Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XLIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLIII
PAN DUCORNEAU TRACI GŁOWĘ

Don Manoël y Souza, zaperzony, jak kogut, i rozczerwieniony, sprzeczał się właśnie z panem naczelnikiem stowarzyszenia, a obecnie lokajem swoim.
Gdy Beausire wszedł, zacni wspólnicy o mało za łby się nie brali.
— Otóż jest Beausire — zawołał naczelnik — niech on nas rozsądzi.
— Cóż się tu stało? — zapytał sekretarz z miną sędziego, porozumiawszy się wprzód wzrokiem z ambasadorem.
— Wiesz pan dobrze — rzekł mniemany lokaj — że Bochner przyjdzie dziś skończyć interes z naszyjnikiem.
— Wiem o tem.
— I że trzeba mu wyliczyć sto tysięcy liwrów.
— Naturalnie.
— Te sto tysięcy są własnością stowarzyszenia, wszak prawda?
— Bezwątpienia.
— Więc pan Beausire przyznaje mi rację — dodał naczelnik, zwracając się do ambasadora.
— Powoli, powoli, mój panie — przerwał portugalczyk, nakazując gestem milczenie.
— Zgadzam się jedynie ze zdaniem pana na tym punkcie — mówił Beausire — że sto tysięcy liwrów są własnością stowarzyszenia.
— Tego tylko chciałem... A zatem kasa, w której złożona ta suma, nie powinna się znajdować w biurze, przyległem do pokoju pana ambasadora.
— Dlaczego? — rzekł Beausire.
— Pan ambasador — ciągnął naczelnik — obowiązany jest każdemu z nas dać klucz od kasy.
— O! nie, tego nie uczynię — rzekł portugalczyk.
— Z powodu?
— Wytłomacz się pan — dodał Beausire.
— Nie dowierzają mi, posądzają — mówił portugalczyk, gładząc brodę — pocóż ja mam postępować inaczej? Podług was, jestem zdolny okraść stowarzyszenie; pytam więc, dlaczego stowarzyszenie nie mogłoby ze mną tak postąpić? Znamy się, moi panowie, jesteśmy warci siebie...
— Przyznaję — odrzekł lokaj — i utrzymuję, że właśnie z tego powodu mamy równe prawo...
— Zatem, kochany panie, jeśli chciałeś równości zupełnej, należało wymagać odrazu, abyśmy po kolei grali rolę ambasadorów. Byłoby to podejrzane nieco w oczach publiczności, ale stowarzyszeni mieliby pewność... Czy tego chciałeś?
— W dodatku — przerwał Beausire — jesteś złym kolegą, panie naczelniku; czyż don Manoëlowi nie należy się przywilej wynalazku?
— Mój to pomysł wprawdzie — rzekł ambasador — lecz pan Beausire położył także zasługi niemałe.
— O! — odparł naczelnik — gdy interes już w toku, niema mowy o przywilejach żadnych.
— Przyznaję, lecz należy się zawsze uznanie dla pomysłu... — dodał Beausire.
— Nie ja jeden wam nie ufam — mruczał naczelnik — całe stowarzyszenie jest tego zdania...
— To nie mają racji — odrzekł portugalczyk.
— Tak, tak, nie mają racji — dodał Beausire.
Naczelnik podniósł głowę i zły, że mu przeczą, zaczął gwałtownie:
— Ja jestem głupi, że wierzę Beausirowi. Sekretarz i ambasador jedno widzą i zapewne porozumieli się na szkodę towarzystwa.
— Panie naczelniku — odparł Beausiie poważnie — jesteś łotrem skończonym, któremu należałoby uszy poobcinać... jeżeli je posiadasz jeszcze, o czem wątpię.
— Co pan mówisz? — odezwał się naczelnik obrażony.
— Zebraliśmy się w gabinecie ambasadora, aby spokojnie pomówić o rzeczy wielkiej doniosłości, a pan obrażasz mnie, posądzając o zmowę z don Manoëlem.
— Ja także czuję się obrażonym — powiedział portugalczyk zimno, pomagając Beausirowi.
— Żądamy satysfakcji, panie naczelniku.
— Nie jestem od tego, moi panowie — wrzasnął lokaj.
— Widzę to — odparł Beausire — i dostaniesz pan w skórę niezwłocznie, panie naczelniku.
W chwili, gdy godni siebie wspólnicy wymierzali sprawiedliwość trzeciemu, dzwonek z dołu zapowiedział wizytę.
— Puśćmy go — powiedział don Manoël.
— Niech wraca na stanowisko — dodał Beausire.
— Opowiem wszystko stowarzyszonym — odpowiedział naczelnik, poprawiając ubranie.
— O mów, mów, co ci się podoba, wiemy, co odpowiedział naczelnik, poprawiając ubranie.
— Pan Bochner! — zawołał odźwierny z dołu.
— Otóż koniec wszystkiemu, kochany naczelniku — rzekł Beausire, dający w kark na pożegnanie przeciwnikowi.
— Nie potrzebujemy już kłócić się o sto tysięcy liwrów, znikną one razem z panem Bochner. Tak, tak panie lokaju...
Naczelnik, przybrawszy minę uniżoną, wyniósł się dla wprowadzenia jubilera królewskiego.
Beausire z portugalczykiem zamienili ponownie spojrzenie.
Bochner i Bossange weszli pokorni i zakłopotani, co nie uszło bacznego oka członków ambasady.
Proszono ich siedzieć.
Manoël przybrał postawę, pełną godności, odpowiedniej urzędowi.
Bochner, jako wymowniejszy, zabrał głos.
Starał się wykazać powody polityczne wielkiej doniosłości, nie pozwalające im skończyć interesu rozpoczętego.
Manoël utrzymywał, że umowa była skończoną a pieniądze na zaliczkę gotowe.
Bochner nie ustępował.
Ambasador, zawsze przez Beausira, odpowiedział, iż rząd jego zawiadomiony został o kupnie i że zerwać umowę znaczyłoby obrazić Jej Królewską Mość królową portugalską.
Bochner znów usprawiedliwiał się, że rozważał głęboko następstwa możliwe, lecz niepodobna mu postąpić inaczej.
Beausire powiedział wręcz, iż złotnik postępuje jak człowiek bez honoru i kupiec bez czci.
Bossange chciał bronić jeszcze opinji kupców, lecz pan sekretarz przerwał mu:
— Jak widzę, musieliście znaleźć kogoś, co wam płaci drożej!
Jubilerzy, niebardzo wytrawni politycy, zmieszali się widocznie.
Beausire, przekonany iż odgadł, zaczął naradzać się z ambasadorem po hiszpańsku.
— Panowie — rzekł na końcu — dają wam wyższą cenę; dowodzi, że djamenty są tego warte. Otóż królowa portugalska nie zniosłaby krzywdy ludzi uczciwych. Postępujemy zatem pięćdziesiąt tysięcy liwrów.
Bochner dał znak przeczący.
— Sto tysięcy, sto pięćdziesiąt tysięcy — ciągnął Beausire, zdecydowany dołożyć miljon cały, aby tylko interes się udał.
Jubilerzy, olśnieni, zachwiali się na chwilę i zaczęli naradzać się między sobą, nakoniec rzekli.
— Panie sekretarzu, niech pan wierzy, nie możemy przystać na tak korzystne nawet warunki. Wola silniejsza, niż nasza, zmusza nas do sprzedania naszyjnika tu w kraju. Nie miej pan żalu do nas, nie my to odmawiamy; ktoś wyżej postawiony, niż my, niż panowie, zmusza nas do tego...
Na te słowa, Beausire i Manoël nie znaleźli odpowiedzi; przeciwnie winszowali jubilerom, okazując obojętność zupełną.
Podczas całej rozmowy powyższej, pan naczelnik, obecnie lokaj, stał za drzwiami podsłuchując i tak skrupulatnie przyciskał ucho do klamki, że obsunął się i padł jak długi na ziemię.
Beausire poskoczył, otworzył drzwi i zastał naczelnika przerażonego i zawstydzonego.
— Co tu robisz, niegodziwcze? — zawołał.
— Przynoszę papiery, które kurjer przywiózł dziś rano.
— Dawaj i wynoś się, — rzekł Beausire.
Zabrał depesze i wypchnął lokaja.
Korespondencje i listy z Portugalji i Hiszpanji, które pan Ducorneau codzień przeglądał, przechodziły wprzód przez ręce Beausira i Manoëla, zanim doszły do kancelarji, aby ich choć trochę obznajmić ze sprawami poselstwa.
Posłyszawszy o kurjerze i depeszach, złotnicy uradowani zabierali się do wyjścia.
Pożegnano ich z godnością, a służący dostał rozkaz towarzyszenia im do bramy.
Zaledwie wyszli z pokoju, gdy Manoël i Beausire spojrzeli po sobie.
— Masz tobie — powiedział Manoël — interes przepadł.
— Najzupełniej — odparł Beausire.
— A z tych głupich stu tysięcy liwrów, które są w kasie, wypada na każdego z nas zaledwie osiem tysięcy czterysta...
— Nie warto zachodu — odparł Beausire.
— Prawda. Lecz gdybyśmy kasę we dwóch... — i wskazał kufer, tak upragniony przez naczelnika.
— Tam jest sto osiem tysięcy.
— Pięćdziesiąt cztery na każdego...
— Już postanowiłem, co zrobić — zaczął Manoël. — Podzielimy się.
— Chętnie, lecz naczelnik nie odstąpi nas teraz, wiedząc, że interes z brylantami nie dopisał.
— Poszukamy sposobu, żeby go usunąć — rzekł Manoël z dziwnym grymasem.
— Ja już znalazłem najpewniejszy...
— Jaki?
— Zaraz powiem.
— Naczelnik powróci?
— Tak.
— Przywołajmy go więc pod pozorem powierzenia tajemnicy...
— Zdaje mi się, że zgaduję myśl twoją. Idź po niego.
— Lepiej ty idź sam.
Nie dowierzali sobie. Bał się jeden drugiego sam na sam z kasą zostawić.
Manoël utrzymywał, że godność posła nie pozwala mu przywołać lokaja.
— Daj pokój, przecież nie jesteś dla niego posłem żadnym; lecz mniejsza o to.
— Więc pójdziesz?
— O! nie; zawołam przez okno.
Beausire otworzył okno, krzyknął na szefa, który już wdał się w rozmowę z odźwiernym. Przerwał ją jednak, pośpieszył na wezwanie, i obok pokoju z kasą zastał swoich wspólników.
Beausire zaczął z uśmiechem:
— Przysięgam, że zgadnę, o czem mówiłeś z odźwiernym.
— Ja?
— Opowiadałeś mu, że interes z Bochnerem nie przyszedł do skutku.
— Daję słowo, że nie...
— Łżesz.
— Przysięgam!
— Masz szczęście; gdyż, mówiąc o tem, byłbyś popełnił wielkie głupstwo i jednocześnie straciłbyś spory kawał grosza.
— A to dlaczego? — zapytał naczelnik zdziwiony — o jakich pieniądzach mówisz?
— Jakto, czyż nie rozumiesz, że my trzej tylko jesteśmy panami tajemnicy?
— Masz rację.
— A zatem my we trzech posiadamy sto tysięcy liwrów, ponieważ wszyscy są przekonani, że zostały wypłacone jubilerom.
— A do licha! to prawda — zawołał naczelnik ucieszony.
— Trzydzieści trzy tysiące, trzysta trzydzieści trzy franki i sześć sou wypada na każdego — rzekł Manoël.
— Więcej nam się należy! a osiem tysięcy franków?
— A prawda — rzekł Beausire — więc przystajesz?
— Czy się zgadzam — dodał lokaj, zacierając ręce — spodziewam się... To pyszny projekt!
— Zdradziłeś się, łotrze — krzyknął Beausire, głosem strasznym — wiedziałem dobrze, że jesteś oszustem. Dalej, don Manoëlu, użyj twej siły, aby zdemaskować błazna tego, wobec naszych wspólników.
— Łaski! łaski! — krzyczał nieszczęśliwy — żartowałem jedynie.
— Dalej, dalej — ciągnął Beausire — pod kluczem oczekiwać będziesz wyroku.
— Litości! — prosił jeszcze naczelnik.
— Sprawiaj się cicho — rzekł Beausire do Manoëla, który dusił naczelnika — strzeż się, bo Ducorneau usłyszy.
— Zadenuncjuję was wszystkich, jeśli mnie nie uwolnicie.
— A ja cię zaduszę — rzekł Manoël wściekły, ciągnąc mniemanego lokaja do pokoju sąsiedniego.
— Wypraw gdziekolwiek pana Ducorneau — szepnął na ucho Beausirowi.
Nie trzeba mu było tego powtarzać, przebiegł szybko pokój ambasadora, gdy ten ostatni zamykał w kozie naczelnika.
Chwila upłynęła... Beausire nie powracał.
Don Manoël, czując się sam w pobliżu kasy, powziął myśl zabrania pieniędzy i ratowania się ucieczką oknem, na co tak wprawny złodziej nie potrzebował dużo czasu. Wyliczył sobie, że Beausire wróci dopiero za pięć minut.
Rzucił się do drzwi pokoju z kasą, lecz zastał je zamknięte, nie uląkł się jednak tej przeszkody.
— Beausire mi nie dowierza — myślał — ponieważ posiadam klucz od kasy; zamknął więc pokój.
Dobył szpady i podważył zamek. Przyskoczył do kasy i wydał okrzyk przerażający.
Kasa świeciła pustkami!
Beausire, posiadając drugi klucz, wszedł drzwiami przeciwnemi i świsnął pieniądze.
Manoël jak szalony pobiegł do odźwiernego, który o niczem nie wiedział.
Beausire wyprzedził go o pięć minut.
Manoël wielkim głosem poruszył dom cały, zbiegli się wszyscy stowarzyszeni, nawet uwolniony z kozy naczelnik.
Rzucili się na don Manoëla, wymyślając mu i grożąc, że to on sam wyprawił Beausira z pieniędzmi, aby się z nim podzielić kradzieżą.
Nie ukrywali się już złoczyńcy, głośno wyrzucając swoje sprawki, a pan Ducorneau nie mógł pojąć, z jakimi ludźmi ma do czynienia. O mało nie zemdlał nieborak, widząc pseudo dyplomatów, zabierających się do wieszania pana ambasadora na pierwszym haku.
— Chcecie powiesić pana de Souza! wielki Boże — krzyczał naczelnik kancelarji — to zbrodnia obrazy majestatu, strzeżcie się!...
Po długich naradach łotry postanowili wrzeszczącego ambasadora zamknąć w piwnicy.
W tym czasie trzy uderzenia silne w bramę wjazdowa zbiły z trapu szamoczących się złoczyńców, którzy oniemieli ze strachu.
Pukanie się powtórzyło.
Następnie słychać było wołanie:
— Otwierać z rozkazu pana ambasadora Portugalji!
— Ambasador! — zawołali łotrzy, rozbiegając się na wszystkie strony, i, jak który mógł, przez parkany, okna, i po dachach uciekali przerażeni.
Był to rzeczywiście ambasador prawdziwy, który dopiero z pomocą policji zdołał dostać się do swojego mieszkania.
Przetrząśnięto dom cały, a biednego Ducorneau zaprowadzono do więzienia.
Tak się skończyła słynna awantura z fałszywym posłem portugalskim.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.