Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XLII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLII
PRAWDA UKAZUJE SIĘ Z POD MASKI

Długie a czcze pogawędki prowadzi się wtedy, gdy rzeczywiście niema już o czem mówić. Po milczeniu rozkosznem lub pożądanem, wyrażającem się wykrzyknikami, z serca pochodzącemi, następuje gadatliwość jałowa. We dwie godziny po odesłaniu karety, kardynał i hrabina znaleźli się w podobnem położeniu. Hrabina uległa; kardynał zwyciężył, a jednak on to został niewolnikiem. Mężczyźni oszukują się najczęściej, ściskając sobie rękę przyjaźnie. W pocałunku namiętnym kobiety z mężczyzną tkwi już zarodek zdrady.
Tutaj zaś oszukiwano się za zobopolną zgodą. Oboje mieli cel swój, dla dopięcia którego konieczna była ścisłość związków. Oboje zatem byli zadowoleni. Kardynał nie starał się nawet pokryć niecierpliwości. Po kilku ogólnikach, zwrócił rozmowę na dwór wersalski i na zaszczyty, jakie oczekują w przyszłości nową faworytę królowej.
— Królowa jest wspaniała — mówił — i nie rachuję się jak kogo pokocha. Wielką posiada sztukę świadczenia niewiele ogółowi, a dawania bez miary malej liczbie wybranych.
— Sądzisz więc pan, że jest bogatą? — zapytała pani de la Motte.
— Potrafi zdobyć, co pragnie, słówkiem, uśmiechem, gestem... Żaden minister, z wyjątkiem może pana Turgot, nie odważyłby się odmowie żądaniu krolowej.
— Otóż ja widziałam — rzekła pani de la Motte — że nie jest tak, jak pan sądzisz, że jest biedną królową, a raczej kobietą biedną bardzo.
— Jak to rozumiesz, pani?
— Ależ, mój Boże, opowiem panu ni mniej, ni więcej, tylko to, co widziałam.
— Mów, mów, słucham cię...
— Wyobraź sobie straszne męczarnie, jakie ta nieszczęśliwa królowa znosi.
— Męczarnie? Jakież to?
— Otóż królowa ma jedno życzenie, którego zaspokoić nie może.
— Kogo pragnie?
— Nie kogo, tylko czego...
— Niech i tak będzie. A więc czego?
— Naszyjnika djamentowego.
— Aha! już wiem. Mówisz zapewne o djamentach Bochnera i Bossange‘a?
— Tak, właśnie.
— O! stara to historja, hrabino.
— Stara czy nowa, zawsze to wielkie upokorzenie dla królowej nie móc kupić tego, co umiała posiąść prosta ulubienica. Gdyby król Ludwik XV żył dwa tygodnie dłużej, Joanna Vaubernier byłaby panią naszyjnika, którego Marja Antonina mieć nie może.
— Mylisz się, kochana hrabino, królowa mogła już kilka razy mieć te brylanty, zawsze jednak odmawiała.
— O! — już ja ci mówię, że nawet król je ofiarowywał, a i od niego przyjąć ich nie chciała.
Kardynał opowiedział historję z okrętem, Joanna słuchała pilnie, a gdy skończył, rzekła:
— Czegóż to dowodzi?
— Że go wcale nie pragnęła.
Joanna wzruszyła ramionami.
— Znasz, książę, kobiety, znasz dwory królewskie i monarchów i wierzysz podobnym frazesom?
— Przecież odmowa królowej, to fakt stwierdzony...
— Otóż, kochany książę, dowodzi to tylko, że królowa pragnęła postąpić szczytnie i zostać popularną; dlatego tak uczyniła.
— Upierasz się przy swojem, moja droga, a wierzaj mi, że królowa pomimo wad swoich, ma jednę wielką zaletę.
— Jaką?
— Nie jest chciwą wcale. Nie pożąda złota, srebra, ani drogich kamieni. Zna wartość klejnotów, lecz dla niej kwiat świeży, przy staniku sukni, wart więcej, niż brylant w kolczyku.
— Nie przeczę temu, lecz utrzymuję, że obecnie ma wielką ochotę zawiesić djamenty na szyi.
— Nie uwierzę ci, hrabino, aż mi dasz dowód!
— Nic łatwiejszego, wszak oglądałam naszyjnik.
— Ty, hrabino?
— Ja sama; nietylko widziałam lecz miałam go w ręku.
— A gdzież to było?
— A gdzież, jeżeli nie w Wersalu.
— W Wersalu?
— Tak, dokąd przynieśli go jubilerzy, aby ostatecznie skusić królowę.
— Czy rzeczywiście tak piękny?
— Cudowny!
— Zatem, jako kobieta, przypuszczasz, że marzyc można o takim klejnocie?
— Nietylko marzyć, lecz stracić sen i apetyt.
— Co za szkoda, że nie mogę ofiarować królowi okrętu!..
— Okrętu!... a to naco?....
— Dałby mi wzamian naszyjnik, a gdybym go posiadał, mogłabyś spać i jeść spokojnie.
— Żartujesz pan....
— Przysięgam, że mówię serjo...
— Zadziwisz się pan, gdy ci coś powiem...
— Słucham.
— Nie przyjęłabym naszyjnika.
— Tem lepiej!... hrabino, bo nie byłbym w możności nabycia takiego klejnotu.
— Niestety!... ani pan, ani nikt inny; to właśnie czuje królowa i dlatego cierpi...
— Powtarzam ci, że król go jej ofiarowywał.
Joanna poruszyła się niecierpliwie.
— A ja powiadam, ze kobiety lubią przedewszystkiem podarunki, od tych, którzy nie zmuszają do przyjęcia...
Kardynał spojrzał uważniej na Joannę.
— Nie rozumiem — odrzekł.
— A więc dajmy temu spokój. Co księcia obchodzić może naszyjnik, skoro go nabyć nie możemy?...
— O!... gdybym był królem, a, ty królową, musiałabyś go nosić.
— Otóż choć nie jesteś książę królem, zmuś królową, żeby go przyjęła, a przekonasz się, iż nie będzie obrażoną.
Książę spojrzał znów na Joannę.
— Pewna jesteś, że się nie mylisz; królowa naprawdę pragnie naszyjnika?...
— Pragnie namiętnie... Otóż czy mi się zdaje, kochany książę, czy też mówiłeś mi kiedyś, iż chciałbyś zostać ministrem?...
— Bardzo być może, iż mówiłem, kochana hrabino.
— Załóżmy się zatem...
— O co?...
— Że królowa zrobi ministrem tego, który najdalej za tydzień złoży jej na tualecie naszyjnik...
— O!... hrabino, co mówisz?...
— Mówię, co wiem... Wolałbyś, książę, żebym myślała w cichości?...
— O nigdy!...
— To, co mówię, pana nie dotyczy. Z pewnością nie wyrzucisz, książę, półtora miljona dla kaprysu królowej; za drogo kosztowałaby teka ministra, która cię nie ominie i bez tego, bo ci się należy...
— Jesteś zachwycającą, hrabino; posiadasz serce czułe i umysł silny, tak mało masz w sobie kobiecości chwilami, że przerażasz mnie... niekiedy znów jesteś kobietą namiętną, słabą i, dziękuję niebu, że taką jesteś, a nie inną.
Kardynał zakończył komplement ucałowaniem rączki.
— Nie mówmy już o tem — powiedział.
— Dobrze, nie mówmy — pomyślała Joanna — lecz zdaje mi się, że połknął wędkę...
Książę zaczął w tej chwili:
— Sądzisz więc, że Bochner przyszedł z własnego popędu?...
— Tak, z Bossange‘m — odpowiedziała pani de la Motte dobrodusznie.
— Bossange... — odezwał się kardynał, przypominając sobie niby — czy to nie wspólnik jego?...
— Tak, wspólnik, wysoki, chudy.
— A!... to ten sam... Gdzież mieszka?...
— Zdaje mi się, że na wybrzeżu de la Ferdille, lub Szkolnem, nie wiem dokładnie; w każdym razie niedaleko od Nowego Mostu.
— Masz słuszność, około Nowego Mostu, widziałem nazwisko, wypisane nad drzwiami, przejeżdżając tamtędy.
— Oho!.. — szepnęła Joanna — rybka się złapała.
Zgadła Joanna, albowiem kardynał, opuszczając nazajutrz rano pałacyk na przedmieściu Ś-go Antoniego, kazał się zawieźć prosto do Bochnera.
Pragnął nie być poznanym, lecz Bochner i Bossange byli jubilerami dworu, i po pierwszem słowie już go tytułowali eminencją.
— Tak, jestem eminencją rzeczywiście — powiedział kardynał — poznaliście mnie, panowie, lecz proszę, aby nikt więcej o tem nie wiedział.
— Czekamy rozkazów pańskich, a tajemnicę zachowamy święcie.
— Chcę nabyć naszyjnik djamentowy, który pokazywaliście panowie królowej.
— W rozpaczy jesteśmy, eminencjo, bo przychodzi pan za późno.
— Dlaczego?...
— Naszyjnik już sprzedany.
— Niepodobna, wszak wczoraj pokazywaliście go, panowie, królowej.
— Królowa odmówiła przyjęcia i dawniejszy nabywca utrzymał się przy swych prawach.
— A kto jest tym nabywcą? — zapytał kardynał.
— To pozostać musi tajemnicą.
— Jeżeli tak, to bywajcie, panowie, zdrowi.
Kardynał zabierał się do wyjścia.
— Ale, eminencjo....
— Sądziłem, że panowie — dodał kardynał, — że jubiler korony francuskiej powinien być szczęśliwy, sprzedając klejnoty tej wartości w kraju; panowie przekładacie Portugalję, róbcie zatem, jak wam się podoba.
— Wasza eminencja wie o wszystkiem? — zawołał jubiler.
— Cóż w tem dziwnego?...
— Jeżeli Wasza eminencja jest tak dobrze powiadomiony, to chyba przez królowę.
— A gdyby tak było? — odparł de Rohan, nie zbijając podejrzenia schlebiającego miłości jego własnej.
— O!.. eminencjo, to zmienia rzecz zupełnie!...
— Nie rozumiem dlaczego?...
— Czy mogę mówić otwarcie?...
— Proszę.
— Oto królowa pragnie naszyjnika.
— Tak przypuszczacie, panowie?...
— Jesteśmy pewni.
— Dlaczegóż go nie kupuje?...
— Ponieważ odmówiła królowi, a postanowienie jej tyle pochwał i uwielbienia wywołało, że wstydzi się teraz okazać się zmienną.
— Królowa wyższa jest nad to, co tu powiedzieć mogą.
— Tak, gdyby to lud i dworzanie mówili, ależ tu o króla chodzi.
— Przecież sam król chciał żonie ofiarować naszyjnik?..
— Tak jest; lecz czemprędzej podziękował, kiedy odmówiła.
— Cóż z tego wnosisz, panie Bochner?...
— Że królowa chciałaby mieć brylanty, nie kupiwszy ich niby...
— Mylisz się pan — odpowiedział kardynał — rzecz to zupełnie inna.
— Szkoda wielka, eminencjo, bo to jedno tylko upoważniałoby nas do zerwania z ambasadorem Portugalji.
Kardynał się zamyślił.
Żadna dyplomacja nie wyrówna dyplomacji kupieckiej...
Dyplomata układa się zwykle o rzeczy, których nie posiada; kupiec trzyma mocno w ręku przedmiot, wzbudzający pożądliwość, a gdy go sprzeda, choćby nawet drogo, jeszcze się uważa za poszkodowanego.
Rohan poczuł, że jest w mocy złotnika.
— Ha!... — rzekł — przypuśćmy, że królowa ma chęć kupić naszyjnik.
— To zmienia postać rzeczy zupełnie. Mogę zerwać umowę, gdy idzie o danie pierwszeństwa królowej.
— Za ile, panowie, sprzedajecie naszyjnik?...
— Półtora miljona liwrów.
— A jak rozkładacie wypłatę?...
— Portugalczyk dawał mi zaliczkę, następnie miałem odwieźć naszyjnik do Lizbony, gdzie zapłacą mi gotówką.
— Ja nie mogę tak płacić, panie Bochner; ale dam zaliczenie, jeżeli nie jest zbyt wysokie.
— Sto tysięcy liwrów tylko.
— To się znajdzie... A reszta?...
— Wasza eminencja pragnie czasu dłuższego — odezwał się Bochner. — Z poręczeniem, wszystko da się zrobić. Ale zwłoka przynosi stratę. W interesie takiej wartości, cyfry powiększają się mimowoli. Piąty procent od półtora miljona wynosi siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów, a taki procent, to ruina dla kupców. Możemy jedynie przyjąć dziesięć procent.
— Toby znaczyło, podług rachuby waszej, sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów?...
— Tak, ekscelencjo.
— Przypuśćmy, że sprzedaliście naszyjnik za miljon sześćset tysięcy liwrów i rozdzielacie tę sumę na trzy raty w ciągu roku. Czy się zgadzacie, panowie?...
— Tracimy pięćdziesiąt tysięcy liwrów na tym interesie.
— Nie wierzę w to. Jeżeliby jutro rano dano wam półtora miljona liwrów, bylibyście w kłopocie, co z niemi zrobić, jubiler nie nabywa ziemi za taką sumę.
— Jest nas dwóch, ekscelencjo...
— Wiem o tem, jednak daleko by panom dogodnie] było dostać co cztery miesiące pięćset tysięcy liwrów, to znaczy, dwieście pięćdziesiąt tysięcy na każdego.
— Wasza eminencja zapomina, że djamenty nie są własnością naszą jedynie. O!... gdyby do nas należały, dosyć bylibyśmy bogaci, aby się nie troszczyć o wypłatę i umieszczenie kapitałów!...
— Do kogóż zatem należą?....
— Do kilkunastu wierzycieli. Skupowaliśmy je osobno, w Hamburgu, w Neapolu, w Anglji, w Buenos Ayres, a nawet w Moskwie.
Książę de Rohan przerwał gadaninę Bochnera.
— Z tem wszystkiem — powiedział — nie widziałem jeszcze naszyjnika.
— Oto jest, eminencjo.
— Zachwycający! — wykrzyknął kardynał, dotykając z lubością djamentów, które spoczywały na szyi królowej, a palce jego odczuwały sympatycznie drżenie rozkoszne.
— Więc targ skończony? — powiedział.
— Skończony eminencjo.
Książę de Rohan chciał wyjść.
Bochner go zatrzymał.
— Wasza eminencja raczy mnie objaśnić, jak będzie z wypłatą — zapytał.
— Bardzo chętnie.
— Czy mam się udać do intendenta?
— O nie; ze mną samym tylko będziesz pan miał do czynienia.
— Jutro sam tu przyniosę.
— Dobrze, eminencjo. A kwity?
— Jutro także tu podpiszę.
— Wszystko w porządku, eminencjo.
— A, panowie, ponieważ jesteście ludźmi honorowymi, pamiętajcie, że tajemnica, którą posiadacie, jest jedną z najważniejszych...
— Eminencjo, rozumiem, i zasłużę na zaufanie pańskie, jakoteż i Jej Królewskiej Mości — dodał filuternie.
Książę zaczerwienił się i wyszedł zmieszany, lecz szczęśliwy, jak każdy, co się rujnuje pod wpływem namiętności.
Nazajutrz Bochner, z miną pełną powagi, udał się do ambasady portugalskiej. W chwili, gdy miał zapukać do drzwi, pan de Beausire, pierwszy sekretarz słuchał rachunków pana Ducorneau, pierwszego kanclerza poselstwa, a don Manoël de Souza, ambasador, wykładał nowy plan kampanji wspólnikowi swojemu, to jest lokajowi. Od wizyty ostatniej Bochnera, pałac ambasadora zmienił się bardzo.
Wszyscy przybyli do pałacu w dwóch powozach pocztowych, jak to widzieliśmy, zajęli pokoje, odpowiadające zajęciom, jakie spełniać mieli w składzie służby nowego ambasadora.
Należy przyznać, że znakomicie spełniali obowiązki, a grając role, pilnowali swego bezpieczeństwa.
Pan Ducorneau zachwycał się roztropnością lokajów, podziwiał jednocześnie ambasadora, który pozbył się uprzedzeń i otoczył się francuzami jedynie, zacząwszy od pierwszego sekretarza, aż do chłopca kredensowego. Z tego też powodu, obrachowując kasę z panem Beausire, nie przestawał wychwalać naczelnika ambasady.
— Wszyscy, noszący nazwisko de Souzy — opowiadał Beausire — nie należą do tych patrjotów zagorzałych którzy zachowują zwyczaje XIV wieku, a jakich znajdziesz pan jeszcze dużo w Portugalji. Są to ludzie światowi, lubiący podróżować, bogaci niesłychanie i, gdyby zapragnęli, to królestwo całe kupićby sobie mogli.
— Wiesz pan! — zawołał naczelnik — szczęście to wielkie, że Portugalja jest tylko małym kraikiem!
— A to dlaczego?
— Bo, mając takich ludzi u steru rządu, wzrosłaby bardzo szybko.
— Pochlebiasz nam, kochany naczelniku. Nie stosujemy filozofji do polityki. To szczytne, ale niepraktyczne. Przestańmy o tem... Mówisz pan więc, że jest w kasie osiem tysięcy?
I żadnych długów?
— Ani szeląga.
— To przykładne! Proszę o rachunki.
— Oto są. A kiedyż przedstawienie u dworu? panie sekretarzu.
Powiedziawszy prawdę, wszyscy się niecierpliwią, ciekawość pobudzona okrutnie, o tem mówią jedynie...
— Nie może być...
— Tak, z pewnością. W dodatku podejrzane jakieś indywidua kręcą się dokoła pałacu, szpiegują...
— Co to za ludzie być mogą, czy z ulic sąsiednich?
— Tak... lecz i inni także. Pojmuje pan, że policja także jest ciekawą, widząc pana ambasadora, zachowującego incognito, chciałaby dojść powodów...
— Pojmuję to doskonale — odparł Beausire zaniepokojony.
— Spojrzyj tylko, panie sekretarzu — zaczął Ducorneau, prowadząc Beausira do okna zakratowanego, wychodzącego na dziedziniec boczny pałacu — widzisz pan tego człowieka w ciemnem ubraniu?
— Widzę...
— Jak on się przypatruje, prawda?
— Rzeczywiście... Któż to być może?
— Alboż ja wiem?... Szpieg może, nasłany przez pana de Crosne.
— Prawdopodobnie.
Usłyszano odgłos dzwonka.
— Pan ambasador woła — rzekł spiesznie Beausire.
Otworzył drzwi gwałtownie i potrącił dwóch wspólników, z których jeden z piórem za uchem, drugi z miotłą w ręku jako posługacz, uważali, iż rozmowa za długo się ciągnie i zapragnęli należeć do niej, słuchając pode drzwiami.
Beausire uważał to za podejrzane i postanowił mieć się na baczności. Udał się nareszcie do ambasadora, uścisnąwszy potajemnie ręce dwóch przyjaciół swoich i pomocników.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.