Nacia/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nacia |
Podtytuł | Powieść dla młodzieży |
Wydawca | Księgarnia G. Centnerszwera |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Drukarnia A. Ginsa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Grzmoty ucichły, burza jednak nie ustała zupełnie, lecz podążyła dalej, ciągnąc długim szlakiem; błyskawice zapalały się często w dwóch przeciwległych krańcach horyzontu, lekki wietrzyk poruszał gałązkami drzew.
Nacia leżała dobrą godzinę w opuszczonej chatce przy smolarni. Szczególne osłabienie paraliżowało jej ruchy, nieprzytomna krótką tylko chwilę, wróciwszy do siebie, rada była powstać, lecz nie mogła. Jakiś ciężar do ziemi ją tłoczył. Gdy elektryczne błyski zaglądały do okna, przymykała źrenice, dopiero widząc, że burza się uspokaja, zaczęła swobodniej oddychać, nie powstała jednak z ziemi. Nagle drzwi skrzypnęły i jakiś wesoły głosik ożywił ściany izdebki.
— Aha! widzicie, że tego pałacu nikt teraz nie zajmuje — możemy tutaj deszcz przeczekać.
— Jest nawet ławka, a co ważniejsze komin! zawołano z tryumfem.
— Felo bo zawsze do komina trafi.
— Jak gdybyś wiedział! Napalę, będzie przynajmniej pewna rozmaitość. Pójdę szukać drzewa.
— Ależ, waryacie, zmokniesz! Drzewo nie będzie się paliło.
— Bajki, musi tu być komora, niepodobna, bym tam nie znalazł resztek półki, tapczanu albo stołków; połamię je i rozniecę ogień.
Na drodze do komory potknął się o garnek i teraz dopiero spostrzegł leżącą dziewczynkę.
— Nieba! zawołał — a to co znowu? Chodźcie, moi państwo, oddać pokłon księżniczce zaczarowanej. Prawdziwa śnieżka, królowa karłów.
— Felo improwizuje! żartowano.
— Znalazł księżniczkę w rozwalonej budzie!
— Chodźcież, ja nie żartuję!
Na garści słomy, w sukience mokrej i pomiętej, leżała dziewczynka, bladością ze znużenia i głodu podobna do zmarłej. Żyje wszakże, bo uniosła głowę i zamglonym wzrokiem rzuciwszy parę razy, przymknęła oczy.
— Umiera! krzyknął Felo.
— Ależ zmokła! nie ma na sobie suchej nitki.
— Ognia co żywo! Nie mówiłem, że ogień potrzebny?
Ruch powstał w chacie. Teraz już nie tylko sam Felicyan, ale szydzący przed chwilą towarzysz i dwie panienki — wszyscy do komina się porwali.
Wkrótce ogień buchnął płomieniem i ożywił poczerniałe ściany izdebki. Nie pytając nawet z kim mają do czynienia, panny, wyprosiwszy za drzwi chłopców, rozebrały Nacię — jedna ofiarowała swój płaszczyk, druga pled na nogi, suknia zaś, spódniczki i pończochy rozwieszone na kiju przed kominem, mogły niedługo stać się zdatnemi do użytku.
Otulona ciepłem ubraniem, Nacia zamiast się ożywić, pobladła bardziej, blizka zemdlenia.
Panny potraciły głowy. Jedna łamała ręce, druga zaczęła płakać, gdy ukazał się Felo z olbrzymim dzbankiem gorącego mleka i glinianym garnuszkiem. Resztkami sił dziewczynka dłoń wyciągnęła. Wręczono jej garnuszek, napełniony po brzegi. Za chwilę był pusty. Nalano powtórnie mleka, Nacia wypiła z chciwością, aż pot wystąpił jej na czoło.
— Jeszcze dziś nic nie jadłam — rzekła, posiliwszy się gorącym napojem. — Ach, jakie dobre, jakie smaczne! — Uratowaliście mnie jeżeli nie od śmierci, to od choroby, dziękuję, ach! dziękuję serdecznie.
— Proszę o tem nie mówić — odezwała się starsza, jasna blondynka. — Cudownie się stało, żeśmy tutaj weszli, z namowy Gucia, naszego brata.
Przy słowach siostry, młodzieniec wystąpił naprzód i zamaszyście się ukłonił.
— Ma pani przed sobą — rzekł — Eugenię, Marcię i Gustawa Skrodzkich, kucharz zaś jest moim kolegą i przyjacielem, a zwie się — Felicyan Wolski.
— Niedawno mieszkamy w tych stronach — dorzuciła ciemnowłosa Marta — gdyż ojciec dopiero przed trzema miesiącami objął leśnictwo u książąt.
— A ja jestem Natalia Brzozowiecka, najbliższa sąsiadka, bo las nasz graniczy z książęcym. W jaki jednak sposób, zamiast wrócić do domu, przyszłam tutaj, nie wiem doprawdy.
— W czasie takiej burzy, jak dzisiejsza, można stracić głowę — tłomaczył Gustaw.
Zaturkotało przed chatą. Genia pobiegła do okna.
— Gajowy przyjechał po nas — rzekła do Naci. — Zabierzemy panią, bo trzeba będzie wypocząć i chociaż na parę godzin pójść do łóżka, aby uniknąć choroby.
— Nasza doktorka ma racyę! zawołał Gustaw. To profesor medycyny, przebrany za pannę.
Nacia ani myślała się sprzeciwiać. Ubrano ją, tymczasem chłopcy poprawili siedzenia na długim drabiniastym wozie, przykrytym derkami z samodziału. Brak obuwia przedstawiał pewną trudność, pantofelki pokurczone i wykrzywione urągały swoim wyglądem kapryśnej panience. Probowała je wszakże włożyć na nogi. Ani sposób!
— Proszę wziąć moje buciki — rzekła Marta i łącząc czyn ze słowem, zdjęła obuwie!
— Ależ dziękuję, to niemożliwe!
— Podziękujemy później — zadecydował Gucio i wziąwszy siostrę na ręce, wyniósł ją z chaty.
Po chwili wóz ruszył i skierował się na drogę.
Chłopcy zaczęli śpiewać, panienki zaś co chwila pytały Nacię.
— Jakże pani się czuje? może źle siedzieć?
— Pyszna kareta! chwalił Gustaw.
Las po rzęsistej kąpieli przedstawiał cudowny widok. Zieloność odzyskała świeżą barwę, przybrudzoną paroma tygodniami suszy. Najdrobniejsza roślina podniosła główkę, bo deszcz ją pokrzepił i nowych sił dodał. Żywiczny aromat jodeł i świerków łączył się z ostrym zapachem macierzanki, powietrze było cudowne. Konie pędziły po równej drodze, wreszcie oczom Naci ukazał się z za drzew wysoki i duży dom z werendą, na której przygotowywano właśnie do jedzenia.
Krępa jakaś dziewczyna wychyliła się z ganku.
— Panienki i panicze jadą! — zawołała — uciekając do sieni, zkąd wyniosła za chwilę ogromny samowar.
— Przybywamy w porę — rzekła Genia — dziś mój dzień, dalej do samowara!
To powiedziawszy, ledwie wóz stanął, wyskoczyła i do zatrudnienia swojego pobiegła. Chłopcy zsadzili Nacię, a Marta pytała:
— No cóż? dobrze było jechać? pewno panna Natalia z takiemi karetami wchodzi po raz pierwszy w bliższą poufałość.
Na werendzie ukazała się pani domu, a za nią gospodarz.
Gdy panny zaznajomiły rodziców ze swoim gościem, Genia, szepnąwszy coś do matki, zniknęła. Ledwie upłynął kwadrans, podano Naci porcyę pachnącego befsztyku, a obie siostry usługiwały jej na wyścigi. Gdy pożywiona doskonale, Nacia z dziewczętami do bażantarni się wybierała, pani Skrodzka zwróciła jej uwagę.
— Może do Zaborów posłać umyślnego? tam pewno się martwią i szukają panny Natalii.
— Eh! — odparła, machnąwszy ręką z lekceważeniem. — Mama przecież w Warszawie.
— Ale chyba ktoś w domu został? — ciocia, kuzynka starsza....
— Tylko panna Julia.
— A więc panna Julia....
— Nie jest naszą krewną. To nauczycielka.
— Ach! żal mi jej bardzo! zawołała pani Skrodzka, a Nacia uczuła na twarzy rumieniec wstydu.
Domyśliła się, że ganią jej postępowanie, to też choć o pannę Julię nie szło jej ani trochę, rzekła do pana Skrodzkiego:
— Pragnęłabym wrócić do domu jak najprędzej. Może pan będzie łaskaw....
— Niech pani się uspokoi, przerwał Wolski. Pojadę konno.
— A czy znasz drogę? zapytał Gustaw.
— Dopłynąłem raz łódką pod sam ogród, a przeszłej niedzieli zwiedziłem psiarnię.
— Ten wszędzie trafi, mruknął Gustaw. Nie wiem kiedy miałeś czas takie wyprawy urządzać.
Wolski się nie tłomaczył, bo już go w pokoju nie było, a za parę minut pędził jak szalony wązką ścieżką przez pola.