę.
— I — prosę pani, dla tego, choć i na to mówiący, przez jednej ręki je kiepsko, to zawdy się jesce drugą mozna jako tako oganiać.
— Ależ to straszne kalectwo!
— Zawdy gorsa bieda przez oców, a przez jednej ręki, byle się jeno mógł cłek drugą przezegnać a łyzkę w garści utrzymać, to zyć zawdy mozna.
Westchnęła ciężko pani na tę smutną pociechę, a chłop mówił dalej.
— Niech się wielmozna pani nie markoci, toć i stary Onufer, co tu był za gajowego bez dwa roki, tez ręki nie mioł, bo mu we młocarni pięść urwało, a potem mu dochtory urznęni według równości, ze mu jeno kikut się z niej ostał; dla tego jaki był jesce chłop z niego! Drugi niezguła z dwiema ręcami tego nie stojał. A jak raz posed cyganów spędzać z pola, a te do niego z kijami przystąpiły, to ich tak jedną ręką i kikutem sprał galanto, ze nie wiedziały, bez który zagon skikać! Niech się tez wielmozna pani i o nasego pana nie frasuje, bo jesce, da Bóg miłosierny, i z niego ludzie będą.
Tak stary chłop pocieszał strapioną dziedziczkę. Naturalnie, pocieszał ją jak mógł i jak umiał, a na tę scenę patrzył z góry księżyc jasny, pełny, oblewający łagodnem światłem dworek i ogród, przeglądający się w rzece, w której falach łamały się, migotały i drżały srebrne jego promienie.
Wietrzyk lekki osuszał łzy płynące po pięknej twarzy kobiety i igrał z długiemi, białemi włosami chłopa, który strapioną tak szczerze pocieszać się starał.
Księżyc oświetlał także drogę żmujdzinowi staremu, a drogą tą był gościniec piasczysty, szeroki. Konie z trudnością ciągnęły bryczkę, podnosząc kopytami tumany kurzu — stangret drzemał na koźle.
Właśnie do lasu wjeżdżano. Noc była prześliczna, w oświetleniu księżycowem drzewa wyglądały wspaniale. Sosny, jak baldachimy czarne, wznosiły się nad brzozami białemi, nad krzakami leszczyny i nad całą masą roślin drobnych, karzełków, co się stóp olbrzymów czepiają. W gęstwinie odzywał się chór słowików, a silny, donośny głos tych ptasząt szarych, potęgował się jeszcze i olbrzymiał wśród uroczystej ciszy nocnej.
Zdaleka, z odległego bagna, dolatywał chór żab rechoczących; czasem sowa cichym lotem przemknęła po nad drogą; z po za lasu, ukazywały się światełka kolorowe — sygnały ze stacyi kolei.
Dyrdejko, żmujdzin nabożny, jak każdy z nich prawie, pacierz półgłosem szeptał, ale wrażenia dnia ubiegłego przeszkadzały mu w modlitwie, to też przerywał ją co chwila i znowu do niej wracał, a kiedy mu na myśl przyszła smutna, załzawiona twarz pani Karolowej, zastanawiał się nad sercem kobiecem w ogóle, to znowuż myślą w odległą, własną przeszłość powracał... porównywał, kombinować się zdawał...
Widocznie jednak i te porównania przekonać go nie mogły, bo ostatecznie machnął ręką niechętnie i rzekł półgłosem:
— Jak ty sobie chcesz, braciszku, a zawsze kłopot z babami!!!