<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.

Ojca Krzysztofa w téj chwili można było porównać do owego dzielnego wodza, który przegrawszy, choć nie z własnéj winy, jakąś wielką bitwę, zmartwiony, lecz nie upadły na duchu, zamyślony, lecz nie zrozpaczony dosięga dzielnego rumaka nie po to, aby w nikczemnéj ucieczce szukać ratunku, lecz aby co tchu śpieszyć tam, dokąd go obowiązek przyzywa, aby obejrzéć słabe, zagrożone posterunki, aby zebrać rozproszonych żołnierzy i aby wydać nowe rozkazy.
— Pokój niech będzie z wami — rzekł wchodząc. — Nic od tego człowieka nie możemy się spodziewać, on nie zna litości. Tém bardziéj trzeba zaufać w miłosierdzie boskie; a nawet, przed chwilą miałem już pewien dowód Jego opieki nad nami.
Pomimo, iż nikt z tych trojga ludzi nie liczył zbytecznie na pomyślny skutek usiłowań ojca Krzysztofa, gdyż w owe czasy było rzeczą nie tylko rzadką, ale nawet nigdy nie słyszaną, aby magnat, nie będąc do tego zmuszony, jedynie w skutek próśb i zaklęć ubogiego, nic nieznaczącego człowieka, odstąpił od jakiegoś niecnego czynu, który postanowił wykonać; niemniéj jednak owa bolesna pewność była strasznym ciosem dla wszystkich. Kobietom łzy w oczach stanęły i głowy się pochyliły na piersi, lecz w duszy Kenza gniew zwyciężył przygnębienie. Tę ostatnią wiadomość poprzedziło już tyle wydarzeń bolesnych, tyle planów ratunku, które spełzły na niczém, tyle zawiedzionych nadziei, a wreszcie ów niezłomny, niezwyciężony opór Łucyi!
— Chciałbym wiedzićé — zawołał i zgrzytnął zębami, a głos jego stał się tak podniesionym, jak nigdy jeszcze w przytomności zakonnika — chciałbym wiedzieć, co mówił ten pies przeklęty, aby dowieść... aby dowieść, że moja narzeczona nie powinna być moją żoną.
— Biedny chłopcze! — odpowiedział ojciec Krzysztof głosem pełnym powagi i litości, z wejrzeniem zwróconém na Renza, które łagodnie, lecz stanowczo nakazywało panowanie nad sobą — gdyby ten, co ma władzę i krzywdzi niewinnych, musiał zawsze tłomaczyć się ze swych postępków, to-by świat nie szedł takim torem!
— Więc ten nędznik powiedział prosto, że nie chce dlatego, że nie chce?
— Nawet nie powiedział i tego, biedaku! I to byłoby już wielką wygraną, gdyby każdy z nich popełniając czyn niegodziwy był zmuszony do niego się przyznać.
— Ale coś przecież musiał powiedziéć, co on mówił ojcu, ten szatan wcielony?
— Słyszałem co mówił, lecz tobie nie umiałbym tego powtórzyć. Słowa niegodziwego, który jest silny i możny, choć przenikają do głębi, zacierają się prędko. Taki człowiek może udawać gniew niby za to, że go śmiesz podejrzewać, a jednocześnie dać ci do zrozumienia, że to, o co go podejrzywasz, jest prawdą; może zadać ci najstraszliwszą obelgę i nazwać się obrażonym, urągać ci i wymagać zadosyćuczynienia za obrazę, grozić tobie i udawać niewinnego, być do najwyższego stopnia bezczelnym i tobie bezczelność zarzucać, a nazwać siebie wspaniałomyślnym! Nie pytaj mnie o nic więcej. Qn nie wymówił imienia téj niewinnéj dziewczyny, ani twego nawet, nie dał do poznania, że was zna, że ma jakieś widoki; ale... ale, musiałem się jednak przekonać, iż nic go wzruszyć nie zdoła. A więc w Bogu nadzieja! Wy, biedne kobiety, nie traćcie odwagi; a ty Renzo... ach, wierz mi, że umiem się na twojém miejscu postawić, że czuję to, co się w twojém sercu dziać musi. Ale, cierpliwości! Jest-to słaba pociecha, gorzka pociecha, dla tego, kto niema wiary, lecz ty!... Czyż nie chciałbyś pozwolić, aby Bóg sam, dziś, jutro, kiedy zechce, sprawiedliwość wymierzył? Pozostaw to Jemu. On nam tyle obiecał, On jest wszechmocny. Renzo, niech On nami rządzi, i dowiedz się.... dowiedźcie się Wszyscy, że dał już mi do rąk nić, która może nas zbawić. Teraz nic wam nadto nie mogę powiedziéć. Jutro nie przyjdę; dla was przez dzień cały muszę pozostać w klasztorze. Ty, Renzo, przyjdź do mnie, a w razie, gdyby ci coś na przeszkodzie stanęło, gdybyś sam przyjść nie mógł, to przyślij jakiego przyjaciela, człowieka pewnego, lub roztropnego chłopaka, któremubym mógł powierzyć moje dla was zlecenie. A teraz, już zmrok zapada, muszę śpieszyć do klasztoru. Zatem wiary i cierpliwości, i bywajcie zdrowi.
Domawiając tych wyrazów wyszedł, a raczéj wybiegi, aby po kamienistych, krętych uliczkach pędzić do klasztoru. Obawiał się przybyć za późno, gdyż to mogłoby się stać powodem surowego napomnienia, a nawet, czego się lękał najbardziéj, kary, któraby mu przeszkodziła dzień następny poświęcić sprawom, mogącym miéć tak ważny wpływ na losy jego protegowanych.
— Czy słyszeliście, co ojciec Krzysztof powiedział o czémś... nie wiem doprawdy... o jakiéjś nici, która może nas zbawić? — spytała Łucya. — Trzeba mu zaufać; to taki człowiek, który skoro raz przyrzecze...
— Tak sądzisz! — przerwała Agnieszka. — Tyle tylko! Powinien był jasno i wyraźnie powiedzieć, albo mnie chociażby wziąć na stronę i wytłomaczyć, co to być może ta...
— Głupstwa! ja się do tego wezmę, ja! ja sprawę zakończę! — zawołał Renzo mierząc pokój wielkiemi krokami, a dźwięk jego głosu i wyiraz twarzy nie pozostawiały najmniejszéj wątpliwości co do znaczenia owych słów złowrogich.
— Ach, Renzo! — zawołała Łucya.
— Co chcesz przez to powiedziéć? — rzekła strwożona Agnieszka.
— Co chcę powiedziéć? A to, że ja sprawę tę skończę. Gdyby miał nawet stu czartów w swéj duszy, zawsze przecież jest z ciała i kości, jak i inni ludzie...
— Ach, nie, nie, co tobie? Renzo!... — zaczęła Łucya; lecz płacz gwałtowny przerwał jéj mowę.
— Nawet żartem takich rzeczy mówić się nie godzi, — powiedziała Agnieszka.
— Żartem? — zawołał Renzo, zatrzymując się nagle przed Agnieszką i patrząc na nią jakimś dziwnym wzrokiem. — Żartem! zobaczycie, czy to są żarty!
— O, Renzo, — wśród łkań, z trudnością, powiedziała Łucya — jeszczem cię nigdy takim nie widziała.
— Na miłość boską, nie mów tego Renzo, — odrzekła Agnieszka śpiesznie półgłosem. — Czyż nie pamiętasz, ile to rąk ma na swoje rozkazy ten nędznik? A gdyby nawet... Broń Boże... nas biedaków zawsze sprawiedliwość dosięgnie.
— Ja, ja sam sprawiedliwość wymierzę. Czas już wielki po temu. I ja to wiem dobrze, że to rzecz niełatwa. Otoczył się strażą, myśli, że już może nikogo się nie lękać. Zobaczymy, czy mu się na wiele to przyda! Baczności tylko i odwagi... a chwila nadejdzie. Tak, ja sprawiedliwość wymierzę, ja od niego kraj oswobodzę, ja wrócę spokój okolicy, iluż to ludzi błogosławić mię będzie!... a potém, o trzy kroki granica!...
Przerażenie, którego doznała Łucya na te, tak strasznie zrozumiałe, wyrazy, nagle płacz jéj przerwało i dało siłę do mówienia. Ocierając dłonią twarz, łzami zalaną, powiedziała do Renza głosem stanowczym, choć pełnym boleści: — Więc już dziś ciebie tak mało to obchodzi, czy będę twoją żoną? Dałam słowo człowiekowi, który kochał Pana Boga, który bojaźń bożą miał w sercu, ale gdyby ten człowiek miał teraz popełnić... miał zapomniéć... Chociażby się ukrył w jak najbezpieczniejszém schronieniu, gdzieby go ani zemsta, ani sprawiedliwość ludzka dosięgnąć nie mogły, choćby był księciem udzielnym...
— A więc dobrze — zawołał Renzo z twarzą jeszcze bardziéj zmienioną — nie możesz być moją, lecz i jego nie będziesz. Ja, tu pozostanę bez ciebie, a on pójdzie do pieklą...
— Ach na Boga, ach przez litość! Renzo! Renzo! nie mów tak, te oczy, te oczy! nie, nie, ja nie mogę patrzyć na ciebie! — zawołała Łucya z płaczem ręce składając błagalnie, podczas gdy Agnieszka wołała również na młodzieńca po imieniu i chwytała go za ramiona, za ręce, i biegała za nim, chcąc go uspokoić i wrócić do przytomności. Renzo zatrzymał się nagle, patrzył przez chwilę w milczeniu na załzawione oczy Łucyi, które były nań podniesione z tak błagalnym wyrazem; potém coś strasznego przemknęło mu po twarzy, wyciągnął rękę i wskazując nią na narzeczoną powiedział: — on ją chce miéć, ją! Musi umrzeć!
— A ja, cóżem ci złego zrobiła, że mnie chcesz zabić? — zawołała Łucya, padając przed nim na kolana.
— Ty! — odrzekł głosem, który choć nie był już tak wściekły, wyrażał jednak silne rozdrażnienie. — Ty! A cóżeś dla mnie dobrego zrobiła? Czy mnie kochasz choć trochę? Prosiłem ciebie, błagałem, zaklinałem, a ty zawsze: nie i nie!
— Tak, tak — spiesznie odpowiedziała Łucya — pójdę do proboszcza, jutro, dziś, zaraz, jeżeli chcesz, pójdę. Ale na miłość boską uspokój się, bądź takim, jak dawniéj; pójdę, pójdę.
— Przyrzekasz mi to? — spytał Renzo, a twarz i głos jego nagle złagodniały.
— Przyrzekam.
— Chwała Bogu! — zawołała Agnieszka podwójnie ucieszona.
Czy, w silnym swym gniewie, Renzo pamiętał o tém, jak wielkie korzyści dadzą się osiągnąć z przestrachu Łucyi? Czy nie starał się jeszcze go zwiększyć, aby jéj przyrzeczenie uzyskać? Rękopism nasz żadnych w tym razie nie podaje wyjaśnień, a ja sądzę, że i sam Renzo dobrze o tém nie wiedział. To tylko nie może ulegać wątpliwości, iż czuł wściekłą nienawiść dla den Rodriga i że z całéj duszy pragnął Łucyę zjednać dla swéj sprawy, od powodzenia któréj tak wiele mogło zależeć, a wówczas gdy dwie silne namiętności miotają jednocześnie duszą człowieka, nikt, nawet i on sam, nie może odróżnić głosu jednéj od drugiéj i powiedziéć, która z nich przemaga.
— Przyrzekłam ci — powiedziała po chwili Łucya głosem, w którym brzmiała łagodna i nieśmiała wymówka — Renzo, lecz i tyś również przyrzekł nie popełniać żadnego szalonego kroku, zachowywać się tak, jak nam ojciec Krzysztof...
— I znowu! Ach Łucyo, czyżbyś chciała się cofnąć? Czyżbyś chciała doprowadzić mię do tego, abym naprawdę jakieś szałeństwo popełnił?
— Nie, nie, ja się nie cofam, ja pójdę — powiedziała Łucya, którą strach zaczął na nowo ogarniać. — Przyrzekłam, muszę dotrzymać słowa. Ale widzisz, w jakiż to sposób zmusiłeś mię, abym przyrzekła! Pan Bóg nie chce...
— I pocóż chcesz wyprowadzać stąd jakieś wróżby złowrogie? Łucyo, Pan Bóg wie, iż nie zrobiliśmy nic złego, nikomu.
— Pyrzeknij mi chociaż, że to już będzie ostatni raz...
— Przyrzekam ci, przyrzekani, jak-em uczciwy człowiek.
— Ale teraz, Łucyo, musisz słowa dotrzymać — rzekła Agnieszka.
Tu znowu rękopism nie umie nam powiedziéć, czy Łucya naprawdę była tak bardzo zmartwioną tém, że ją zmuszono przystać na ów krok stanowczy. My również nie będziemy zgłębiać tego pytania.
Renzo chciał jeszcze daléj prowadzić rozmowę i naradzać się z kobietami nad tém, w jaki sposób byłoby najlepiéj całą jutrzejszą, wyprawę ułożyć: lecz noc już zapadła oddawna i Łucya z Agnieszką wyprawiły go do domu, życząc dobréj nocy, bo uważały za rzecz niezbyt przyzwoitą, aby młodzieniec o tak spóźnionéj godzinie pozostawał w ich mieszkaniu.
Noc tę wszyscy troje spędzili tak, jak ją tylko spędzać może ten, kto po przebyciu dnia pełnego niepowodzeń i wstrząśnień gwałtownych gotuje się do wykonania w dniu następnym kroku ważnego, niebezpiecznego i którego pomyślny skutek wielce jest wątpliwy.
Nazajutrz Renzo bardzo wcześnie zjawił się w domku swojéj narzeczonéj, i zaraz z obu kobietami, a raczéj z samą tylko Agnieszką, począł roztrząsać wszelkie szczegóły, dotyczące wczoraj powziętego planu, rozwiązując trudności, przewidując je, starając się zawczasu o ich usunięcie i mówiąc o wszystkiém z taką dokładnością, jak gdyby plan ów należał już do wypadków spełnionych. Łucya słuchała uważnie, i choć nie mogła pochwalać tego, co się tak dalece nie zgadzało z jéj przekonaniem wewnętrzém, obiecywała jednak spełnić to wszystko, czego od niéj wymagano.
— Czy ty pójdziesz do klasztoru, do ojca Krzysztofa, jak ci to wczoraj zalecił? — spytała Agnieszka narzeczonego.
— O, że nie, to nie! — odrzekł Renzo — matka wie przecież co to za oczy ma ten ojciec Krzysztof; z twarzy mojéj, jak z książki, zarazby wyczytał, że coś się święci nowego; a gdyby zaczął mnie pytać, a wypytywać, to jużbym wszystko wygadał. Zresztą, tak dużo mam dziś do roboty, że i z tego powodu nie mógłbym iść do klasztoru. Może matka kogoś pośle od siebie?
— Poślę Menica.
— Dobrze — odpowiedział Renzo i wyszedł, aby się zająć przygotowaniami do wieczornéj wyprawy na plebanię.
Agnieszka poszła do sąsiedniego domu po Menica, który był bardzo sprytnym i zwinnym chłopakiem, liczącym lat około dwunastu, a do tego przez ciotki stryjeczne, czy też braci ciotecznych nawet jakimś dalekim jéj krewnym. Uprosiła jego rodziców, aby chłopca oddali jéj na cały dzień, bo, jak mówiła, potrzebny jéj był dla pewnego interesu. Rodzice zgodzili się chętnie i Agnieszka poprowadziła Menica do siebie, dała mu śniadanie, a gdy chłopak już podjadł, powiedziała mu, aby szedł zaraz do Pescarenico, do klasztoru, zapytał o ojca Krzysztofa, stawił się przed nim i pozostał tam tak długo, aż sam ojciec Krzysztof każę mu wracać i da mu do niéj pewne ustne zlecenie. — Znasz przecie tego ojca Krzysztofa? — spytała — taki piękny starzec z długą, białą brodą, ten, którego ludzie zowią świętym...
— A znam — przerwał Menico — to ten, co zawsze nas pieści i głaska po twarzy i daje nam takie śliczne, święte obrazki.
— A tak, moje dziecko. Otóż, gdyby on ci powiedział, abyś czekał w pobliżu klasztoru, to czekaj; nie oddalaj się nigdzie, ani nad staw po to, aby się przyglądać, jak ryby łowią, ani do wsi, aby pomagać rybakom sieci rozwieszać na murach, ani wreszcie na pole z chłopcami, aby się bawić w tę waszą grę ulubioną...
— E, ciotko; przecież nie jestem już dzieckiem.
— Dobrze więc, pamiętaj o tém wszystkiém, com ci mówiła, a gdy wrócisz z odpowiedzią... patrz, te dwa błyszczące pieniążki dla ciebie.
— Niech mi je ciotka da zaraz, to wszystko jedno.
— Nie, nie, przegrałbyś je, teraz nie dam. Idź, a jak się dobrze spiszesz, to może coś więcéj jeszcze dostaniesz.
W dalszym ciągu tego długiego poranku, zaszły pewne wypadki, które, choć nic nieznaczące na pozór, zaniepokoiły jeszcze bardziéj, i bez tego już strwożone, kobiety. Jakiś żebrak, ani tak obdarty, ani tak wynędzniały jak inni żebracy, z dziwnie złowrogim i odrażającym wyrazem twarzy, wszedł do pokoju, prosząc o jałmużnę i wodząc dokoła wzrokiem badawczym. Dano mu kawałek chleba, który schował do torby i za który podziękował ze źle ukrytą obojętnością. Potém stał jeszcze przez czas pewien z miną zuchwałą, lecz jednocześnie z pewném pomieszaniem, zadając kobietom różne pytania, na które Agnieszka dawała odpowiedzi pośpieszne, ale najzupełniéj mijające się z prawdą. Wreszcie, zabierając się do wyjścia, niby przez roztargnienie, poszedł do drzwi, które prowadziły na górę, otworzył je, rzucił przelotne, ale badawcze spojrzenie na schody, jeszcze raz obejrzał się dokoła i wówczas dopiéro, gdy Agnieszka zawołała: — ej, ej, mój panie szanowny, dokąd to? nie tam! zmyliłeś drogę! — wrócił nazad, z wyrazem udanéj pokory, która tak dalece nie zgadzała się z jego twarzą zbójecką, zaczął najuniżeniéj przepraszać za pomyłkę i wyszedł. Następnie inne, nie mniéj podejrzane figury, od czasu do czasu zjawiać się poczęły. — trudno było zgadnąć, co to są za ludzie, to jednak pewna, iż nie wyglądali na owych poczciwych przechodniów, za których chcieli uchodzić. Jeden wstępował pod pozorem rozpytania się o drogę, inni, przechodząc mimo domku, zwalniali kroku i nie wchodząc na podwórko, zdaleka tylko starali się zajrzéć do wnętrza pokoju, a czynili to ostrożnie, niby od niechcenia, jakby z obawy wzbudzenia podejrzeń. Wreszcie, około południa, ta zatrważająca defilada ustała. Agnieszka co chwila podnosiła się z krzesła, przechodziła przez podwórko, zatrzymała się przy bramie, spoglądała uważnie na prawo i na lewo i wracała mówiąc do córki: — nikogo — wyraz, który wypowiedziała z wielkiém zadowoleniem i który sprawiał Łucyi niemniejszą przyjemność, choć obie nie umiały jasno zdać sobie sprawy z tego uczucia. Jednak, w głębi serca pozostał im jakiś niepokój, który Łucyi szczególniéj odebrał znaczną część téj odwagi, która była jej tak niezbędnie potrzebną dla wieczornej wyprawy.
Trzeba jednak, aby czytelnik czegoś się więcéj dowiedział o tych tajemniczych figurach, które owego poranku oblegały domek naszéj Łucyi, a dlatego wypadnie nam cofnąć się do dnia uprzedniego i wrócić do zameczku, w chwili, gdy go opuścił ojciec Krzysztof.
Don Rodrigo, jak-to już powiedzieliśmy wyżéj, chodził wielkiemi krokami po sali. Ściany téj sali zdobiły portrety rodzinne kilku pokoleń. Wszędzie i zawsze miał je przed oczyma. Tu, widział zwrócone na siebie groźne spojrzenia pewnego wojownika, postracha wrogów i swych własnych żołnierzy, bohatera, który stał w pełném uzbrojeniu, w rękawicach z żelaza, cały z żelaza i miał włos najeżony, przystrzyżony krótko, wąs ogromny, ostro podkręcony i duży podbródek; którego lewa ręka spoczywała na mieczu, a prawa na biodrze, na stalowéj zbroicy. Tam znowu, patrzył nań inny jego przodek, wysoki sędzia, postrach pieniaczy i adwokatów; siedział w dużym fotelu, wybitym aksamitem czerwonym, owinął się w czarną, szeroką togę i całkiem był czarny, oprócz białego, długiego kołnierza i sobolowego futra, którém toga była podbita (sobole nosili tylko i to w zimie, co jest powodem, iż nie znajdziemy ani jednego portretu senatora, któryby go przedstawiał w stroju używanym w czasie lata); twarz owego sędziego, była chuda i żółta, brwi ściągnięte, a w ręku trzymał jakąś suplikę i zdawał się mówić: zobaczymy. Daléj, ukazywała się jakaś matrona, postrach całéj służby, daléj opat, postrach wszystkich mnichów; słowem, wszędzie dokoła spoglądali nań ludzie grozili za życia, a i teraz jeszcze groźni, choć po śmierci. Wobec całego tego, tak świetnego, grona praojców, don Rodrigo czuł się tembardziéj upokorzonym zawstydzonym, wściekłym, krew w nim wrzała na mysi, iż jakiś mnich nikczemny śmiał przed nim wystąpić z prozopopeją Natana. Tworzył jakieś plany zemsty, to znów je odrzucał i myślał, w jaki sposób dałoby się najlepiéj zaspokoić swą namiętność, a jednocześnie zadosyć uczynić temu, co zwał swym honorem. Jednak, czasem (rzecz dziwna na prawdę), gdy mu w duszy rozlegały się głośniéj owe straszne wyrazy niedokończonego proroctwa, przechodziło go mrowie i gotów był wszystkiego zaniechać. W ostatku, może dlatego, aby jakiś inny kierunek nadać swoim myślom, zawołał służącego, kazał mu iść do gości i przeprosić ich w jego imieniu za to, że do nich nie wróci, gdyż zajmuje go w chwili obecnej sprawa ważna, niecierpiąca zwłoki. Służący wkrótce powrócił, oznajmując, że goście już się rozeszli, składając gospodarzowi zaocznie głęboki szacunek.
— A hrabia Attilio? — spytał don Rodrigo, nie przestając mierzyć pokój wielkiemi krokami.
— Wyszedł wraz z niemi, jaśnie wielmożny panie.
— Dobrze, podaj mi płaszcz, miecz, kapelusz; pójdziesz ze mną. A śpiesz się.
Służący, kłaniając się nisko, wysunął się z pokoju; a po chwili wrócił już z mieczem w bogatéj oprawie, który pan jego natychmiast przypasał do boku, z płaszczem, który na ramiona zarzucił, z kapeluszem o szerokich brzegach i piórach wspaniałych, który włożył na bok z fantazyą, a następnie z góry jeszcze przybił dłonią, co było oczywistym dowodem, że dziś w złym jest humorze. Przed zamkiem czekało już nań sześciu uzbrojonych brawów, którzy, powitawszy pana głębokim ukłonem, poszli za nim w milczeniu. Don Rodrigo, bardziéj zamyślony, ponury, lecz nie mniej dumny, niż zwykle, skierował się w stronę Lecco. Wieśniacy i rzemieślnicy, zdaleka spostrzegłszy nadchodzącego magnata, usuwali się spiesznie na stronę i przyciskając się do muru, opasującego drogę, kłaniali mu się z uszanowaniem nąjgłębszém; on jednak na żadnego nie spojrzał. Jako niżsi od niego, ukłonem witali go również i ci, których lud zwał panami, gdyż w całej okolicy na sto mil dokoła nie było nikogo ktoby mógł mu dorównać świetnością rodu, majątkiem, znaczeniem, koligacyą i ktoby potrafił jak on, dzięki tym przywilejom, wywyższyć się tak nad wszystkich. Tych ostatnich zaszczycał lekkiém skinieniem głowy. W czasie niniejszéj przechadzki nie zdarzyło mil się to wprawdzie, lecz zwykłe, kiedy spotykał hiszpańskiego kasztelana z Lecco, ukłon z obu stron bywał równie głęboki, taki, jakim witają się zazwyczaj dwaj silni tego świata, którzy, choć mało się znają i nic nie mają z sobą do czynienia, chcą jednak oddać cześć, należną wysokiemu stanowisku, które każdy z nich zajmuje. Aby nieco się rozerwać i wyrugować z pamięci obraz zakonnika, który tak uporczywie stał mu przed oczami, don Rodrigo zapragnął spojrzéć na obrazy wcale odmiennéj natury i wszedł do pewnego domu, do którego zawsze wiele uczęszczało osób i gdzie go przyjęto z oznakami takiéj uprzejmości i takiego uniżenia, z jakiemi tylko witani są ludzie, których, albo bardzo kochają, albo obawiają się wszyscy; zabawił tam długo i dopiero poźno już w nocy wrócił do zaniku. Hrabia Attilio téż powrócił przed chwilą, podano wieczerzę, obaj do niej zasiedli, lecz don Rodrigo jadł niewiele, mówił mało i był zamyślony.
— Kuzynie kochany, pregrałeś zakład, czekam na zapłatę — rzekł ze złośliwym uśmiechem hrabia Attilio, skoro tylko sprzątnięto ze stołu i służba odeszła.
— Termin na św. Marcina.
— To wszystko jedno, możesz mi zaraz zapłacić, bo i wszyscy święci z całego kalendarza przeminą, nim...
— To jeszcze pytanie.
— Kuzynie, chcesz, jak widzę, politykować, lecz ja wszystko odgadłem, i jestem tak pewny tego, że zakład wygrałem, iż wielka chęć mię bierze stanąć do nowego.
— I do jakiegoż to naprzykład.
— A choćby do takiego: oto twierdzę i utrzymuję, że ten ojciec... ojciec... jakże się nazywa? słowem, że ten mnich ciebie nawrócił.
— A tożeś powiedział!
— Tak, tak, nawrócił cię, kochany kuzynku, już ja wiem, co mówię. I... i bardzo jestem z tego zbudowany. A wiesz, że to będzie niezmiernie rozczulające widziéć cię pełnego skruchy i żałującego za grzechy z oczami skromnie spuszczonemi w ziemię I A jakaż-to chluba dla onego mnicha! Będzie miał czém się pochwalić przed swojemi spółbraćmi! Jak paw się nadmie i napuszy! I słusznie, bo téż-to zasługa nie lada. Takie złote rybki, jak ty kuzynie, nie codzień i nie każdą wędką się łapią. Bądź pewny, że ciebie za przykład będzie podawał, a kiedy go poślą w dalsze strony, nie omieszka szeroko gadać o twém nawróceniu. Zdaje mi się nawet, że już go słyszę. — I tu, mówiąc przez nos, a ruchami pełnemi śmiesznéj przesady starając się towarzyszyć mowie, ciągnął daléj, naśladując głos kaznodziei: — W pewneé części tego świata, któréj dla wielce ważnych i godziwych powodów nie wymieniam, żył, moi najmilsi słuchacze, i żyje po dziś dzień pewien rycerz rozwięzłych obyczajów, miłujący bardziéj niewiasty, niż towarzystwo ludzi poczciwych, który przywykłszy do zrywania kwiatków na każdéj niwie, zwrócił raz swe oczy...
— Dosyć już, dosyć — przerwał don Rodrigo, z jakimś wymuszonym uśmiechem. — Jeżeli chcesz zakład podwoić, jestem gotów.
— Tam do licha! miałżebyś ty mnicha nawrócić?
— Nie mów mi o nim, a co do naszego zakładu, to go sw. Marcin rozstrzygnie.
Te ostatnie wyrazy zaostrzyły niesłychanie ciekawość hrabiego, nie szczędził zapytań, lecz don Rodrigo na wszystkie odpowiadał wymijająco, odkładając wszelkie wyjaśnienia do dnia św. Marcina, gdyż nie chciał powierzać stronie przeciwnjé planów i zamiarów, które ani jeszcze w życie nie weszły, ni też zbyt pewnemi nie były.
Następnego poranku don Rodrigo znowu się dawniejszym don Rodrigem obudził. Strach owych tajemniczych wyrazów: przyjdzie dzień! które mu od wczorajszego wieczoru ciągle w uszach dźwięczały, rozwiał się z brzaskiem poranku; i pozostał mu jedynie gniew wielki, tłumiony, spotęgowany jeszcze ową myślą, iż, choć na chwilę, dał się opanować trwodze. Wspomnienie tryumfalnéj przechadzki do Lecco, pokornych ukłonów, uniżonego przyjęcia w owym domu, do którego wstąpił, wreszcie złośliwych żarcików kuzyna, niemało się przyczyniły do zwrócenia mu dawniejszego ducha. Zaledwie Wstał z łóżka, natychmiast kazał Griza przywołać. — Oho! cóś ważnego się święci! — pomyślał służący, który ten rozkaz miał spełnić; trzeba bowiem wiedziéć, iż Grizo był-to sobie ni mniéj ni więcéj, tylko naczelnik brawów, któremu powierzano zwykle najbardziéj niecne i niebezpieczne wyprawy; ulubieniec i powiernik pana, człowiek oddany mu całą duszą, gdyż przywiązywała go doń wdzięczność i osobisty interes. Pewnego razu, po zabiciu człowieka wśród białego dnia, na placu, udał się do don Rodriga, błagając go o schronienie i opiekę, a ten włożywszy nań swoję liberyą uczynił go niedostępnym dla tego wszystkiego, co się zwało prawem i sprawiedliwością. Tak więc, ów Grizo, aby zapewnić sobie bezkarność za pierwszą zbrodnię, zobowiązał się teraz, na każde skinienie pana, tysiące innych popełniać. Don Rodrigo, przyjmując go na służbę, czynił nabytek nielada, bo pomijając już nawet tę okoliczność, iż nikt w całym zamku człowiekowi temu w sile i zręczności nie mógł dorównać, stawał się on jeszcze oczywistym dowodem tego, iż jego pan i opiekun może śmiało prawa naruszać; co odrazu zwiększyło jego władzę i znaczenie w mniemaniu ogółu i we własnych oczach.
— Grizo! — rzekł don Rodrigo do wchodzącego brawa. — Masz plac do popisu, zobaczymy teraz, czegoś ty wart. Przed jutrem jeszcze, rozumiesz? dziś jeszcze ta Łucya powinna być w zamku. A
— Dla Griza wszelki rozkaz mego jaśnie wielmożnego pana jest święty.
— A więc bierz tylu ludzi, ilu sam zechcesz, rozporządzaj się, rozkazuj, słowem, rób wszystko, jak ci się podoba, byle tę sprawę ukończyć szczęśliwie. Przedewszystkiem jednak pamiętaj: obchodzie się z nią grzecznie, niech jéj i jeden włos z głowy nie spadnie.
— Jaśnie wielmożny pan może być pod tym względem spokojny. Wszakże, trzeba ją będzie trochę nastraszyć, aby nie zanadto krzyczała... tak tylko dla uspokojenia... bez tego się nie obejdzie.
— Tak, nastraszyć... pojmuję, rzecz nieunikniona. Ale, otoczysz ją wielkiém uszanowaniem, niech się jéj nikt nawet dotknąć nie waży. Rozumiesz?
— Jaśnie wielmożny pan daruje, ale nie można przecież urwać kwiatka, choćby nawet i dla jaśnie wielmożnego pana, bez tego, aby się do niego nie dotknąć. Jednakże zrobi się to tylko, co będzie niezbędnie potrzebnem.
— Polegam na tobie. No... i jakże-to będzie?
— Właśnie nad tém myślę. To jeszcze szczęście, że domek jéj tuż z brzegu, koło pola. Potrzebujemy miéć nieopodal jakieś schronienie, aby tam się zejść, zebrać: otóż sądzę, że najlepiéj nam do tego posłuży owa chata nawpół rozwalona, stojąca na uboczu wśród pola... owa chata... jaśnie wielmożny pan nic o niéj zapewne nie słyszał... spaliła się przed paru laty, a ponieważ nie było pieniędzy na jéj odbudowanie, opuszczono ją, a teraz czarownice tylko tam się schodzą; ale, dziś przecie nie sobota, i kpię sobie ze wszystkich czarownic. Wieśniacy, którzy wszystkiego się boją, za żadne skarby, nawet w niedzielę w nocy, nie odważyliby się wetknąć tam nosa, tak, iż możemy śmiało się rozlokować w owéj chacie bez obawy, aby ktoś miał do niej zajrzéć i szyki nam popsuć.
— Dobrze, i cóż daléj?
Tu Grizo zaczął przedstawiać panu swe plany; don Rodrigo brał je pod rozwagę, poprawiał, ulepszał, zmieniał; wreszcie, po dość długiéj naradzie ułożyli wszystko wybornie: i sposób uwieńczenia pomyślnym skutkiem wyprawy, i zatarcia śladów jéj sprawców, i odwrócenia w inną stronę podejrzeń i nakazania milczenia Agnieszce, i wreszcie nabawienia Renza takiego strachu, żeby, aż o bólu, krzywdzie i uciekaniu się do sprawiedliwości zapomniał i nie miał nawet ochoty skarżyć się; słowem pomyśleli o wszystkich pomniejszych łotrostwach, które były niezbędne dlatego, aby się główne udało. Nie będę wchodził we wszystkie szczegóły ich niecnych planów, gdyż, jak się to wkrótce okaże, jasność niniejszéj opowieści nic a nic na tém nie straci, a czytelnik, może mi nawet być wdzięczny za to, iż mu oszczędzę przyjemności słuchania dłużéj narad dwu tych, tak godnych siebie ludzi. Dosyć i tego, gdy powiem, że w chwili, kiedy Grizo śpieszył już do drzwi, aby jak najprędzéj zabrać się do dzieła, don Rodrigo jeszcze go zatrzymał i rzekł: — słuchaj: gdyby przypadkiem ten chłop zuchwały wpadł dziś wam w ręce, nie było-by od rzeczy zaraz wygarbować mu skórę, dlatego, aby rozkaz, który jutro odbierze, mógł lepiéj skutkować po takim wstępie. Wówczas możemy być pewni, że będzie milczał jak ryba. Ale, uważasz, w takim tylko razie, gdyby się pod rękę nawinął; uganianie się za nim może popsuć wszystko. Rozumiesz?
— Już niech jaśnie wielmożny pan raczy mi zaufać — odrzekł Grizo z zarozumiałym uśmiechem i głębokim ukłonem; i wyszedł.
Cały ranek został użyty na przygotowania wstępne, na zbadanie gruntu. Ow niby żebrak, który wstępował do domku naszej Łucyi, był ni mniéj ni więcéj, jak Grizo w swej własnéj osobie, wciskający się tu, aby wszystko należycie obejrzéć; owi niby poczciwi przechodnie byli jego brawi, dla których i bardziéj pobieżne nawet spojrzenie na plac przyszłéj kampanii mogło wystarczyć. Po uskutecznieniu tych wstępnych kroków już się nie pokazywali więcéj z obawy, aby nie ściągnąć na siebie zbyt silnych podejrzeń.
Około południa wszyscy już do zamku wrócili, a Grizo pośpieszył do pana, aby mu zdać sprawę z dotychczasowych czynności i ostateczny swój plan mu przedstawić. Następnie wydał rozkazy, każdemu wyznaczył jego działalność i stanowisko, każdego nauczył, jak ma się w czasie wyprawy zachować. Wszystko-to nie mogło ujść uwagi starego służącego, który bardziéj, niż kiedy, wzrok wytężał i ucha nadstawiał i spostrzegł odrazu, że coś się niedobrego święci. Za pomocą niby odniechcenia rzucanych zapytań i natężonego słuchu, tu jedno złapał słówko, tam drugie i trzecie i czwarte, daljé pochwycił jaśniejszą już nieco wiadomość, zwracał wielką uwagę na ów tajemniczy ruch i niezwykle krzątanie się w zamku, aż wreszcie, po wielu mozolnych usiłowaniach, po zestawieniu i uporządkowaniu w swéj głowie wszystkich tych oderwanych szczegółów doszedł do poznania tego, co zamierzano wykonać téj nocy. Lecz nim zdołał owe plany przeniknąć, już i sama noc była niedaleka, a nawet mały oddział brawów, jako przednie straże wyruszył z zamku, aby się rozlokować w opuszczonéj chacie wśród pola. Biedny starzec, choć czuł dobrze, w jak niebezpieczną grę się wdaje i choć obawiał się, aby nie przybyć już poniewczasie, nie chciał jednak od danego słowa odstąpić; wyszedł z zamku pod pozorem użycia przechadzki i z największym pośpiechem, na jaki mu tylko stare nogi mogły pozwolić, pobiegł do klasztoru, niosąc ojcu Krzysztofowi przyrzeczone ostrzeżenie. Wkrótce potem wyruszyła reszta brawów, każdy zosobna inną drogą podążał, aby nie wzbudzić podejrzy. Grizo wyszedł ostatni, tak, iż w zameczku z tego wszystkiego, co miało do wyprawy należeć, pozostała jedna tylko lektyka, która późnym już wieczorem miała być zaniesioną do chaty; co się téż następnie i stało. Gdy już się wszyscy w owej chacie zebrali, Grizo wysłał natychmiast trzech ludzi do gospody na wieś, z rozkazem, aby jeden z nich stanął we drzwiach, pilnie uważał na wszystko, co się dziać będzie na ulicy, i na to, kiedy już mieszkańcy udadzą się na spoczynek; dwu innym polecił siedzieć w gospodzie, pić wino i jakąś grę rozpocząć, a tymczasem śledzić uważnie każdą, najmniéj nawet znaczącą rzecz, któraby się im mogła wydać podejrzaną. On sam, z resztą zgrai brawów do czasu w chacie pozostał.
Stary sługa jeszcze był w drodze do klasztoru; trzéj, na zwiady posłani, przestępowali próg gospody; słońce zachodziło, gdy Renzo wszedł do mieszkania swéj narzeczonéj i rzekł: — Tonio i Gierwazy czekają w pobliżu; idę teraz z niemi do gospody, aby trochę przekąsić, a gdy na Anioł Pański zadzwonią, przyjdziemy tu po was. Odwagi Łucyo! Wszystko od jednéj chwili zależy. Łucya westchnęła i powtórzyła: — odwagi — głosem, który zdradzał, że jéj nie miała.
Kiedy Renzo i dwaj towarzysze zbliżali się do gospody, spostrzegli owego draba, który opierając się o odźwierek i założywszy ręce na piersiach tak się ulokował wygodnie, że całe niemal przejście wypełnił swoją wielce szanowną osobą. Patrzył i poglądał na prawo i na lewo, a oczy tak okropnie przewracał, że, to białka ich tylko świeciły, to znów czarne jak węgiel źrenice rzucały jakieś ponure błyski dokoła. Płaska czapeczka z czerwonego aksamitu, na bok z fantazyą włożona, w połowie jego czub przykrywała, który, rozdzielony nad pochmurném czołem, z obu stron twarzy nisko na uszy opadał, a następnie z tyłu tworzył warkoczyki, przytwierdzone grzebieniem do głowy, w ręku trzymał duży kij sękaty, innéj broni właściwie nie można było na nim dopatrzyć lecz przy pierwszém spojrzeniu, nawet i dzieciak odgadłby odrazu, że tam, pod ubraniem, musiał jéj miéć tyle, ile tylko dało się zmieścić. Kiedy Renzo, który szedł przed innemi, zbliżył się do drzwi, drab spojrzał nań wyzywająco i nie ruszył się z miejsca, lecz nasz młodzian, czując, iż w téj chwili najlżejsza nawet zwada lub sprzeczka mogła być zgubną dla niego i nie chcąc się narażać nikomu, jakto zresztą czyni każdy, kto ma jakąś pilną i ważną sprawę przed sobą, udał, iż tego nie widzi, nie powiedział nawet: proszę się usunąć, a ocierając się o drugi odźwierek, bokiem, ostrożnie przecisnął się do gospody tuż koło nosa groźnéj karyatydy. Jego towarzysze musieli tęż samę ewolucyą wykonać, by się dostać do wnętrza gospody. Tu, spostrzegli dwu innych brawów, których głosy już zdaleka słyszeli i którzy, zasiadłszy w jednym rogu u stołu, grali w mora[1], krzycząc tak, że aż szyby drżały, i co chwila nalewając sobie wina z wielkiéj flaszy, stojącéj tuż przy nich. I ci również spojrzeli uważnie na wchodzących, szczególnie jeden z nich, którego prawa ręka, z trzema szeroko rozstawionemi i wyciągniętemi palcami, była wysoko podniesiona w powietrzu i którego usta nie miały jeszcze czasu zamknąć się po donośném — sześć! — wygłoszoném przed chwilą, zmierzył Renza od stóp do głowy, potém mrugnął na towarzysza, potem na draba, stojącego we drzwiach, który mu na to odpowiedział lekkiém skinieniem głowy. Renzo strwożony i zaniepokojony temi tajemniczemi znakami spoglądał na swych towarzyszy, jak gdyby w ich twarzach chciał wyczytać znaczenie tego Wszystkiego, lecz twarze ich wyrażały tylko rzecz jednę: wielki apetyt. Tymczasem gospodarz zbliżył się do nowo-przybyłych i tak uważnie patrzył na Renza, jakby oczekując na jego rozkazy; nie było rady! narzeczony poprowadził przyjaciół do sąsiedniéj izby i kazał podać wieczerzę.
— Kto są ci ludzie? — spytał półgłosem gospodarza, w chwili gdy ten wrócił z grubym obrusem pod ręką i z wielką flaszą wina.
— Nie znam ich — odrzekł zapytany, nakrywając do wieczerzy.
— Jak-to? ani jednego?
— Wiecie dobrze — rzekł gospodarz, wygładzając dłonią obrus, którym już stół zasłał — musicie wiedziéć, iż najpierwszą powinnością każdego właściciela gospody jest aby się nie wtrącał do tego, co do niego nie należy. Nawet i kobiety nasze nie są ciekawe. Zresztą cóżby-to było, gdybym chciał wiedziéć imię i nazwisko, i czém się zajmuje i kim jest każdy z tych wszystkich, którzy tu przychodzą? Gospoda to przystań na morzu: ma się rozumiéć wówczas, gdy lata są urodzajne, w Bogu nadzieja, dobre czasy powrócą. Dość, abyśmy wiedzieli, iż ludzie uczęszczający do naszej gospody są porządnemi ludźmi: a co to są za jedni, to już do nas nic a nic nie należy, a teraz przyniosę wam natychmiast takie pulpety, jakich możeście nigdy jeszcze w życiu nie jedli.
— Skądże możecie wiedziéć?... — zaczął Renzo, lecz gospodarz, który się już do kuchni skierował, nie obejrzał się nawet, tylko kroku przyśpieszył, w kuchni, właśnie w chwili, gdy od ognia odstawiał tygielek z pulpetami, jeden z brawów, ten właśnie, który tak się pilnie Renzowi przyglądał, zbliżył się do niego pocichu i zapytał półgłosem:
— Co-to za jedni?
— Poczciwi ludziska, tu ze wsi — odrzekł gospodarz, wyrzucane pulpety na talerz.
— To dobrze, ale jak się zowią, kto są? — spytał znowu brawo, zaczynając się niecierpliwić.
— Jeden z nich nazywa się Renzo — odpowiedział również półgłosem gospodarz: — dobry chłopak, porządny, spokojny rzemiosłem jego jest przędzenie jedwabiu, w którem celuje. Drugi ma na imię Tonio, posiada kawał gruntu, który sam uprawia i z którego się utrzymuje z rodziną: tżé zacny człowiek, wesoły, uczynny; szkoda tylko, że teraz pustą ma kieszeń, gdyby miał pieniądze, toby je wszystkie u mnie w gospodzie zostawił. Trzeci, to sobie bardzo niemądre stworzenie, nikomu nic złego nie czyni, a jeść lubi, szczególniéj wówczas, gdy go ktoś częstuje. Za pozwoleniem...
I przemknął się zwinnie pomiędzy piecem a pytającym, aby zanieść pulpety tam, gdzie na nie czekano. — Skądże wiedzieć możecie — rzekł Renzo do wchodzącego — że ci ludzie, to ludzie porządni, kiedy ich nawet nie znacie, mój gospodarzu?
— Mam na to dowody, kochany Renzo, człowieka poznać można po jego uczynkach. Ci, którzy piją wino, nie ganiąc go, ci, którzy płacą odrazu, nie targując się nawet, ci, który nie wszczynają bójki w moim domu, a jeżeli nawet i mają zamiar poczęstować kogoś pchnięciem sztyletu, to czekają nań gdzieś daleko od gospody, aby nie narazić biednego gospodarza, ci, mojém zdaniem są ludzie porządni. Wszakże, jeżeli się można znać tak dobrze, jak my naprzykład się znamy, to jest lepiéj. Nie mogę się tylko wydziwić, mój drogi, skąd ci przyszła ochota dowiedzenia się tylu niepotrzebnych rzeczy: tobie, co się żenisz i powinieneś miéć głowę zaprzątniętą zupełnie czém inném? i do tego jeszcze mając przed sobą te pulpety, kóreby i umarłego wskrzesić mogły? — Domawiając tych wyrazów wrócił śpiesznie do kuchni.
Autor rękopismu zwracając uwagę na tę okoliczność, iż gospodarz w sposób tak odmienny starał się zaspokoić ciekawość swych gości, powiada, że był-to człowiek, który zwykle, przy każdéj zręczności gadał szeroko o swéj miłości dla wszystkich wogóle porządnych ludzi, ale że w czynie okazywał się zawsze daleko bardziéj życzliwym i uprzedzającym dla tych, o których, albo wiedział, że są łotrami z profesyi, albo których powierzchowność zdawała się tego dowodzić. Cóż-to za dziwny charakter; nie prawdaż?
Wieczerza nie była zbyt wesołą. Dwaj zaproszeni chcieliby ją spożyć powolnie, rozkoszować się nią jaknajdłużéj, lecz ten, który ich częstował, niezmiernie zajęty wszystkiém, o czém już wie łaskawy czytelnik, a również zaniepokojony dziwném zachowywaniem się nieznajomych, z wielką niecierpliwością czekał końca bankietu. Rozmawiano półgłosem; wyrazy były urywane, bo nikomu się nie chciało mówić.
— Jak-to dobrze — ozwał się raptem Gierwazy — że Renzo chce się ożenić i że potrzebuje... — Renzo spojrzał nań gniewnie z wyrazem nakazującym milczenie, a Tonio wyszeptał: — będziesz ty cicho, głupcze? — i w dodatku do tak pięknego tytułu silnie trącił łokciem, siedzącego obok braciszka. Rozmowa coraz się bardziéj urywała, wreszcie ustała zupełnie. Renzo jedząc mało, a pijąc mniéj jeszcze, napełniał tylko szklanki swoim przyszłym świadkom, lecz czynił to uważnie, z umiarkowaniem, starając się ich jedynie w dobry humor wprowadzić i pamiętając o tém, jak niebezpieczną było-by rzeczą przebranie miarki w téj chwili.
Skończyła się nareszcie wieczerza, sprzątnięto ze stołu, ten, który jadł najmniéj zapłacił za nią, i wszyscy trzéj musieli znowu przejść obok tych nieznanych ludzi, których twarze i teraz zwróciły się na Renza zupełnie tak samo jak wówczas, kiedy wchodził. Nasz narzeczony, gdy już się znalazł w odległości kilkunastu kroków od gospody, obejrzał się, spostrzegł, iż ci dwaj, których u stołu zostawił, idą teraz za nim i zatrzymał się wraz z towarzyszami w postawie wyczekującéj, jak-by chciał mówić: zobaczymy, czego chcą ode mnie ci ludzie. Lecz brawi skoro tylko spostrzegli, że na nich uwagę zwrócono zatrzymali się również, zamienili z sobą kilka wyrazów półgłosem i po chwili do gospody zawrócili. Gdyby Renzo mógł słyszéć to, co mówili, ich rozmowa, niezawodnie bardzo-by mu się dziwną wydała. — Jednak, byłoby to dla nas chwałą nie-lada, nie mówiąc już o sowitéj nagrodzie — powiedział jeden z tych łotrów — gdybyśmy mogli, po powrocie do zamku, opowiedziéć, żeśmy sami, działając na własną rękę, w nieobecności nawet pana Griza potrafili tak pięknie wygarbować skórę temu hultajowi, że się z tego pewnie i za miesiąc nie wyliże.
— Tak, i dlatego chciałbyś popsuć główną sprawę, mądryś! — odpowiedział drugi. — Widzisz: już się czegoś domyśla, stanął i patrzy na nas. Ech! gdyby to już teraz było ciemno zupełnie! Wracajmy, wracajmy, aby nie wzbudzić podejrzenia. Patrz, zewsząd ludzie nadchodzą; niech tam sobie idzie do tysiąca... trzeba najprzód, aby cała wieś zasnęła. Chodź do gospody.
W tej chwili istotnie rozpoczynał się ów ruch, ów gwar, który zwykle daje się widzieć i słyszeć we wsi nad wieczorem i po którym wkrótce głęboka cisza nocy zalega. Kobiety wracały z pola, niosąc na ręku niemowlęta, otoczone starszemi dzieciakami, które się ich sukien czepiały i którym kazały odmawiać na głos wieczorne pacierze. Mężczyźni całemi gromadkami powracali z winnic z motykami, zarzuconemi na ramiona. W domach coraz częściéj drzwi się otwierały tu i owdzie zabłysły już ognie, rozniecone na kominkach dla ubogiéj wieczerzy; na ulicy słyszéć się dawały powitania i życzenia dobréj nocy, tudzież urywane rozmowy o nieurodzaju, o nędznym i plonie, o niedostatku; a nad tym całym przyciszonym gwarem, w powietrzu płynęły spokojne dźwięki kościelnego dzwonu, który oznajmiał, iż się już dzień skończył. Zmrok coraz bardziej zapadał. Gdy Renzo spostrzegł, iż ci dwaj do gospody wrócili, przyspieszył kroku i powtarzając co chwila to jednemu, to drugiemu z idących obok niego towarzyszy, jakąś przestrogę lub radę, skierował się prosto ku domowi Łucji. Noc już była zupełna, kiedy tam przyszli.
Ów przeciąg czasu, który dzieli pierwszą myśl o jakiemś straszném i pełném niebezpieczeństw przedsięwzięciu od chwili jego wykonania, jest (jak-to powiedział pewien barbarzyńca, który wszakże nie musiał być pozbawiony rozsądku) snem, pełnym trwogi i przerażających marzeń. Łucję, od wielu już godzin dręczył sen taki, a nawet Agnieszka, mężna Agnieszka, pierwsza doradczyni całéj téj sprawy, była jakoś dziwnie zamyślona i prawie nie umiała się zdobyć na wyrazy, któreby mogły dodać odwagi i pocieszyć strapioną córkę. Lecz w chwili stanowczéj, w owéj chwili, gdy już trzeba przystąpić do dzieła, następuje zwykle silna gwałtowna zmiana. Miejsce dotychczasowéj odwagi i trwogi, które w duszy z sobą walczyły, zajmuje strach i odwaga, o wiele silniejsze; plan cały z nową jasnością i wyrazistością staje przed oczy, to, co w początku wydawało się najbardziéj groźne i najtrudniejsze do wykonania, teraz łatwém niemal się zdaje, a inne, pomniejsze przeszkody, na które dotychczas żadnej prawie nie zwracano uwagi, olbrzymieją które natomiast odrazu: myśli się mącą; nogi i ręce zdają się posłuszeństwa odmawiać, a serce bije gwałtownie i gotowe wyrzec się i odstąpić od wszystkich postanowień, od wszystkich najbardziéj uroczystych przyrzeczeń. Kiedy po cichu zapukano do drzwi, Łucyę taki przestrach ogarnął, iż czuła odrazu, że woli raczéj znieść wszystko, nawet samo rozłączenie z narzeczonym, niż iść teraz do plebanii, lecz kiedy Renzon stanął na progu i rzekł: — chodźmy, już czas — lecz kiedy spojrzała twarze obecnych i wyczytała w nich postanowienie niezłomne, zrozumiała, że to rzecz nieunikniona, nieodwołalna; wstała, drżąc jak listek, wsparła się na ramieniu matki i narzeczonego i wyszła wraz z niemi.
Wśród cieniów nocy wyszła cicho, ostrożnie, krokiem miarowym opuścili podwórko i skręcili zaraz na ścieżkę, która po-za domami okrążała wioskę. Droga najbliższą była-by niezawodnie ta, która wiodła przez jéj środek prosto do plebanii, lecz obrali tę dłuższą, aby niczyjéj uwagi nie ściągać. Tak więc, idąc to pomiędzy płotami, to przez sady i pola, znaleźli się wreszcie tuż pod samą plebanią. Tu towarzystwo się rozdzieliło. Narzeczeni pozostali w ukryciu za boczną ścianą domu. Agnieszka wysunęła się nieco naprzód, aby miéć oko na wszystko i aby złapać dogodną chwilę, w któréj mogłaby Perpetuę zawładnąć; Tonio ze swym mądrym braciszkiem, który sam z własnego natchnienia nic robić nie umiał, zbliżyli się śmiało do drzwi.
Na ich pukanie otworzyło się okno na piętrze i głos Perpetui zawołał. — Kto tam? Cóż-to za odwiedziny o tak spóźnionéj godzinie? Chorych, o ile wiem, nie ma we wsi. Czyżby się stało jakie nieszczęście?
— To ja — odrzekł Tonio — ja Tonio, z moim bratem Gierwazym, mam interes do księdza proboszcza.
— Toś wybrał porę stosowną! — odpowiedziała Perpetua. — Nie ma co mówić, znasz się na grzeczności! Jutro, jutro w dzień możesz przyjść do proboszcza.
— Panno Perpetuo, słuchajcie tylko: przyjdę, a może i nie przyjdę; dostałem pieniędzy i przyszedłem właśnie, aby oddać księdzu proboszczowi ten dłużek; wiecie już jaki dłużek? tu mam przygotowane w kieszeni dwadzieścia pięć nowiutkich franków, ale kiedy nie można, to niech i tak będzie, cóż robić, potrafię ja użyć tych pieniążków inaczéj; przyjdę innym razem, kiedy znów taką sumkę uzbieram.
— Zaczekaj, zaczekaj, zaraz wrócę. Ale dlaczegóż przychodzisz tak późno?
— Bo odebrałem pieniądze dopiéro przed chwilą i zaraz pomyślałem sobie: że byłoby niezbyt bezpiecznie trzymać je przez noc całą u siebie, bo któż to może wiedziéć, jaki zrana mógłby mi nowy plan w głowie zaświtać. Jednakże, skoro panna Perpetua powiada, że dziś widziéć proboszcza nie mogę, to już nie wiem doprawdy... przyszedłem, jestem, nie chcecie, to sobie pójdę.
— Nie, nie, zaczekaj chwilkę, zaczekaj: zaraz się proboszcza zapytam.
I z temi słowy okno zamknęła. Agnieszka obejrzała się na Łucyę, mówiąc półgłosem: — tylko śmiało: to jedna chwila, to tak jakby ząb sobie wyrwać — i zbliżyła się do dwu braci i zaczęła rozmawiać z Tonio w taki sposób, aby Perpetua, w chwili, gdy będzie drzwi otwierała, mogła ją odrazu usłyszéć, i aby jéj się wydało, iż przechodząc ulicą, matka Łucyi przypadkiem Tonią spostrzegła i zatrzymała się na chwilkę, aby z nim pogawędzić.





  1. Gra w mora, znana od bardzo dawna i niezmiernie rozpowszechniona we Włoszech, na tém polega, iż dwaj grający, patrząc sobie w oczy, szybkim ruchem podnoszą razem jednę, lub obie ręce i wyrzucają pewną ilość palców, wymawiając jednocześnie jakąś liczbę; kto zgadnie liczbę wszystkich palców swoich i przeciwnika, wyrzuconych razem, ten wygrywa. Gra ta kończy się bardzo często na bójce, a nawet na nożach. Aleksander Gierymski namalował obrazek, który był na Wystawie Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, przedstawiający grę w mora. (P. Tł.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.