<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

— Czém mogę służyć? — rzekł don Rodrigo, zatrzymując się w środku wielkiej sali. Tak brzmiały wyrazy, lecz sposób, w jaki je wypowiedział, znaczył jasno pamiętaj, do kogo mówisz, dobrze zważaj na każdy wyraz i śpiesz się. Dla dodania odwagi naszemu ojcu Krzysztofowi nie mogło być nic lepszego, jak takie obejście się pełne pogardy i wyniosłości. Zakonnik, który przed chwilą jeszcze w postawie zakłopotanéj przebierał w palcach paciorki swego różańca, jakby w nich szukał natchnienia, nagle, po tém przemówieniu don Rodriga uczuł, że mu na usta ciśnie się wyrazów więcéj nawet niż potrzeba. Lecz przypomniawszy sobie zaraz, jak wiele na tém zależy, aby sprawy w samym początku nie zepsuć, rzekł z pokorą i wielkim spokojem: — Przychodzę prosić jaśnie wielmożnego pana o spełnienie dobrego uczynku i o wymierzenie sprawiedliwości. Oto ludzie złéj woli użyli jego imienia, aby zastraszyć pewnego proboszcza, nie dopuścić go do spełnienia obowiązku i wyrządzić krzywdę dwu niewinnym biedakom. Jaśnie wielmożny pan jedném słówkiem może zniweczyć ich niecne knowania, może okazać swą władzę i znaczenie, może poratować tych, z któremi postąpiono tak niesprawiedliwie. Jaśnie wielmożny pan może to uczynić; a sumienie... honor...
— Ojciec będzie mi mówił o mojém sumieniu wówczas, gdy zechcę się u niego spowiadać. Co zaś do mego honoru, to proszę wiedziéć, iż ja tylko, ja jeden jestem jego stróżem i że każdego, kto nieproszony staje w jego obronie, uważam za zuchwalca, który mnie obraża.
Ojciec Krzysztof, którego te wyrazy zdawały się ostrzegać, iż pan wielmożny stara się każde jego słowo jak najgorzéj tłómaczyć, uzbroił się w większą jeszcze cierpliwość, postanowił wysłuchać w pokorze wszystko, co mu tylko usłyszéć sądzono, i chcąc zwrócić z niebezpiecznéj drogi rozmowę i zapobiedz jakiemuś gwałtownemu wybuchowi, natychmiast odrzekł cichym głosem: — Jeżeli powiedziałem coś, co się jaśnie wielmożnemu panu mogło nie podobać, stało się to chyba bezwiednie. Niech jaśnie wielmożny pan przestrzega mię, gromi każdą rażą, gdy powiem coś nie tak, jakbym powinien był powiedziéć, ale niech mię raczy wysłuchać. Dla miłości Zbawiciela, dla miłości tego Boga, przed którego sądem wszyscy kiedyś stanąć musimy (i przy tych słowach zbliżył do oczu swego ponurego słuchacza owę trupią główkę z drzewa, która była przyczepiona do jego różańca) — nie wzbraniaj się od spełnienia sprawiedliwego, zacnego czynu, napraw krzywdę, wyrządzoną tym nieszczęśliwym, pomyśl, że Bóg na nich patrzy, że słyszy ich skargi i łzy. Niewinność ma wielką łaskę u Niego, On...
— E, ojcze! — przerwał mu nagle don Rodrigo — szacunek, jaki mam dla sukienki duchownéj, jest wielki; lecz jeżeliby coś mogło mi kazać o nim zapomniéć, to chyba ta okoliczność, gdybym ją zobaczył na człowieku, wciskającym się w roli szpiega do mojego domu.
Gdy usłyszał te ostatnie wyrazy, cała krew zawrzała w naszym zakonniku, lecz i teraz zdołał się pohamować i z twarzą człowieka, który przełyka gorzkie, strasznie gorzkie lekarstwo powiedział: — Jaśnie wielmożny pan wie dobrze, iż ten tytuł nie dla mnie, że nie zasłużyłem na niego, i czuję w swém sercu, iż powód, dla którego tu jestem, nie jest ani podły, ani nikczemny. Wysłuchaj mnie, don Rodrigo, bo może przyjść dzień, w którym będziesz żałować tego, żeś mnie nie chciał słuchać. Nie pokładaj swéj chwały... i jakiéjże to chwały!... Don Rodrigo! Chcesz, by cię ludzie czcili, by ludzie ciebie się bali; tu na ziemi wielką jest twa siła, to prawda, lecz wobec Boga, Boga Najwyższego!...
— Czy wie ojciec — przerwał don Rodrigo głosem gniewnym, w którym jednak czuć było jakiś mimowolny przestrach — czy wie ojciec, że w razie gdybym chciał usłyszéć kazanie, tobym, jak i inni ludzie umiał znaleść drogę do kościoła? Ale we własnym domu! O! — dodał z szyderczym uśmiechem — to na prawdę za wiele honoru! Kaznodzieja nadworny! Mają go tylko książęta.
— A ten Bóg, co wymaga od książąt ścisłego rachunku ze słowa swego, którego pozwala im słuchać w ich własnych pałacach, ten Sędzia Najwyższy, który w nieograniczoném swém miłosierdziu posyła do ciebie, panie, jednego z niegodnych sług swoich, aby cię błagał o litość dla niewinnéj istoty, aby ci...
— Słowem — rzekł don Rodrigo, postępując kilka kroków ku drzwiom, jakby chciał salę opuścić — słowem nie pojmuję, czego ojciec chce ode mnie; to tylko mogłem zrozumieć, iż chodzi tu o jakaś dziewczynę, która go bardzo i bardzo musi obchodzić. Niech ojciec do kogo innego idzie sobie ze swemi skargami; ja dłużéj już nie pozwolę nudzić siebie w ten sposób. Proszę pamiętać, kim jestem i jaki szacunek należy się mojéj osobie. I tak za wiele słuchałem.
Chciał odejść, lecz zakonnik, choć zawsze w pokornéj postawie, zastąpił mu drogę i, podnosząc ręce do góry, jakby jednocześnie chciał zatrzymywać i błagać, powiedział: — To prawda, iż bardzo mię ta dziewczyna obchodzi, lecz i ty, panie, obchodzisz mnie nie mniéj; te dwie dusze: jéj i twoja, są mi droższe nad życie. Don Rodrigo! Nic innego nie mogę uczynić dla ciebie jak tylko błagać Boga, aby wzruszył twe serce. Wysłuchaj mię. zaklinam, wróć spokój i szczęście niewinnej istocie, ulituj się nad jéj niedolą. Twoje jedno słowo wszystko naprawi.
— A więc — rzekł don Rodrigo — skoro ojciec sądzi, że tak wiele dla niéj mogę uczynić; skoro ojciec bierze tak bardzo do serca jéj sprawę...
— Więc? — powtórzył z niepokojem zakonnik, gdyż wyraz twarzy don Rodriga i cała jego postawa nie pozwalały oddawać się téj błogiéj nadziei, którą jego słowa zdawały się zapowiadać.
— Więc, poradź jéj ojcze, aby się udała pod moję opiekę. Na niczém jéj zbywać nie będzie, nikt się nie poważy jéj skrzywdzić, przyrzekam ci to, jak-em szlachcic.
Na tak piękną propozycyą ojciec Krzysztof nie mógł już dłużéj zapanować nad oburzeniem, które tak starannie tłumił dotychczas. W niwecz poszły wszystkie plany rozwagi i cierpliwości, zbudził się w nim dawny człowiek, złączył się z nowym, czując, że w tym razie oba mogą działać zgodnie; ojciec Krzysztof zupełnie się przeistoczył.
— Pod twoję opiekę! — zawołał i cofnął się o parę kroków, prawą rękę opierając na biodrze, lewą wyciągając ku szlachcicowi i patrząc nań płomienistym wzrokiem — pod twoję opiekę!?... Dobrze, żeś mi to powiedział, że mnie uczyniłeś podobną propozycyę. Przebrałeś miarę, don Rodrigo: już się ciebie nie lękam.
— Mnichu, co to za sposób mówienia?...
— Sposób, w jaki mogę przemawiać do człowieka, którego Pan Bóg opuścił, który nie jest w stanie mnie zastraszyć. Pod twoję opiekę! Wiedziałem i przedtem, że Bóg nie opuści téj niewinnéj dziewczyny, lecz teraz, ty sam jeszcze bardziéj utwierdziłeś mię w téj wierze. Łucya, powiadam: widzisz, jak to imię wymawiam śmiało, z podniesioném czołem, Łucya...
— Jak śmiesz tak mówić tu, w moim domu!
— Lituję się nad tym domem; przekleństwo nad nim zawisło. Kara boża dosięgnie cię i za temi murami, nie obroni cię od nijé zgraja twojéj służby. Zdawało ci się, iż Pan Bóg po to stworzył tę istotę na obraz swój i podobieństwo, abyś mógł ją dręczyć bezkarnie? Sądziłeś, iż Bóg nie stanie w jéj obronie! Pogardziłeś jego przestrogą! Sam na siebie wyrok potępienia wydałeś! Serce Faraona było tak zatwardziałe, jak twoje, a Bóg potrafił je skruszyć. Łucya nie ma potrzeby obawiać się ciebie, ja ci to mówię, ja, zakonnik ubogi, a co do ciebie, to pamiętaj, iż przyjdzie dzień...
Don Rodrigo stał dotąd nieruchomie, pełen wściekłości i zdumienia, nie mogąc słowa wymówić; lecz kiedy usłyszał początek tak groźnego proroctwa wzdrygnął się cały, a strach tajemniczy, niepojęty ogarnął go nagle.
Chwycił owę rękę, która mu groziła, i podnosząc głos, aby przerwać tę złowrogą przepowiednię, zawołał: — Precz mi stąd, nędzniku, ty żmijo w kapturze!
Te wyrazy w jednéj chwili uspokoiły ojca Krzysztofa. W jego umyśle pojęcie o wszelkiego rodzaju osobistych zniewagach tak ściśle było splecione z duchem pokory i cierpliwości, że i teraz pierzchł jego gniew sprawiedliwy i zapał proroczy, a miejsce ich skrucha zajęła; uczuł, że obowiązany jest wysłuchać wszystkiego, co tylko don Rodrigo uzna za stosowne powiedziéć. Zwolna rękę ze szponów szlachcica wysunął, zwiesił głowę i stanął spokojnie, nieruchomie, jak ów dąb potężny, który wśród burzy, gdy wicher na chwilę ucichnie, wyciąga szeroko swe wielkie ramiona i w pokorze przyjmuje grad, którym go niebo chłoszcze.
— Chłopie nikczemny! — ciągnął daléj don Rodrigo: — do kogo przemawiasz? Dziękuj Bogu, że ci ten habit twoje podłe plecy okrywa i że cię broni od kijów, któremi podobnych tobie hultajów uczę rozumu. Wynoś się mi zaraz! Precz mi z oczu!
I, ruchem pełnym pogardy, wskazał na drzwi przeciwległe do tych, przez które weszli. Ojciec Krzysztof jeszcze niżéj głowę pochylił i wyszedł, a don Rodrigo wielkiemi krokami zaczął chodzić po sali.
Kiedy już zakonnik drzwi zamknął za sobą, ujrzał, iż w pokoju, w którym się znalazł obecnie, jakiś człowiek szybko, lecz ostrożnie przycisnął się do muru, jakby z obawy, aby go szlachcic z sali nie spostrzegł; poznał w nim starego sługę, który go do zamku wprowadził. Człowiek ten, od lat przeszło czterdziestu, był już w tym domu, gdyż przed przyjściem jeszcze na świat don Rodriga, przybył na służbę do jego ojca, który należał do najbardziéj zacnych ludzi pod słońcem. Po jego śmierci nowy pan zamku zaraz rozpędził całą służbę dawniejszą i otoczył się nową, odpowiedniejszą jego usposobieniom. Tego jednego tylko zostawił, raz ze względu na jego lata podeszłe, a powtore i głównie dla téj przyczyny, że choć tak odmiennych zdań i usposobień, człowiek ten wynagradzał sowicie te wady dwoma nieoszacowanemi przymiotami: miał niezmiernie wysokie przekonanie o świetności i szlachetności rodu don Rodriga i posiadał ogromną świadomość etykiety, tak, iż w znajomości tradycyi i najdrobniejszych szczegółów ceremoniału nikt mu nie mógł dorównać. W obecności pana, biedny starzec nigdyby się nie poważył nie tylko wypowiedziéć, ale najlżejszą chociażby wskazówką dać do poznania, jak dalece gorszyło go to, co w jego oczach codziennie działo się na zamku; czasem tylko jakimś wykrzyknikiem, lub mruczeniem pod nosem, wyrażał swe niezadowolnienie przed służbą, która śmiała się zeń, a nieraz umyślnie dla rozrywki starała się, jak to mówią za język go pociągnąć, zmusić do powiedzenia tego, o czém powinien był zamilczéć i do rozwodzenia się nad staremi, dobremi czasami. Wszystko to, choć dochodziło czasem do uszu gospodarza, było wypowiadane ze śmiechem; tak, iż nie mogło wzbudzać gniewu, a czyniło tylko starego sługę przedmiotem uciechy i żartów. Tylko w dnie wielkich uroczystości i przyjęcia w zamku człowiek ten odraził nabierał niepospolitego znaczenia, a wówczas wszyscy słuchali go, jak wyroczni.
Ojciec Krzysztof spojrzał nań przechodząc, ukłonił mu się i skierował ku wyjściu, lecz starzec zbliżył się do niego, z pełnym tajemniczości wyrazem palec do ust przyłożył i zrobił mu znak zapraszający, aby wraz z nim wszedł do ciemnego kurytarza, który się obok znajdował. Gdy się już tam znaleźli, sługa powiedział półgłosem: — ojcze wielebny, słyszałem wszystko i potrzebuję ci słów kilka powiedziéć.
— Mówcie, a prędko, mój dobry człowiecze.
— Tylko nie tu, nie teraz, nie daj Boże, pan-by się domyślił!... Ale ja wiem dużo rzeczy; i jutro przyjdę do klasztoru.
— Czy istnieje jakiś plan?
— Cóś musi być, to pewna, mogłem to spostrzedz, lecz teraz pilniéj jeszcze będę śledził. Już niech ojciec wielebny spuści się na mnie. Ach, na cóż to ja muszę patrzyć, co muszę tu słuchać!... straszne, straszne rzeczy!... Jest-to dom!... ale chciałbym coś uczynić dla zbawienia méj duszy.
— Niech was Bóg błogosławi! — powiedział zakonnik, kładąc rękę na głowie sługi, który chociaż starszy wiekiem, stał przed nim w postawie pochylonéj, jakby syn przed ojcem. — Niech Bóg wam stokrotnie nagrodzi wasze dobre chęci a jutro będę czekał na was w klasztorze.
— Przyjdę, koniecznie — odrzekł służący — ale, niech ojciec wielebny teraz co najprędzéj stąd wychodzi... i na miłość boską... niech nie mówi nikomu, że ja... Z temi słowy zbliżył się ostrożnie na palcach do przeciwległego końca kurytarza, który prowadził do pokoju, wychodzącego na dziedziniec; obejrzał się uważnie dokoła, przywołał zakonnika na migi i ucałowawszy jego rękę wskazał mu drzwi, przez które miał się oddalić.
Ten człowiek słuchał pode drzwiami swego pana: czy dobrze postąpił? I czy ojciec Krzysztof powinien był pochwalić go za to? Według ogólnie przyjętych i najmniéj zaprzeczonych zasad, podsłuchiwanie jest bardzo brzydką rzeczą, ale czyż obecny wypadek nie mógłby stanowić wyjątku? Przecież jest tyle i tyle wyjątków w innych, daleko nawet ważniejszych prawidłach. Ale, dajmy już temu pokój, nie jest naszym zamiarem poruszać tak ważne pytania; czytelnik, skoro ma ochotę, sam potrafi nad niemi głębiéj się zastanowić; do nas należy jedynie opisywać wypadki.
Po wyjściu z tego domu, ojciec Krzysztof odetchnął swobodniej i szybkim krokiem zaczął schodzić z pagórka z twarzą zaognioną, wzburzony i drżący, z powodu tego, co słyszał i co sam powiedział przed chwilą. Jednak owo wdanie się służącego stało się dla naszego zakonnika niemałą pociechą: zdawało mu się, że Bóg przez to chciał mu dać oczywisty dowód swéj łaski. Oto nić — myślał — nić, którą Opatrzność do rąk mi podaje. I to w domu tego człowieka! I w chwili kiedy najmniéj mogłem się spodziewać pomocy! kiedy jéj nawet wcale nie szukałem! — Podniósł oczy, spojrzał na zachód, spostrzegł, że słońce już się za wierzchołkiem góry chować zaczyna i przypomniał sobie, że mu niewiele pozostaje czasu, a droga do klasztoru daleka. Jeszcze więc kroku przyśpieszył, pomimo, iż w całém ciele uczuwał straszne zmęczenie, wypływające z wrażeń dnia tego i długiéj pieszéj pielgrzymki. Postanowił jednak, chociaż na chwilkę, wstąpić do Łucyi i zawiadomić swych protegowanych o tém, co zaszło, następnie co tchu zdążać do domu, gdyż jednym z najbardziéj przestrzeganych przepisów zakonu było, aby kapucyni wszyscy przed nocą znajdowali się w klasztorze.
Tymczasem, w mieszkaniu Łucyi roztrząsano i tworzono nowe plany, o których wypada mi zawiadomić moich czytelników. Po odejściu zakonnika troje pozostałych przez pewien czas zachowywało milczenie. Łucya nakrywała stół do obiadu; Renzo myślał co chwila o opuszczeniu tego domu, gdyż widok smutku Łucyi rozdzierał mu serce, a jednak nie mógł się jakoś na to zdobyć; Agnieszka, na pozór cała zatopiona w zwijaniu jedwabiu, siedziała téż cicho lecz w rzeczywistości nie motowidło-to pochłaniało tak dalece jéj uwagę; w jéj głowie powstawał plan nowy i gdy już uznała, że dojrzał zupełnie, przerwała milczenie temi słowy:
— Słuchajcie mię, dzieci! Jeżeli wam nie braknie odwagi i zręczności, jeżeli chcecie waszéj matce zaufać (na ów wyraz waszéj Łucya drgnęła), ja biorę na siebie wybawienie was z kłopotu, a ręczę że zrobię to lepiéj i prędzéj niż nawet sam ojciec Krzysztof pomimo to, iż jest tak mądrym człowiekiem. — Łucya zatrzymała się pośrodku pokoju i spojrzała na matkę wzrokiem, w którym więcej było zdziwienia, niż ufności w tak świetną obietnicę, a Renzo powiedział natychmiast: — odwagi? zręczności? mów matko, mów prędzéj, co trzeba zrobić.
— Wszak prawda — rzekła Agnieszka — iż, gdybyście już byli po ślubie, to mielibyśmy daleko mniej kłopotu z cala tą sprawą; i że na wszystko dałoby się łatwiéj sposób wynaleść?
— Bez wątpienia — odpowiedział Renzo — gdybyśmy już byli mężem i żoną... świat szeroki, a przecie stąd o dwa kroki, w prowincyi Bergamo, każdy, kto umie tkać jedwab, jest przyjęty z otwartemi rękami. Wie matka, ile to razy Bortolo, mój krewniak, zapraszał mnie do siebie do Bergamo, obiecując, iż niezawodnie zrobię majątek, i będzie mi się tam tak dobrze powodzić, jak jemu, a jeżeli nie mogłem i nie chciałem pójść za jego radą, to dlatego... że mię serce stąd nie puszczało. Gdyby-to już było po ślubie, wszyscy razem moglibyśmy się tam udać i żyć szczęśliwie i dom własny urządzić i nie dbać już o tego łotra i nie obawiać się o to, że się w końcu może jakie głupstwo popełnić. Łucyo, wszak prawda?
— Tak — rzekła Łucya — lecz w jakiż-to sposób?...
— W jaki sposób — odpowiedziała matka — już przecie mówiłam wam: odwagi i zręczności, a rzecz sama przez się bardzo jest łatwa.
— Łatwa! — zawołali jednocześnie narzeczeni, dla których sprawa ratunku wydawała się tak strasznie, tak okropnie trudną.
— Łatwa, powiadam wam, trzeba tylko umiéć zabrać się do niéj, jak się należy. Słyszałam to od ludzi, którzy na wiatr nie mówią, a nawet sama na własne oczy widziałam, że, aby wziąć ślub, nie można się wprawdzie obejść bez proboszcza, lecz bez jego zgody, wybornie. Dość, aby był obecny tylko; choćby ślubu dać nie chciał, to mu na nic się nie zda.
— A toż w jaki sposób? nie rozumiem téj sprawy — powiedział Renzo.
— Otóż słuchajcie. Trzeba mieć dwóch świadków, sprytnych i zręcznych ludzi. Z niemi ci, którzy chcą się pobrać, idą do proboszcza: cała sztuka na tém polega, aby go zejść niespodzianie. Mężczyzna mówi: księże proboszczu, to jest moja żona, a kobieta: księże proboszczu, to jest mój mąż. Trzeba tylko, aby proboszcz słyszał te wyrazy, aby świadkowie także je słyszeli; i rzecz skończona i małżeństwo zawarte, tak święte i prawdziwe, jakby sam papież je pobłogosławił. Skoro raz owe wyrazy się rzekły i proboszcz je słyszał, to już nic nie pomoże; choćby krzyczał i wrzeszczał i Bóg wie co wyrabiał, pozostaniecie prawnie i na zawsze mężem i żoną.
— Czyż-to być może! — zawołała Łucya.
— Jakto, czy być może! — odpowiedziała Agnieszka: — a cóż się tobie zdaje, że ja przez lat trzydzieści żyjąc na świecie, nim się ty jeszcze urodziłaś, nic ciekawego nie widziałam, niczego się nauczyć nie mogłam? Rzecz tak się ma zupełnie, jak ją opowiedziałam, a nawet pewna moja przyjaciółka, chcąc wyjść za mąż za człowieka, na którego jéj rodzice nie chcieli się zgodzić, wzięła ślub w ten sposób. Proboszcz, który powziął już był niejakie podejrzenie w tym względzie i którego rodzice uprosili, aby ślubu nie dawał, miał się ciągle na baczności, ale kochankowie tak doskonale potrafili wszystko urządzić, iż go zeszli najniespodzianiéj, powiedzieli przed nim to, co powinni byli powiedzieć, i stali się mężem i żoną. Wprawdzie bardzo prędko, bo nie daléj jak na trzeci dzień po tym ślubie, biedaczka pożałowała gorzko swego nierozważnego kroku i tego, że nie słuchała rad rodzicielskich, bo jéj mąż... ale to już nie należy do rzeczy.
Agnieszka powiedziała prawdę: ślub taki nie był niemożebnym, lecz wymagał wielkiéj zręczności, gdyż ludzie, którzy uciekali się do tak ostatecznego środka, najprzód już na zwykłéj drodze musieli natrafiać na nieprzezwyciężone trudności; proboszcz każdy, w takich wypadkach, zachowywał wszelkie ostrożności, aby nie dać się podejść, a nawet wówczas, gdy jednéj z takich par udało się zejść go niespodzianie, tak się bronił, tak uciekał, jak ów biedny Proteusz, któremu gwałtem kazano wygłaszać wyroki bogów.
— Łucyo, a gdyby-to było prawdą? — spytał Renzo patrząc na nią błagalnie.
— Jakto! gdyby było prawdą! — zawołała Agnieszka. — Więc i tobie się zdaje, że sama nie wiem, co plotę. No proszę, ja się staram, ja obmyślam, ja im radę najlepszą podaję, a oni nie wierzą. Dobrze więc, dobrze, możecie sobie nie wierzyć, możecie mię o nic nie pytać — radźcie, jak umiecie najlepiéj, ja od wszystkiego ręce umywam.
— Ależ nie! Ależ gdzież tam! ja wierzę; nie opuszczaj nas, matko! — rzekł Renzo. — Tak tylko, tak sobie mówię, bo na prawdę rzecz ta zanadto mi się piękną wydaje. Przecież ja matce tak wierzę, jakbyś była moją rodzoną, prawdziwą mateczką — zakończył pieszczotliwie.
Te wyrazy złagodziły od razu zły humor Agnieszki i kazały jéj zapomniéć o postanowieniu, wypowiedzianém przed chwilą, które i bez tego sama nawet, nie uważała za możliwe do wypełnienia.
— Ale dlaczegóż, mamo — rzekła Łucya swoim zwykłym cichym, łagodnym głosem — dlaczegóż ten środek tak dobry nie przyszedł na myśl Krzysztofowi?
— Nie przyszedł na myśl? — odpowiedziała Agnieszka — o! że przyszedł za to ręczę; ale tylko mówić nam o nim nie chciał.
— Dlaczego? — zapytali się jednocześnie narzeczeni.
— Dlaczego... a dlatego, jeżeli już tak koniecznie chcecie o tém wiedziéć, iż zakonnicy powiadają, jakoby ta rzecz była niedobrą.
— Jakto można mówić, że nie jest dobrą, kiedy jest dobrą — rzekł Renzo — wówczas zwłaszcza kiedy się uda szczęśliwie.
— A cóż chcecie, abym wam na to powiedziała? — odrzekła Agnieszka. Oni przecież prawa pisali tak, jak się im podobało; a my, biedni ludziska, nie możemy wszystkiego zrozumiéć. A zresztą ileż-to rzeczy... — Ot naprzykład: wszak-to niedobrze uderzyć człowieka, porządnego katolika; a jednak skoro już raz dostał po karku, toć i sam papież mu tego nie odejmie.
— Jeżeli mówią ludzie duchowni, że to źle — powiedziała Łucya — to i robić tego nie trzeba.
— A cóż-to! — zawołała Agnieszka — czyż-to ja miałabym ci dawać jakieś grzeszne rady? Czyż-to ja nie mam bojaźni bożéj? Gdyby-to było bez zgody twoich rodziców, gdybyś chciała wyjść za jakiegoś wisusa, a, to co innego. Ale tu, matka sama tego życzy; chłopak porządny, a kto nas zmusza do tego kroku: łotr, a nasz ksiądz proboszcz...
— Tak, to rzecz jasna, każdy to zrozumie — rzekł Renzo.
— Nie trzeba mówić o tém ojcu Krzysztofowi; powiemy wówczas, gdy już rzecz będzie skończona — ciągnęła daléj Agnieszka: — a gdy już będzie skończona i gdy nam się uda; jak sądzisz, co na to powie ojciec Krzysztof? Powie niezawodnie: o! moje dziecko, nigdybym się tego nie spodziewał po tobie; nie powinnaś była tak postąpić. Bo zakonnik nie może mówić inaczéj. Ale wierz mi, że w głębi duszy będzie niezmiernie zadowolony z tego, co się stało, i że tak dobrze się stało.
Łueya nie mogła znaleść odpowiedzi na tak przekonywające dowody, widać jednak było, że niezupełnie je podziela. Renzo przeciwnie, nabierając coraz większej otuchy zawołał: — skoro tak, to już rzecz skończona!
— Powoli — rzekła Agnieszka — powoli. A świadkowie? Znajdź mi takich dwu zuchów, którzyby umieli i chcieli trzymać język za zębami! A zejść niespodzianie proboszcza, który już od dwu dni zamknął się na cztery zamki? A zmusić go do wysłuchania tego, co przed nim chcecie powiedziéć? Wprawdzie proboszcz jest wogóle dość nieobrotny i ciężki; ale pamiętajcie, skoro was zobaczy, stanie się zwinny i lekki, jak kot, i będzie uciekał jak dyabeł od święconéj wody. Widzisz więc, jaka to sprawa.
— Już wiem, co zrobię, już mam sposób wyborny! — zawołał Renzo, i z wielkiéj radości tak silnie pięścią w stół uderzył, że zabrzęczały szklanki i talerze. Potém opowiedział cały swój plan, który Agnieszka pochwaliła i uznała za wyborny pod każdym względem.
— Zawsze to podstęp, sprawa zawiła — powiedziała Łucya: — dotąd szliśmy prostą drogą: oddajmy się całą duszą Bogu, ufajmy w Jego świętą opiekę, a on nam dopomoże; ojciec Krzysztof to nam powiedział. I teraz, mojém zdaniem, trzeba byłoby jego rady zasięgnąć.
— Już pozwól, aby tobą kierował ktoś, kto trochę jest doświadczeńszy od ciebie — rzekła z powagą Agnieszka. — Na co nam rady ojca Krzysztofa? Poco? Dlaczego? Pan Bóg powiada: sam sobie dopomagaj, a i ja ci pomogę. Ojcu Krzysztofowi powiemy wówczas, gdy już rzecz będzie skończona.
— Łucyo — powiedział Kenzo — czyżbyś miała nie zgodzić się na to? Czyżbyś chciała odstąpić mnie w tak stanowczéj chwili? Czyż nie postępowaliśmy dotąd, jak ludzie uczciwi, jak dobrzy chrześcijanie? Czyż teraz już nie powinniśmy byli być mężem i żoną? Czyż nam proboszcz sam nie wyznaczył dnia ślubu? Czy nasza w tém wina, że dla własnego ratunku musimy uciekać się do podstępu? Nie, ty mnie nie opuścisz, ty się zgodzisz, Łucyo; wszak prawda? Pójdę zaraz do Tonia, pomówię z nim i odpowiedź przyniosę. — I pożegnawszy Łucyą blagalnêm spojrzeniem, a Agnieszkę pełnym porozumienia uśmiechem, wyszedł spiesznie.
Przeciwności i niepowodzenia zaostrzają rozum; to też Renzo choć dotychczas, na gładkiéj ścieżce żywota, nie napotkał nigdy jeszcze przeszkód, których zwalczenie wymagałoby natężenia wszystkich sił umysłowych, teraz jednak wpadł na tak świetny pomysł, iż nawet i najbieglejszy prawnik mógłby mu go pozazdrościć. Poszedł prosto do owego Tonia, o którym mówił kobietom i którego domek w niewielkiéj był odległości. Znalazł przyjaciela w kuchni, właśnie w chwili gdy postawiwszy prawą nogę na stopniu ogniska, jedną ręką trzymał za brzeg kociołka, stojącego na żurze, a drugą rozcierał za pomocą wałka małą szarą polentę[1] z hreczanéj mąki. Jego matka, brat i żona siedzieli u stołu; a czworo dzieci, otaczając ojca, stało nieruchomie z oczami utkwionemi w polentę, wyczekując niecierpliwie, aż już będzie gotową. Lecz nie znać tu było owéj wesołości, która poprzedza zwykle zasiadanie do stołu w domu pracowitego, zamożnego wieśniaka. Rozmiar polenty zastosowany był do ciężkiego, nieurodzajnego roku, u nie do apetytu i liczby tych, którzy mieli ją spożyć, i każdy z obecnych, poglądając na nią wzrokiem łakomym, zdawał się myśléć o tém, jak mała z niéj cząstka jemu się dostanie. Tonio wyrzucił polentę na misę drewnianą, na któréj wyglądała tak, jak malutki księżyc w wielkiém kole mgły i pary. Pomimo to jednak kobiety ze szczerą uprzejmością powiedziały do Renza: — czy możemy prosić do stołu? — grzeczność, o któréj nigdy nie zapomni włościanin Lombardyi, wówczas gdy go ktoś zastaje w czasie jedzenia.
— Dziękuję — odrzekł Renzo — przyszedłem tu na chwileczkę tylko, bo mam interes do Tonia, a jeżeli zechcesz się na to zgodzie Tonio, aby nie przeszkadzać nikomu, pójdziemy do gospody na obiad i tam pogadamy. — Te zaprosiny tém milsze były dla Tonią, iż się ich nie spodziewał bynajmniéj; a kobiety, ba! nawet dzieci (gdyż w rzeczach tego rodzaju i one bardzo wcześnie zaczynają rozumować) z niemałém zadowoleniem pomyślały o tém, że polenta straci jednego pretendenta i to bardzo groźnego. Zaproszony nie namyślał się długo i wyszedł wraz z Renzem.
Przyszedłszy do gospody znaleźli ją pustą, gdyż niedostatek oduczył już dawno wszystkich niemal mieszkańców wioski od zaglądania do tego miejsca rozkoszy; zasiedli wygodnie u stołu, Renzo kazał podać flaszkę wina i owe skromne potrawy, których w téj chwili można było tu dostać, a następnie, gdy się już obaj nieco posilili, nasz narzeczony, z miną pełną tajemniczości, rzekł do przyjaciela:
— Tonio, jeżeli chcesz mi wyświadczyć małą przysługę, to ja ci wielką wyświadczę.
— Mów, mów, a nawet rozkazuj! — powiedział Tonio napełniając szklankę. — Dziś, gotówbym w ogień skoczyć za ciebie.
— Nie oddałeś jeszcze proboszczowi tych dwudziestu pięciu lirów, któreś mu winien za jego pole, owo pole, coś je wynajmował od niego w zeszłym roku.
— Ach, Renzo, Renzo! I trzebaż ci było o tém przypomniéć! Ot, już i po mojéj wesołości! I na co to mówić teraz o podobnych rzeczach!
— Jeżeli ci mówię o długu — rzekł Renzo — to dlatego, że skoro tylko zechcesz, dam ci możność spłacenia go zaraz.
— Doprawdy, nie żartujesz?
— Bynajmniéj. A czy bardzobyś z tego był zadowolony?
— Czy bardzo! A to mi pytanie! Gdybyś ty widział owe miny, owe pokręcania głową, owe spojrzenia, na które muszę patrzyć za każdym razem, gdy proboszcza spotykam! A toż ciągłe: — Tonio, proszę pamiętać, Tonio, kiedy przyjdziesz do mnie w wiadomym interesie? — Tonio, widzisz, jaki ja cierpliwy. Wszystko to już tak strasznie mię dręczy, że nieraz... A wiesz naprzykład Renzo, że nawet w kościele, w czasie kazania, kiedy proboszcz zwróci na mnie te swoje oczy, to aż mi się ckliwo robi, i chciałbym schować się pod ziemię, bo mi się zdaje, że gotów powiedziéć przy wszystkich: Tonio! a owe dwadzieścia pięć lirów, coś mi ich dotąd nie oddał? O przeklęty dług! A zresztą, gdybym już mógł raz go spłacić, proboszcz oddałby mi również złoty naszyjnik mojéj żony, który ma w zastawie i którybym zaraz sprzedał, aby mąki jak najwięcéj nakupić. Ale...
— Ale, ale, mówię ci, jeżeli chcesz mi wyświadczyć przyjacielską przysługę, to dwadzieścia pięć franków już czekają na ciebie.
— Słucham.
— Tylko przedewszystkiém... — powiedział Renzo, palec do ust przykładając: — rozumiesz?
— Zbytek ostrożności! — zawołał Tonio — wszak mnie znasz i bez tego!
— Otóż więc, nasz szanowny proboszcz zaczyna wymyślać różne powody, rożne jakieś przeszkody, nie mające najmniejszego sensu, aby mój ślub Bóg wie na jak długo odłożyć, ja zaś, przeciwnie, chciałbym go o ile możności przyśpieszyć. Mówili mi ludzie starzy, doświadczeni, że, gdybym tylko stanął z narzeczoną i ze świadkami przed proboszczem i gdybym powiedział: to jest moja żona, a Łucya powiedziała: to jest mój mąż, małżeństwo już byłoby zawarte. Rozumiesz, o co chodzi?
— Rozumiem, rozumiem, chciałbyś, abym ci służył za świadka?
— Tak.
— I zapłaciłbyś za mnie dwadzieścia pięć franków?
— A tak.
— Niech że mię wszyscy... jeżeli ci nie dopomogę!
— Ale, trzeba jeszcze znaleźć drugiego świadka.
— I, Już go mam! Mój miły braciszek, ten mazgaj Gierwazy zrobi wszystko, co mu każę. Poczęstujesz go winem?
— I nie tylko winem, obiadem go uraczę — odpowiedział Renzo. — Tu go przyprowadzim, będzie bal, co się zowie. Ale czy on potrafi?...
— E, ja go nauczę: wiesz przecież, żę ta część rozumu, która bym przeznaczoną dla niego, mnie się jakimś cudem dostała. Umiem myśléć za dwu w potrzebie.
— Więc jutro.
— Zgoda.
— Pod wieczór.
— Dobrze, bardzo dobrze!
— Ale!... powiedział Renzo, kładąc znowu palce na ustach.
— Et! — zawołał Tonio, przechylając głowę na prawe ramię i podnosząc lewą rękę do góry z taką miną, jakby chciał powiedziéć: krzywdzisz mię, bracie.
— Lecz, jeżeli twoja żona zechce się dowiedziéć... już wiem nawet napewno, że cię spyta, co to był za interes?
— E, mój drogi! Albo to dla mnie nowina skłamać przed żoną? Co się tobie zdaje? I zliczyćbym nie potrafił, ile już razy przed nią kłamałem! O te niéma obawy; znajdzie się i teraz sposób na zaspokojenie babskiéj ciekawości.
— Jutro z rana — rzekł Renzo — raz jeszcze obszerniej o tém wszystkiém pogadamy, aby cały plan należycie ułożyć.
I wyszli z gospody; Tonio zwolna poszedł ku domowi, obmyślając w swéj głowie jakąś niepospolitą historyę, którą miał zaspokoić ciekawość swojéj połowicy, a Renzo co tchu podążył do narzeczonéj, aby ją i Agnieszkę zawiadomić o pomyślnym skutku narady.
Tymczasem Agnieszka wszelkich dokładała starań, aby zwalczyć owę niechęć, którą córka jéj okazywała dla całéj téj sprawy. Łucya na wszystkie dowody matki cicho, lecz stanowczo odpowiadała: albo rzecz ta jest nie dobrą i nie trzeba jjé robić: albo, jest dobrą i dlaczegóż w takim razie ojcu Krzysztofowi nie powiedzieć o niej?
Renzo wszedł z twarzą rozpromienioną, zaraz zdał sprawę z wycieczki do Tonia i zakończył tryumfującym: a co? — wykrzyknikiem, czy téż zapytaniem, które miało wyrażać: widzicie jaki to ze mnie człowiek? czy można było coś lepszego wymyśléć? czyby wam to kiedy przyszło do głowy? i tysiąc innych jeszcze równie pięknych rzeczy.
Łucya zlekka potrząsała główką; lecz matka i narzeczony zaprzątnięci całkowicie owym wielkim planem, który jutro już mieli wykonać, prawie żadnéj na nią nie zwracali uwagi, jak to się zwykle czyni z upartemi dziećmi, gdy już starsi spostrzegą, że na nic się nie zdadzą wszelkie namowy i przekonywania, i że wypadnie następnie użyć gróźb i władzy, aby je zmusić do uczynienia tego, czego się od nich wymaga.
— Dobrze — powiedziała Agnieszka — bardzo dobrze, ale... nie o wszystkiém jednak pomyślałeś.
— Jakto, cóż jeszcze miałoby brakować?
— A Perpetua? zapomniałeś o Perpetui. Że Tonia z bratem wpuści, to pewno; ale was! ciebie i Łucyę razem! zastanów się tylko. O, o! wam do plebanii będzie trudniéj się dostać, niż ulicznikowi do ogrodu z dojrzałemi gruszkami. Pewnie już jéj proboszcz szeroko o tém gadał.
— Więc jakże to będzie? — spytał Renzo trochę zakłopotany.
— A ot jak będzie: ty zapomniałeś, ale ja za to dobrze pamiętałam; pójdę z wami, mam jeden sposób doświadczony, aby ją przywabić; odprowadzę ją na stronę i tak zająć potrafię, że już nic słyszéć, ani nic widziéć nie będzie, a wy tymczasem idźcie śmiało, prosto do proboszcza. Już ja Perpetuę biorę na siebie; wywołam ją... poruszę pewną czułą strunę... słowem, zobaczycie.
— O, matko droga! — zawołał Renzo — i któż to lepiéj mógłby wszystko obmyślić! Przecież mówiłem, że we wszystkiém i zawsze jesteś naszą jedyną pocieszycielką i naszym najlepszym doradcą.
— Ale, to na nic się nie zda — powiedziała Agnieszka — jeżeli się Łucya nie da namówić; przecież dotąd utrzymuje, żę to jest grzechem.
Renzo użył całéj swojéj wymowy, aby Łucyę przekonać, lecz nie na wiele mu się przydało: dziewczyna była niewzruszoną.
— Ja nie potrafię odpowiedziéć na te wasze dowody — mówiła — ale widzę, iż wykonanie tego planu wymaga podstępu, kłamstwa, wybiegów. Ach Renzo! nie tak przecież zaczynaliśmy. Ja chcę być twoją żoną — i wymawiając te wyrazy, pomimo usiłowania, jakie czyniła nad sobą, aby je wypowiedziéć spokojnie, oblała się gorącym rumieńcem; — ja chcę być twoją żoną, lecz ślub nasz powinien się odbyć przed ołtarzem, tak, jak Bóg przykazał. Pozostawmy wszystko Jego świętéj woli; niech On nami rządzi i kieruje. On potrafi lepiej nas poratować, niż my sami za pomocą wszystkich tych wybiegów. I dlaczegóż nie mielibyśmy powiedziéć o tém ojcu Krzysztofowi?
Sprzeczka trwała jeszcze i nie zdawała się wcale zbliżać ku końcowi, kiedy stuk sandałów na bruku podwórka i szelest habitu, podobny do owego szmeru, który sprawia wiatr, przelatując po żaglach, przerwał ją nagłe, zwiastując, że ojciec Krzysztof nadchodzi. Wszyscy umilkli odrazu, a matka zaledwie miała tyle czasu, aby córce szepnąć do ucha: — pamiętaj, ani słowa! — gdy już drzwi się otwarły.





  1. Polenta, ulubiona wioska potrawa, rodzaj kaszy, którą przygotowują sobie zwykle z kukurudzianéj mąki i która stanowi główne pożywienie uboższéj ludności. (Przypisek tłóm.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.