<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.

Ojciec Krzysztof zatrzymał się na progu, a spojrzawszy na obie kobiety, odgadł zaraz, że go nie zawiodły przeczucia. A więc? — powiedział, zwolna głowę podnosząc, głosem w którym czuć było, iż nie spodziewa się usłyszéć nic pomyślnego. Łucya, za całą odpowiedź, tylko płaczem wybuchła. Matka zaczęła przepraszać, iż się odważyły... lecz zakonnik wszedł do pokoju i, siadając na stołku o trzech nogach, przerwał jéj mowę, zwracając się z temi słowy do Łucyi; — uspokój się, biedne dziecię. A wy — rzekł do Agnieszki — powiedzcie mi, co się stało. — W czasie, gdy poczciwa kobieta, jak mogła najlepiéj i ze wszelkiemi szczegółami, opowiadała bolesną przygodę, zakonnik to nogą tupał zlekka, to wargę przygryzał, to oczy wznosił do nieba, przyczém twarz jego ciągle się mieniła. Gdy Agnieszka już mówić przestała, ukrył twarz w dłoniach i zawołał: — O wielki Boże! I dopokiż to!... — Ale nie skończył swej myśli i zwracając się do kobiet: — biedne wy, biedne — powiedział — Bóg was ciężko nawiedził. Biedna Lucya!
— Nie opuścisz nas, ojcze? — łkając rzekła dziewczyna.
— Ja, miałbym was opuścić? — odpowiedział zakonnik — A jakiémże czołem śmiałbym prosić Boga o jakąś łaskę dla siebie, gdybym was opuścił w tak wielkiéj potrzebie i w takiém nieszczęściu! Was, których On mojéj pieczy powierzył! Nie traćcie odwagi; On Wam dopomoże: On wszystko widzi; On może wybrać za narzędzie swéj sprawiedliwości nawet tak nędznego robaka, jakim ja jestem, aby upokorzyć takiego... Zaraz, trzeba zobaczyć, pomyśléć, zastanowić się nad tém, jakby tu sobie najlepiéj poradzić.
I wsparł łokieć lewéj ręki na kolanie, twarz na dłoń pochylił, prawą ręką ujął białą brodę, jakby po to, aby lepiéj zebrać i zjednoczyć wszystkie siły swéj duszy. Ale i najbardziéj głęboka rozwaga do tego jedynie wyniku mogła go doprowadzić, iż owa sprawa była nad wszelki wyraz zawikłaną i trudną, że trzeba było jaknajśpieszniéj na nią radę wynaleść i że wszystkie środki, któremi mógł rozporządzać, były niezmiernie błahe, słabe, niebezpieczne i niepewne. Zawstydzić don Abbondia i starać mu się dowieść, jak dalece wykroczył przeciwko swym obowiązkom? Lecz cóż znaczą dla niego wstyd i obowiązek, wówczas, gdy się lęka o życie? Zastraszyć go również? Lecz czém? Co może dorównać obawie zostania zabitym? Zawiadomić o wszystkiém kardynała arcybiskupa i od niego żądać pomocy? Na to wiele czasu potrzeba: a tu tymczasem? a zresztą?... Gdyby nawet ta nieszczęśliwa dziewczyna i wyszła za mąż, czyżby człowiek, który ją dziś prześladuje, dlatego o niej myśléć zaprzestał? Kto wie jak daleko może się posunąć... A opór mu stawić? W jaki sposób? O! gdybym mógł — myślał biedny zakonnik — gdybym mógł zapewnić sobie pomoc kapucynów tutejszych, kapucynów z Medyolanu, całego zakonu! Lecz nie jest-to sprawa zwyczajna; w tym razie nie pomogliby mi zakonnicy; brawi don Rodriga tak często doznawali przytułku w klasztorze. Zostałbym sam, bez żadnéj pomocy; jeszcze-by mię posądzono... powiedzianoby, żem intrygant, że wichrzę w okolicy, że w niepotrzebne sprawy się wdaję! A co jeszcze gorsza, jakimś krokiem nierozważnym, jakiemś przedsięwzięciem, któreby się nie udało, mógłbym przyśpieszyć nieszczęście, zgubić ostatecznie tę biedaczkę. W końcu, zważywszy wszystkie okoliczności téj tak trudnéj sprawy, uznał za najlepsze udać się do don Rodriga i błagać go o to, aby swych niecnych zamiarów zaniechał, a nawet, gdyby nie pomogły prośby, zagrozić mu karą bożą w życiu przyszłém.
W czasie, gdy zakonnik był pogrążony w głębokiéj zadumie, Renzo, którego tak liczne i tak łatwe do odgadnięcia powody do tego domu ciągnęły, zjawił się we drzwiach; lecz widząc zamyślonego ojca Krzysztofa i kobiety, które dawały mu znaki, aby nie przeszkadzał, zatrzymał się w progu. Ojciec Krzysztof, podnosząc głowę w celach zawiadomienia kobiet o swém postanowieniu, spostrzegł go i powitał ze zwykłą życzliwością, którą jeszcze litość w téj chwili zwiększała.
— Ojcze... czy już ci mówiła? — spytał Renzo głosem wzruszonym.
— Ach, wiem o wszystkiém: i dlatego tu jestem.
— I cóż ojciec powie o tym łotrze?
— A cóż chcesz, żebym o nim powiedział? Jego tu niema, tego, coby powiedział usłyszéć nie może, a więc na cóżby się to zdało? Powiem tobie, mój Renzo, abyś w Bogu zaufał, a On cię nie opuści.
— Ach, ojcze! — zawołał Renzo — święte twoje słowa. Nie jesteś z tych, którzy chcą, aby zawsze i we wszystkiém biedak był winien. Ale nasz ksiądz proboszcz i ten, ten doktór, adwokat szanowny....
— Nie powinieneś mówić o rzeczach, które cię niepotrzebnie tylko mogą rozdrażniać. Ja jestem ubogim zakonnikiem; lecz, powtarzam ci to, com już poprzednio tym kobietom powiedział, iż zrobię wszystko, co ode mnie zależy, aby wam dopomódz. Wprawdzie....
— O, bo téż ojciec Krzysztof nie jest takim, jak zwykli niby przyjaciele na świecie! Moi naprzykład! Tak mnie kochali! Trzeba było ich słyszéć, jak nieraz oświadczali się z gotowością służenia mi w potrzebie! Zdawało się, że samegoby się czarta nie zlękli. Gdybym przypadkiem miał miéć kiedy jakiego nieprzyjaciela... ho, ho!... dość, abym im o tém powiedział; a pewnie, niedługo jużby chodził po świecie!... A dziś, a teraz, żeby ojciec widziął, jak się wszyscy odstrychnęli... — Domawiając tych wyrazów spojrzał na zakonnika i dostrzegł nagle, iż twarz jego dziwnie się zachmurzyła; a czując, iż powiedział to, o czém-by należało zamilczéć starał się błąd swój naprawić, i plącząc się coraz bardziéj powtarzał: to jest chciałem powiedziéć, nie chcę przez to powiedziéć... to jest chciałem tylko powiedzieć...
— Co chciałeś powiedziéć? Co? Zacząłeś psuć całą sprawę i wszystkie moje plany, przedtem jeszcze, nim je zdołałem wykonać! Zawiodłeś się na przyjaciołach! To dobrze, że w porę. Co za przyjaciele? Jacy przyjaciele?... A mogliżby oni tobie dopomódz nawet wówczas, gdyby ci dopomagać chcieli! W jaki sposób? A ty chcesz stracić Tego Jedynego, który chce i może to zrobić. Nie wiesz-że, iż Bóg jest przyjacielem nieszczęśliwych, którzy pokładają w nim ufność? Nie wiesz, że słabemu na nic się nie zdało nastawiać pazury? A gdyby nawet... (W téj chwili, chwycił silnie Renza za ramię; cała jego postać nie tracąc powagi nabrała wyrazu wielkiéj boleści, oczy się na dół spuściły, głos stał się wolny, cichy jakiś, głuchy) a gdyby nawet... o, to rzecz straszna!... Renzo! chcesz mi zaufać?... co mówię, mnie, robakowi, nędznemu słudze bożemu... Chcesz ty zaufać Bogu, w Nim całą swą nadzieję położyć?
— Ach, tak! — rzekł Renzo — ten jest Pan nad Pany.
— A więc dobrze; przyrzeknij mi, że nie będziesz się starał o pomszczenie swej krzywdy, przyrzeknij, że zachowasz się spokojnie, że mnie będziesz słuchał we wszystkiém.
— Przyrzekam.
Łucya odetchnęła głęboko, jak gdyby z piersi jéj spad! jakiś ciężar; a Agnieszka powiedziała: — ot tak, to dobrze, mój synu.
— A teraz, słuchajcie mię, dzieci — rzekł ojciec Krzysztof — dziś pójdę do tego człowieka, aby z nim pomówić. Jeżeli Bóg wzruszy jego serce i da siłę moim wyrazom, to dobrze; jeżeli nie, to także dobrze, będzie to znak, że w inny jakiś sposób chce nas ratować. Wy tymczasem pozostańcie w domu, unikajcie niepotrzebnych gawęd, najlepijé byłoby, aby was nikt dziś nie widział. Wieczorem, lub najdaléj jutro zrana zobaczymy się, a teraz bywajcie zdrowi. — I nie chcąc nawet słuchać wszystkich błogosławieństw i podziękowań, któremi go obsypywano, wyszedł spiesznie. Poszedł prosto do klasztoru, dokąd zdążył jeszcze w samę porę dla odśpiewania sexty w chórze, potém zjadł obiad i znów puścił się w drogę, zmierzając ku legowisku owego dzikiego zwierza, którego miał zamiar ugłaskać.
Zamek don Rodriga wznosił się samotnie, jakby mała twierdza, na wierzchołku jednego z pagórków, któremi usiane jest to wybrzeże. Do tych niewielu szczegółów i ten jeszcze nasz rękopism dodaje (choć byłoby na prawdę rzeczą daleko lepszą, gdyby wprost nazwę wymienił), iż zameczek znajdował się nieco w głębi, górując nad wioską, w któréj mieszkali narzeczeni, i że był od niéj oddalony o jakie trzy mile drogi, a od klasztoru o cztery. U stóp pagórka, od strony południa, a zatem naprost jeziora, leżało kilkanaście chałup, jakby tulących się jedna do drugiéj, w których mieszkali kmiecie don Rodriga; była-to stolica jego państwa.. Chcąc poznać obyczaje i tryb życia tego państewka, dość było, chociaż raz jeden, przejść przez wioskę. W domach, w których przypadkiem drzwi stały otworem, co zresztą bardzo się rzadko zdarzało, w dolnéj izbie były porozwieszane na ścianach strzelby, trąby, motyki, grabie, słomiane kapelusze, siatki i rożki do prochu, wszystko razem pomieszane w największym nieładzie. Ludzie, którzy ukazywali się na ulicy, były-to chłopy krępe, silne, o ponurem wejrzeniu, z wielkim czubem zadartym do góry i w siatkę ujętym; starcy, którzy, pomimo, iż oddawna już potracili zęby, wyglądali tak, jakby przy lada zaczepce gotowi byli z wyszczerzonymi dziąsłami rzucić się na przechodnia; kobiety o męskich twarzach i ruchach, o silnych, dużych rękach, które dzielnie mogły przyjść w pomoc językowi, aby poprzéć jego wymowę; nawet w układzie i w twarzach dzieci, które się na drodze bawiły, znać było coś zuchwałego, wyzywającego, dzikiego.
Ojciec Krzysztof przeszedł przez wioskę, następnie stromą i krętą uliczką, która miała dwa murki po bokach, dostał się na wierzch pagórka i stanął na małéj płaszczyźnie znajdującéj się przed zameczkiem. Drzwi były zamknięte, co oznaczało, iż gospodarz zasiadł do obiadu i nie życzy sobie, aby mu kto przeszkadzał. Wąskie i małe okienka z rzadka na frontowym murze rozsiane, zawsze zamknięte staremi, znacznie przez czas uszkodzonemi, okiennicami, były jednak zaopatrzone w grube żelazne kraty; a te, które się znajdowały w dolném piętrze, tak wysoko zaczynały się od ziemi, iż gdyby człowiek stanął innemu człowiekowi na ramionach, to wówczas dopiero mógłby do nich dosięgnąć! Dokoła panowała cisza głęboka, i przechodzeń mógłby mniemać, że to jakiś dom opuszczony, gdyby nie cztery stworzenia, dwa żywe, a dwa martwe, które obecnością swą w tém miejscu dowodziły jasno, iż zamek był zamieszkały. Dwa wielkie sępy, z których jednemu czas i wicher wszystkie prawie już piórka wyskubał, a drugi jak widać świeżo zabity, wisiały przygwożdżone do podwojów drzwi wchodowych ze zwieszonemi głowami i rozpostartemi skrzydłami; a dwaj brawi, leżąc na dwu ławkach na prawo i na lewo od wejścia, byli umieszczeni na warcie i oczekiwali z niecierpliwością, aż ich zawołają dla spożycia resztek z pańskiego stołu. Zakonnik zatrzymał się w postawie człowieka, który jest przygotowany na długie czekanie, lecz jeden z brawów, podnosząc się z ławki, rzekł: — ojcze, proszę, bardzo proszę do zamku; tu u nas nie ma zwyczaju, aby kapucyni czekali; jesteśmy przecież przyjaciółmi zakonu; ja sam nieraz bywałem w klasztorze w pewnych chwilach, kiedy gdzieindziéj niezdrowe było dla mnie powietrze, a gdyby wówczas zakonnicy drzwi mi przed nosem zamknęli... ho, ho!... źle byłoby ze mną! — I z temi słowy ujął grube koło żelazne do drzwi przytwierdzone i silnie niém dwa razy w podwoje uderzył. Na ten odgłos ze środka odpowiedziało natychmiast zajadle szczekanie kundlów, a w kilka chwil potém nadszedł, mrucząc coś pod nosem, stary służący, który wszakże, spostrzegłszy zakonnika, odraza twarz wypogodził, nisko mu się ukłonił, ręką i głosem psy uspokoił, wprowadził gościa na ciasny dziedziniec i drzwi zamknął za sobą. Następnie, wiodąc go do pokoi na dole, zaraz w pierwszym zatrzymał się na chwilę, i patrząc nań z wielkim uszanowaniem, a jednocześnie z pewném zdziwieniem, rzekł:
— Czy szanowny ojciec dobrodziéj nie byłby przypadkiem... tak mi się zdaje przynajmniéj... czy nie jest ojcem Krzysztofem?
— A tak, właśnie nim jestem.
— Jakto, ojciec Krzysztof tu?
— Jak widzicie, mój dobry człowiecze.
— No, no! To już pewnie dlatego, aby komuś coś dobrego wyświadczyć. Dobrze czynić — mruczał daléj stary sługa, wiodąc zakonnika do sal przyległych, — to prawda, iż dobrze czynić można wszędzie, nawet u nas.
Przeszli jeszcze kilka ciasnych pokojów i znaleźli się przede drzwiami sali jadalnéj, z któréj, przez zamknięte podwoje, słychać było głośny brzęk nożów, widelców, talerzy i szklanek, co jednak nie mogło dorównać strasznéj wrzawie ludzkich głosów. Głosy te, z każdą chwilą stawały się silniejsze, wrzawa rosła, widać, iż musiała toczyć się jakaś ważna sprzeczka, w któréj każdy z obecnych starał się wszystkich innych przekrzyczeć. Zakonnik chciał się cofnąć, i właśnie prosił służącego, który za nic na to nie chciał się zgodzić, aby mu pozwolił gdzieś, w jakimś kątku doczekać się końca biesiady, gdy lokaj, śpieszący do kuchni nagle drzwi otworzył. Niejaki hrabia Attilio, który siedział naprzeciw wejścia (był-to krewny gospodarza; nie wymieniając go po imieniu, już tu raz mówiliśmy o nim), spostrzegłszy ogoloną głowę i habit i domyślając się z postawy zakonnika, że chce uciekać, — ej, ej! — zawołał, — nie unikniesz już, ojcze wielebny, prosimy, bardzo prosimy! — Don Rodrigo, nie odgadując jeszcze właściwego powodu tak niespodzianych odwiedzin, doznał jednak jakiegoś przykrego wrażenia i wołałby wcale zakonnika nie widzéć w téj chwili. Ale, ponieważ nierozważny hrabia Attilio tak go głośno zapraszał, więc i gospodarz był zmuszony uczynić toż samo, zwrócił się do drzwi i powtórzył: — prosimy, bardzo prosimy. — Ojciec Krzysztof wszedł, ukłonił się gospodarzowi i również ukłonem odpowiedział na powitania wszystkich obecnych.
Większość ludzi (nie mówię o wszystkich), gdy sobie chce w myśli wystawić, jak może wyglądać człowiek zacny, który ma stanąć przed nędznikiem, wyobraża go zwykle z podniesioną głową, z wejrzeniem pewném, ze śmiałą i dobitną mową; jednak, w rzeczywistości na to, aby zacny człowiek, mógł przybrać taką postawę, wielu i wielu warunków potrzeba, o które, co prawda, dość trudno na świecie. Upraszam więc czytelników, aby się niezbyt dziwili temu, iż ojciec Krzysztof, pomimo, iż miał czyste sumienie, pomimo iż był przekonany o świętości owéj sprawy, której tu bronić zamierzał, pomimo wreszcie, iż czuł wielką litość i mimowolną odrazę do osoby don Rodriga, doznał jednak pewnego zakłopotania, pomieszania, a nawet uszanowania na widok tego samego don Rodriga, który tu, w swoim domu, w swojém państwie, otoczony gronem przyjaciół i sług, doznając wszelkich oznak uszanowania, pewny swój siły i swego znaczenia, zasiadał na pierwszém miejscu u stołu z wyrazem takiéj dumy i wyniosłości na twarzy, iż spojrzawszy na nią, niejednemu mogła zamrzéć na ustach nie tylko rada, ale i prośba, nie tylko groźne napomnienie, ale nawet najlżejsza chociażby wymówka. Po prawéj stronie od gospodarza, siedział hrabia Attilio, jego krewny i, dodajmy jeszcze, nieodstępny jego towarzysz w rozpuście i we wszelkich bezprawiach, których się tenże dopuszczał. Przybył on przed kilkoma dniami z Medyolanu, aby czas pewien w zameczku zabawić. Na lewo, z twarzą napiętnowaną głębokim szacunkiem dla gospodarza, lecz w któréj wyrażało się również przeświadczenie o swéj własnéj godności, zasiadał pan sędzia, człowiek, do którego właśnie należeć musiało (gdyby tylko teorya i praktyka były jedną i tąż samą rzeczą) bronienie praw pokrzywdzonego Renza i ukaranie don Rodriga. Naprzeciw sędziego znajdował się znany już nam doktór prawa Gmatwacz-kręciel, jak go zwano powszechnie, w czarnéj todze i z nosem jeszcze bardziéj czerwonym, niż zwykle; daléj dwie jakieś, mniéj wybitne, podrzędniejsze figury, które zajadając smacznie, uśmiechając się, gdy gospodarz, lub który z wyżéj wymienionych gości, coś dowcipnego powiedział, żadnego udziału nie brały w rozmowie.
— Krzesło dla wielebnego ojca! — rzekł don Rodrigo.
Służący natychmiast podał krzesło i zakonnik usiadł, przepraszając obecnych, że tak nie w porę przychodzi.
— Życzyłbym — dodał po chwili, zwracając się do gospodarza i głosem tak cichym, że go nikt z gości nie mógł usłyszeć, — życzyłbym sobie pomówić z wielmożnym panem o pewnéj sprawie, ale na cztery oczy, bez świadków.
— Dobrze, dobrze, pogadamy — odrzekł don Rodrigo — a tym czasem podajcie tu wina dla wielebnego ojca.
Zakonnik wypraszał się od wina, ale gospodarz podnosząc głos, aby zapanować nad wrzawą, która znów powstała: — nie, nie — zawołał — do kroćset... nie czyń mi téj krzywdy, ojcze; na to nie pozwolę, aby kapucyn w moim domu nie miał mego wina skosztować! Musisz pić, ojcze, musisz! — Te wyrazy ogólny śmiech wywołały i przerwały na chwilę spór, który się toczył z taktem ożywieniem. Służący, niosąc na tacy flaszę z winem i wielki puhar, zbliżył się do zakonnika, który nie chcąc dłużéj opierać się tak natarczywym naleganiom, i sądząc, że pozyska przez to względy człowieka tak mu potrzebnego w téj chwili, napełnił puhar i powoli zaczął wino popijać.
— Ów sąd Tassa, któryś, szanowny panie sędzio, na poparcie swych twierdzeń przytoczył, na nic się tu nie zdał, przeciwnie, świadczy tylko przeciwko panu — wrzeszczał hrabia Attilio, rozpoczynając spór na nowo; — a tak bez wątpienia. Przecież ten człowiek mądry, ten człowiek wielki, który umiał na pamięć wszystkie prawa rycerskie, powiada sam, iż poseł Argantego, mający wręczyć chrześcijańskim rycerzom wyzwanie, prosił jednakże poprzednio u pobożnego księcia de Bouillon o pozwolenie...
— Ależ to — nieco mniéj krzycząc odpowiadał sędzia — to jest tylko ozdoba, dodatek poetyczny, który może być usunięty zupełnie, bez którego można się obejść wybornie, gdyż poseł z powodu swéj godności, z powodu prawa narodów, jure gentium, jest osobą nietykalną; a zresztą nie szukając daleko, toż nawet i przysłowie powiada; — posła nie ścinają, ani wieszają. A przysłowia, mój panie hrabio, to mądrość narodów. Ponieważ zaś poseł nic nie powiedział w swojém własném imieniu, lecz przedstawił wyzwanie na piśmie...
— Ale kiedyż już pan zechce nareszcie zrozumiéć, że ów poseł był osłem ostatnim, zuchwalcem, który nie znał nawet najpierwszych prawideł...
— Za pozwoleniem, łaskawi panowie — przerwał don Rodrigo, który wcale sobie nie życzył, aby sprzeczka zaszła za daleko: — oto, niech ojciec Krzysztof te sprawę rozstrzygnie, a my wszyscy poddamy się jego sądowi.
— Dobrze, wybornie! — zawołał hrabia Attilio, któremu wydało się rzeczą niezmiernie zabawną, kazać kapucynowi rozstrzygać kwestye rycerskie.
Sędzia, który najmocniéj brał do serca tę sprawę, choć nie chętnie, przystał również na wniosek gospodarza i umilkł z taką miną, jakby chciał powiedziéć; — głupstwo, dzieciństwo!
— Ale z tego, com słyszał dotąd, zdaje mi się — powiedział zakonnik — iż chodzi tu o rzeczy, w których ja, żadną miarą, nie potrafię być sędzią.
— Znamy się na tém; zwykle wymówki ojców kapucynów, to tylko zbytek skromności — powiedział don Rodrigo — ale nic nie pomoże, nie wykręcisz się, ojcze dobrodzieju. E, co tam! wiemy przecież, żeś się nie urodził w kapturze i że świat dobrze cię znał kiedyś. otóż więc sprawa taka.
— Rzecz tak się ma... — zawołał hrabia Attilio.
— Pozwól niech ja ją opowiem, kuzynie, ja opowiem lepiéj, bo jest dla mnie rzeczą bardziéj obojętną — przerwał mu don Rodrigo. — Zaczynam. Pewien hiszpan, szlachcic, ma się rozumieć, śle wyzwanie na pojedynek innemu szlachcicowi medyolańczykowi; poseł, nie znalazłszy go w domu, oddaje pismo jednemu z braci wyzwanego, który odczytuje pismo, dowiaduje się z niego, o co chodzi hiszpanowi i za całą odpowiedź każę posła obić kijami. Idzie więc o to...
— A, tęgo go obito! dobrze go oporządzono! co się zowie wziął w skórę! — zawołał znowu hrabia Attilio. — Było-to prawdziwe natchnienie.
— Natchnienie czartowskie... — przerwał sędzia.
— Obić posła! Osobę nietykalną! Niechże ojciec dobrodziéj powie, gdzie to słyszano o takiém prawie w przepisach rycerskich?
— Tak, panie, tak! — krzyczał hrabia — to już ja powiem, ja, który się trochę muszę znać na tém. Gdyby go zbito pięściami, a, to co innego, lecz kij nie plami niczyich rąk. Nie mogę tylko zrozumiéć, dlaczego szanownego sędziego tak dalece obchodzi skóra tego łotra.
— A któż tu mówi o skórze, mój panie hrabio? Hrabia przypisujesz mi takie głupstwa, o których ani mi się nawet śniło. Skóra, skóra! Ja mówię o zasadzie, nie o skórze, o prawie, o prawie narodów, jus gentium; o to mi chodzi. Bo proszę mi naprzykład z łaski swojéj powiedziéć, czy owi fecyalowie, których starożytni Rzymianie posyłali do sąsiednich narodów, aby im wojnę wypowiedziéć, czy owi ludzie potrzebowali prosić o pozwolenie spełnienia swego poselstwa? Alboż proszę mi choć jednego pisarza wynaleźć, któryby czynił wzmiankę o tém, iż takiego fecyala obito? — Co nas mogą obchodzić jacyś tam fecyalowie starożytnych Rzymian! To rzecz inna; Rzymianie byli narodem strasznie zacofanym pod tym względem; powiadam narodem zacofanym, z którego nie można brać przykładu. Lecz to wiem tylko, utrzymuję i będę utrzymywał zawsze, że podług przepisów obowiązujących dla dzisiejszego, prawdziwego, jedynego rycerstwa, każdy poseł, który szlachcicowi wręcza pismo wyzwania, nie prosząc go najprzód o pozwolenie uczynienia tego, jest zuchwalcem, łotrem, którego nie tylko można, ale nawet trzeba, trzeba obić koniecznie.
— Za pozwoleniem, niech mi pan hrabia najprzód na ten syllogizm zechce odpowiedziéć: obić bezbronnego...
— Nic nie chcę wiedziéć, nic, nic, nic.
— Ależ przepraszam, ależ proszę wysłuchać. Obić bezbronnego jest czynem zdradzieckim; atqui poseł, de quo był bez broni; ergo...
— Dosyć już, dosyć, panie sędzio.
— Jak to dosyć?
— A tak, dosyć, powiadam: co mi pan sędzia będzie tu gada!? Czynem zdradzieckim to się nazywa, jeżeli kto rani kogoś mieczem i to w plecy, albo wystrzeli doń także w plecy: a nawet i w takich razach zachodzą czasem okoliczności... ale, mniejsza już z tém! Otóż przyznają, iż taki czyn powszechnie może się nazywać zdeadzieckim; lecz obić kijami jakiegoś tam hultaja! Piękna rzecz, gdyby mu jeszcze trzeba było mówić: oto widzisz te kije, tak jak się mówi do porządnego człowieka: dobywaj miecza. — A pan, szanowny doktorze, zamiast uśmiechać się i pokazywać mi oczyma tylko, że ze mną się zgadzasz, lepiéj-byś zrobił, gdybyś swoim, tak wprawnym w gadaniu językiem, dopomógł mi do przekonania pana sędziego.
— Ja... — odrzekł zmieszany doktór — ja słucham tylko z zachwytem téj uczonéj dysputy i cieszę się z całego serca, że mi losy łaskawe pozwoliły być świadkiem walki szlachetnéj, która się tu toczy pomiędzy dwu tak niepospolitemi umysłami. A zresztą mnie nie przystoi wypowiadać zdania w téj sprawie: nasz czcigodny gospodarz już sędzię wyznaczył, oto wielebny ojciec miał...
— Prawda — rzekł don Rodrigo — ale jakże chcecie, aby sędzia głos zabrał, kiedy ci, których ma sądzić, krzyczą tak okropnie.
— Już milczę — powiedział hrabia Attilio. — Sędzia usta zacisnął i podniósł rękę, wyrażając przez to, iż się poddaje woli gospodarza i że będzie cierpliwy.
— No, chwała Bogu! A teraz, ojcze, na ciebie koléj — rzekł don Rodrigo z jakąś żartobliwą powagą.
— Żałuję mocno, iż nie mogę spełnić życzenia szanownych panów, ale powiedziałem już, że się nie znam na podobnych rzeczach — odpowiedział zakonnik, oddając puhar służącemu.
— To nic nie znaczy — zawołali jednocześnie obaj krewniacy — nic nie pomoże, czekamy wyroku.
— A więc, skoro panowie życzą sobie tego koniecznie — odrzekł zakonnik — to powiem, iż mojém zdaniem byłoby najlepiéj, aby nie istnieli ani wyzywający, ani posłowie, ani kije.
Obecni ze zdumieniem spojrzeli po sobie.
— Oho, to mi zdanie! — zawołał hrabia Attilio — bardzo przepraszam ojca dobrodzieja, ale żeby palnąć coś podobnego, trzeba chyba zupełnie, ale to zupełnie, nie znać świata.
— On nie zna świata! — rzekł don Rodrigo — co się tobie zdaje, kochany kuzynie. Zna go lepiéj, niż my nawet: wszak prawda, ojcze Krzysztofie? Opowiedz, opowiedz nam, jak to tam było z tą słynną awanturą.
Zamiast odpowiedziéć na tak przyjemne zapytanie, ojciec Krzysztof w duchu tylko sobie samemu te powiedział wyrazy: — to dla ciebie, ale pamiętaj, że nie dla siebie tu jesteś, i że wszystko, co ciebie osobiście dotyka, nie należy do rzeczy.
— Być może — rzekł hrabia — być może, ale ojciec... ojciec... jakże się nazywa?
— Ojciec Krzysztof — odpowiedziało kilka głosów razem.
— Ale ojciec Krzysztof, mój szanowny kuzynie, z tą swoją Maksymą chciałby chyba cały świat do góry nogami przewrócić. Bez wyzwań! Bez kijów! A więc bywaj mi zdrów, honorze; niech dokuczają bezkarnie wszyscy hultaje! To nie zasada! Chwała Bogu jeszcze do tego nie przyszło, o, i nigdy nie przyjdzie!
— Doktorze! — zawołał don Rodrigo, który wszelkich starań dokładał, aby sprzeczce inny nadać kierunek: — doktorze, koléj na ciebie! Tak wybornie umiesz się zgadzać ze zdaniem każdego i każdemu słuszność przyznawać; ciekawym, czy potrafisz również się zgodzić ze zdaniem ojca Krzysztofa?
— Prawdziwie — odrzekł doktór, zwracając się do zakonnika i trzymając widelec podniesiony w górę, — prawdziwie trudno mi pojąć, dlaczego ojciec Krzysztof, który jednocześnie jest i zakonnikiem wzorowym i człowiekiem znającym tak dobrze świeckie zwyczaje, dlaczego, powiadam, nie zastanowił się nad tém, iż jego zasada dobra, wyborna, słuszna, gdy wygłaszaną bywa z kazalnicy, tu, przytoczona w dyspucie rycerskiéj, z przeproszeniem, nic a nic nie warta. Wielebny ojciec musi przecież wiedziéć to lepiój ode mnie, iż każda rzecz jest dobrą na swojém miejscu; i sądzę, że w obecnym wypadku, był-to tylko żart z jego strony, w celu nie wypowiedzenia tego, co myślał na prawdę.
I jakąż można było dać odpowiedź na rozumowania, oparte na tak odwiecznéj, a jednak zawsze nowéj prawdzie? Żadnéj: i tak też uczynił nasz zakonnik.
Tymczasem don Rodrigo, starając się o umorzenie sprzeczki, najniespodzianiej inną wywołał: — Ale, ale, — powiedział, jakby nagle coś sobie przypominając, — mówiono mi, iż w Medyolanie chodzą pogłoski o pewnych pokojowych układach.
Wiadomo, iż w owym roku toczyła się wojna o księstwo Mantui, w którém, po śmierci Wincentego Gonzagi, zgasłego bez pozostawienia prawych potomków, objął rządy książę Nevers, jego najbliższy krewny. Ludwik XIII, albo raczej kardynał Richelieu popierał tego księcia, naturalizowanego Francuza, człowieka całą duszą oddanego Francyi: Filip IV, albo raczéj książę Oliyares, którego zazwyczaj zwano księciem hrabią, nie cierpiał go już dla tych samych powodów i wydał mu wojnę. Ponieważ ów książę Nevers był lennikiem cesarstwa, zatem obie strony za pomocą próśb, groźb i najrozmaitszych zabiegów. starały się zjednać sobie cesarza Ferdynanda II i zmusić go: jedna do nadania inwestytury nowemu gięciu, druga do odmówienia mu jéj, a nawet do wzięcia czynnego działu w wypędzeniu go z Mantui.
— Sądzę — powiedział hrabia Attilio — iż układy pokojowe są rzeczą niemożliwą. Przeciwnie, mam pewne wskazówki...
— Nie wierz temu, panie hrabio, nie wierz temu — przerwał mu sędzia. — Ja, choć w takim zakątku, mogę miéć jednak cokolwiek pewniejsze wiadomości, gdyż nasz pan kasztelan z Lecco, który jest przecie Hiszpanem i który w swéj dobroci raczy mnie swemi względami zaszczycać, mówił mi, a wie to od swego ojca, osoby, mającej wielkie znaczenie na dworze księcia-hrabiego, iż...
— A ja panu powiadam, że codzień w Medyolanie zdarza mi się rozmawiać o téj sprawie z ludźmi, do których ani się umysł pański kasztelan; i że wiem z dobrego źródła, iż papież, który jest za pokojem, zażądał już...
— Tak, to być może; wcale temu nie przeczę; Jego Świątobliwość spełnia w’ tym razie swój obowiązek; papież powinien zawsze starać się o zgodę między chrześcijańskiemi mocarzami; ale i nasz książę-hrabia ma także swoję politykę i...
— I, i, i cóż z tego? A wiesz-że naprzykład, mój panie sędzio, co myśli w téj chwili cesarz Ferdynand? Czy ci się zdaje, że oprócz Mantui już nic innego niema na świecie? Ho, ho! Jest wiele i wiele innych rzeczy, które warto wziąć pod rozwagę. A wiesz-że i to jeszcze, mój szanowny panie, czy cesarz w obecnéj chwili może tak bardzo polegać na tym swoim księciu Valdistano, czy Vallistai, czy zresztą Bóg go tam wie, jak się nazywa i czy?...
— Jego prawdziwe nazwisko, tak, jak się po niemiecku wymawia — przerwał znowu sędzia — jest Wallenstein, Wallenstein, tyle razy słyszałem, jak je nasz kasztelan powtarzał. Ale, gdyby nawet Wallenstein i nie był osobą...
— Co to, pan będziesz mię uczył?... — zawołał hrabia; lecz don Rodrigo przesłał mu spojrzenie, w ktorém malowała się jasno prośba, aby kłótni dał pokój. Hrabia umilkł, a sędzia, jak owa łódź, którą z mielizny na głębokie morze zepchnięto, rozpiął żagle swojéj wymowy. — Wallenstein — mówił daléj — nie zbyt mnie zastrasza, gdyż książę-hrabia na wszystko czujne ma oko; a gdyby nawet Wallenstein i chciał mu figla wyplatać, to ręczę, iż umiałby mu oddać piękne za nadobne. Ma oko na wszystko, powiadam, a ręce jego także daleko sięgają; a skoro już raz postanowił w swéj mądréj polityce, iż ten pan książę Nevers nie powinien w Mantui gospodarować, to i nie będzie tam długo popasał; a pan kardynał Richelieu wygra dudka na kościele; tak, nie inaczéj. Śmiech mię nieraz porywa, gdy sobie pomyślę, iż taki kardynał Richelieu chce się zrównać z księciem-hrabią, z Olivaresem! Doprawdy, chciałbym za jakie lat dwieście znowu się na świat narodzić, aby posłuchać, co téż wówczas będą mówili ludzie o tak śmiesznéj zarozumiałości. Tu nie dość być zazdrosnym, tu nie dość nienawidzić, tu trzeba miéć głowę: a z taką głową, jak księcia-hrabiego żadna się głowa na święcie nie zrówna. Nasz książę-hrabia, moi mili panowie — prawił daléj sędzia, ożywiając się coraz bardziéj i dziwiąc się tylko w duchu, iż dotąd łódź jego krasomówstwa na żadną podwodną nie trafia skalę: — nasz książę-hrabia, mówiąc z całém uszanowaniem, przynależném jego osobie, jest-to lis szczwany, który potrafi zmylić każdą pogoń; kiedy zmierza w prawo, znak najpewniejszy, iż umknie na lewo; i nikt nigdy nie może się pochwalić tém, iż jego plany przeniknął; a ci nawet, którym powierza ich wykonanie, ci którzy piszą jego wyroki i rozporządzenia, nic a nic nie wiedzą i nie mogą wiedziéć, dlaczego kazano im działać tak, a nie inaczéj. A wszystko to, co mówię, ma swoje podstawy, bo nasz szanowny kasztelan, jak-to już powiedziałem, raczy mnie swą łaską zaszczycać i nieraz rozmawia ze mną o rzeczach wielkiéj wagi. Tak, moi panowie. Nasz książę-hrabia zatém, choć nikt nie może powiedziéć, co on myśli, wié jednak doskonale, co myślą na wszystkich dworach Europy, i widzi, co się tam święci, a wszyscy owi niby politycy (jest ich dosyć, co prawda) zaledwie zdołają jakiś plan ułożyć, aż on w swéj mądréj głowie już go odgadł, już w niwecz obrócił. Ma on swoje drogi, ma nici niewidzialne, które mu służą do wiedzenia o wszystkiém. To biedaczysko kardynał Richelieu, szuka, szpera, dochodzi, mozoli się, poci: i cóż z tego? oto, kiedy mu się udało jakąś minę podłożyć, zaraz spostrzega z gniewem, że książę-hrabia już tam przeciwminę umieścił i...
Bóg-to raczy wiedziéć, jak długo jeszcze mogłaby trwać ta polityczna przemowa pana sędziego, gdyby don Rodrigo, który dostrzegał na twarzy kuzyna coraz groźniejsze objawy niecierpliwości, nie przerwał mu jéj niespodzianie, zwracając się do służącego i każąc przynieść pewną buteleczkę z piwnicy. Gdy przyniesiono butelkę, gospodarz przemówił uroczyście: — Szanowny sędzio i szanowni panowie! Toast na cześć księcia-hrabiego; a — wino, którém jego zdrowie spełnimy, niezawodnie okaże się godne tak wzniosłego toastu.
Sędzia, pełnym wdzięczności ukłonem odpowiedział na wniosek gospodarza; trzeba wiedziéć bowiem, iż wszelkie oznaki szacunku i uwielbienia dla księcia-hrabiego przyjmował tak, jakby się stosowały do jego własnéj osoby.
— Niech żyje don Gaspar Guzman, książę Olivares, hrabia San Lucar, ulubieniec wielkiego króla Filipa, naszego najmiłościwszego pana! — zawołał, podnosząc w górę puhar.
— Niech żyje! — powtórzyli wszyscy.
— Wina dla ojca Krzysztofa — powiedział don Rodrigo.
— Przepraszam najmocniéj, i tak już piłem za wiele — odrzekł zaknnik.
— Jakto! — zawołał gospodarz — ojciec Krzysztof nie chce pić za zdrowie księcia Olivares? Miałożby to znaczyć, że jest za Nawarryjczykami?
Nawarryjczykowie był-to obelżywy przydomek nadawany Francuzom, od książąt Nawarry, których Henryk IV na tron Francyi wprowadził.
Po takiém przemówieniu niepodobna było nie pić; ojciec Krzysztof przyjął ofiarowany mu puhar. Wszyscy zaczęli unosić się nad winem, nie brakło pochwał i wykrzykników; tylko doktór zachowywał głębokie milczenie, lecz ruch jego głowy, pochylonéj nad winem, podniesione oczy i zaciśnięte usta jaśniéj, niż wszelkie wyrazy, świadczyły o tém, co musiał uczuwać w téj chwili.
— A co, doktorze, niezłe winko? — spytał don Rodrigo.
Podnosząc swój nos, zwieszony dotychczas nad kieliszkiem, a jeszcze bardziéj purpurowy i błyszczący, niż ów nektar, który wciągał w siebie tak chciwie, doktor głosem pełnym namaszczenia dał następną odpowiedź:
— Mówię, twierdzę i utrzymuję, że to jest prawdziwy Olivares wszystkich win pod słońcem: censui, et in cam ivi sententiam, że podobnego nektaru napróżnobyśmy szukali we wszystkich dwudziestu dwu królestwach naszego najjaśniejszego pana, którego Bóg w swéj łasce niech nam przez najdłuższe lata zachowa; objawiam i dowodzę, że uczty jaśnie wielmożnego don Rodriga u którego stołu mamy szczęście zasiadać w téj chwili, są świetniejsze nad wszelkie bankiety Heliogabala; i że głód i bieda na zawsze są wygnane z tych progów gościnnych, w których rządy sprawuje wspaniałość i świetność.
— Dobrze powiedziano! Dobrze określono! — zawołali wszyscy; lecz ów wyraz głód, który tak przypadkowo wymknął się doktorowi, odrazu zwrócił wszystkie umysły do tego smutnego przedmiotu; i całe towarzystwo zaczęło mówić o głodzie. Teraz, choć już nie było powodu do sprzeczki i wszyscy się w zasadzie przynajmniéj na jedno i toż samo zgadzali, wrzawa stała się wszakże taką, iż o wiele jeszcze przeszła hałas uprzedni, z powodu kłótni powstały. Wszyscy razem mówili. — Nie ma głodu — krzyczał jeden z gości: — to tylko handlarze całe zboże skupują...
— I piekarze — wołał inny — to oni chowają zboże. Powiesić ich trzeba.
— Tak, powiesić tych łotrów, bez żadnego miłosierdzia.
— Piękna rzecz! — wołał sędzia.
— A piękna, jedyna — głośniéj jeszcze krzyczał hrabia — trzeba doraźną sprawiedliwość wymierzyć. Wybrać trzech, czterech, pięciu, sześciu takich hultajów, i tych mianowicie, którzy, podług zdania ogółu, są najbogatszemi i największemi złodziejami i, na szubienicę z niemi!
— Tak, przykład, przykład potrzebny, powiesić, powiesić!
— Na szubienicę z niemi, a zaraz zboże się znajdzie.
Jeżeli ktoś na jarmarku słyszał kiedy przyjemną melodyę strojenia instrumentów przez grajków z jakiejś szopy kuglarskiéj i pamięta owe dźwięki, które każdy z nich starał się wydobyć, aby innych zagłuszyć i słyszeć tylko głos własnego instrumentu, ten zdoła sobie utworzyć jakie-takie pojęcie o harmonii i zgodzie rozmów, toczących się u stołu don Rodriga. Wino wszystkim niezmiernie do smaku przypadłe, coraz częściéj napełniano nim kielichy, a pochwały, których mu nie szczędzono, przeplatały owe prawno-ekonomiczne pytania, które rozstrzygano tak dzielnie. Wyrazami dającemi się słyszéć najczęściéj były tu: nektar, ambrozya i powiesić.
Tymczasem don Rodrigo często spoglądał zukosa na jedynego człowieka, który nic nie mówił; i widział, iż on siedzi spokojnie, bez najmniejszéj oznaki zniecierpliwienia, nie czyniąc żadnych usiłowań, aby przypomniéć gospodarzowi o tém, że czeka już od tak dawna; lecz z wyrazem niezłomnego postanowienia, który świadczył jasno, iż nie odejdzie, póki nie zostanie wysłuchany. Chętnie byłby się go pozbył don Rodrigo i z kwitkiem odprawił, ale wypędzić kapucyna, nie udzieliwszy mu nawet posłuchania, było rzeczą, na którą rozsądek nie mógł mu pozwolić. Czując więc, iż nie potrafi przykréj rozmowy uniknąć, postanowił ją przyśpieszyć, aby czém prędzéj uwolnić się od natręta, i wstał od stołu. Za jego przykładem poszli wszyscy obecni, co jednak ani na chwilę nie przerwało piekielnéj wrzawy. Następnie przeprosił gości, iż na chwilę musi ich opuścić, zbliżył się do zakonnika, który wstał wraz z innemi, z pewnym przymusem powiedział doń: — jestem na rozkazy wielebnego ojca — i poprowadził go do innego pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.