Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Naszyjnik królowej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Collier de la reine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Królowa, wyszedłszy z gabinetu Ludwika XVI, myślą zmierzyła przepaść, nad którą stała. Umiała ocenić, ile taktu i wstrzemięźliwości było w zeznaniu Joanny, do którego nie była przygotowana, a także godności niepowszedniej, z jaką, pomimo powodzenia, umiała pozostać w cieniu.
Królowa też, zamiast zezwolić na odjazd Joanny, zatrzymała ją, z uprzejmym uśmiechem mówiąc:
— To prawdziwe szczęście, hrabino, że przeszkodziłaś mnie i pani de Lambelle wejść do Mesmera; bo, co to jest złość ludzka! widziano nas we drzwiach, czy też w przedsionku, i to było dość, ażeby już rozgłoszono, że znajdowałam się w tej, jak ją nazywają, sali przesileń nerwowych.
— Lecz — odezwała się księżna de Lamballe — jak się to stać mogło, że, jeżeli obecni wiedzieli o tem, iż królowa nie znajdowała się tam, skądże agenci pana de Crosne mogli się omylić? w tem jest cała tajemnica, podług mnie. Agenci policyjni twierdzą w rzeczy samej, że królowa była w sali przesileń nerwowych.
— To prawda — rzekła zamyślona królowa. — W tym razie pan de Crosne stronnym być nie może, jest bowiem człowiekiem uczciwym i przywiązanym do mnie. Lecz agenci mogli być przekupieni, droga moja Lamballe, a ja, jak widzisz, mam nieprzyjaciół. Pogłoska ta musi mieć podstawę jakąś. Opowiedz nam szczegóły, pani hrabino.
Czyż w tem jest jakie prawdopodobieństwo? Czy rzeczywiście była tam taka kobieta?...
Twarz Joanny oblała się rumieńcem. Tajemnica jasną dla niej się stawała, a jedno słówko zniweczyćby mogło jej złowrogi wpływ na przeznaczenie królowej. Joanna, odkrywając ją, traciła sposobność stania się użyteczną, niezbędną nawet dla Jej Królewskiej Mości.
— Pani — rzekła — była tam rzeczywiście jakaś kobieta, wzburzona bardzo, która nadmiernie zwracała uwagę kontorsjami i obłędem. Lecz, zdaje mi się...
— Zdaje ci się — żywo przerwała królowa — że była nią aktorka jakaś, lub, jak je nazywają, kobieta wolnego życia, a nie królowa francuska, nieprawdaż?
— Z pewnością.
— Hrabino! odpowiedziałaś wybornie królowi; a teraz ja powinnam pomówić o tobie. Jak stoisz ze swojemi interesami? Kiedy zamierzasz z prawami swojemi wystąpić? Czy niema tam czasem kogoś, księżno?...
Pani Misery weszła.
— Czy raczy Wasza Wysokość przyjąć pannę de Taverney? — zapytała pokojowa.
— Ależ i owszem! O! jaka ceremonjantka! nigdy nie uchybiłaby etykiecie. Andreo! Andreo! chodź-że!
— Wasza Wysokość nadto łaskawa jest dla mnie — powiedziała, kłaniając się.
Księżna de Lamballe skorzystała z przybycia Andrei, aby powrócić do Sceaux, do księcia de Panthiévre. Andrea zajęła miejsce obok Marji Antoniny, utkwiwszy spokojne i badawcze spojrzenie w pani de la Motte.
— Słuchaj, Andreo — odezwała się królowa — oto ta pani, którą odwiedziłyśmy ostatniego dnia mrozów.
— Poznałam panią — odparła, skłaniając głowę, Andrea.
Joanna, już pewna siebie, dopatrywała w jej rysach oznak zazdrości. Nic jednak, prócz najzupełniejszej obojętności, nie dostrzegła.
— Czy wiesz? — zagadnęła królowa — co powiedziano o mnie królowi?
— Musiano powiedzieć, co może być najgorszego — odparła Andrea — bo wypowiedziećby nie umiano dostatecznie wszystkiego, co jest dobre.
— Oto najpiękniejsze określenie, jakie słyszałam kiedykolwiek — odezwała się z prostotą Joanna. — Piękne, mówię, bo, nic nie odejmując, wyraża uczucie całego życia mojego, czego jednak słaby mój umysł nie umiałby słowami wyrazić.
— Opowiem ci to, Andreo.
— O! wiem już o tem — odpowiedziała — tylko co opowiadał to hrabia Prowancji; jedna z moich przyjaciółek słyszała.
— To — rzekła z gniewem królowa — najłatwiejszy sposób rozpowszechnienia kłamstwa. Ale dajmy temu pokój. Mówiłam właśnie z hrabiną o jej położeniu. Kto panią proteguje?
— Wy, pani — śmiało odrzekła Joanna — pani, która pozwalasz mi przyjść, aby ucałować rękę twoją.
— Jest szczera — rzekła Marja Antonina do Andrei lubię jej otwartość.
Andrea nic nie odpowiedziała.
— Pani — ciągnęła dalej Joanna — mało kto ośmielił się protegować mnie, kiedy byłam w niedostatku i poniżeniu; lecz, gdy zobaczą mnie w Wersalu, wszyscy wydzierać sobie będę prawo stania się przyjemnymi królowej, czyli osobie, którą Wasza Królewska Mość raczyła spojrzeniem swejem zaszczycić.
— Cóż znowu! — rzekła królowa, siadając czyż nikt się nie znalazł dość odważny lub zepsuty, aby cię dla ciebie samej protegować?
— Najpierwsza była pani de Boulainviliers — odrzekła Joanna — kobieta zacna; następnie pan de Boulainviliers, protektor zepsuty... Lecz od czasu mojego wyjścia zamąż, nikt! nikt! — wymówiła z wybornie udanem łkaniem. — O! przepraszam, zapominam o najpowabniejszym człowieku, księciu szlachetnym...
— Książę! Któż to taki, hrabino?
— Pan kardynał de Rohan.
Królowa się wzdrygnęła.
— Mój nieprzyjaciel — rzekła z uśmiechem.
— Co? Kardynał! nieprzyjaciel Waszej Królewskiej Mości! — zawołała Joanna — o! pani...
— Pomyślećby można, że cię to dziwi, hrabino, aby królowa mogła mieć nieprzyjaciół. Jak to znać zaraz, że nie żyłaś u dworu!
— Ależ kardynał uwielbia Waszą Wysokość, o ile wiem przynajmniej; i jeżeli się nie mylę, to cześć jego dla dostojnej małżonki królewskiej dorównywa jego wierności i poświęceniu.
— O! wierzę ci, hrabino — odrzekła Marja Antonina, puszczając wodze zwykłej swojej wesołości — wierzę ci, ale w części tylko. Tak, masz słuszność, kardynał uwielbia mnie. Dlatego też właśnie jest moim nieprzyjacielem.
Joanna odegrała naiwne zdziwienie.
— A! jesteś więc protegowaną księcia arcybiskupa, Ludwika de Rohan — ciągnęła dalej królowa. — Opowiedz nam to, hrabino.
— Niema w tem nic dziwnego, pani. Jego eminencja wspomógł mnie w sposób nad wyraz hojny, a przytem delikatny i szlachetny.
— Rozumiem. Książę Ludwik jest szczodry, odmówić mu tego nie można... Cóż, Andreo, czyż ci się nie zdaje, że pan kardynał mógłby odczuć także’ uwielbienie dla tej ładniutkiej hrabiny? Co? Andreo, jak myślisz?
— Fani — zaczęła z powagą i przejęciem — mam zaszczyt zapewnić Waszą Wysokość, że pan de Rohan...
— Dobrze, dobrze — przerwała jej królowa. — Skoro jesteś przyjaciółką jego tak gorliwą...
— O! pani — odezwała się Joanna z zachwycającym wyrazem skromności i szacunku.
— Dobrze, moja droga — odparła ze słodkim uśmiechem królowa — zapytaj go jednak, co uczynił z mojemi włosami, które pewnemu fryzjerowi kazał mi wykraść. Figiel ten drogo kosztował biedaka, bo go oddaliłam.
— Zadziwia mnie Wasza Wysokość — odrzekła Joanna. — Jakto! Pan de Rohan miałżeby to uczynić?
— Ależ tak... uwielbienie, zawsze uwielbienie. Po tem, jak nienawidził mnie w Wiedniu, jak używał wszelkich sposobów, aby zerwać ułożone małżeństwo pomiędzy królem a mną, spostrzegł, że on, wielki dyplomata, idzie fałszywą drogą; że zawsze będę miała żal do niego. Wtedy przeląkł się o przyszłość swoją, kochany książę. Uczynił tak, jak wszyscy ludzie jego stanu, którzy pieszczą najwięcej tych, których się lękają, a wiedząc, żem młoda, i myśląc, żem głupia i próżna, zmienił się w czułego adonisa. Po westchnieniach i spojrzeniach omdlewających, uciekł się, jak mówisz, do uwielbienia. Uwielbia mnie, nieprawdaż, Andreo?
— Pani! — rzekła Andrea z ukłonem.
— Tak... Andrea także narażać się nie chce; lecz ja ryzykuję; trzebaż, aby tytuł królewski przydał się na cokolwiek. Hrabino, ja wiem, i ty wiesz, że kardynał mnie uwielbia. Zgadzamy się na to obydwie; powiedz mu, że za to nie mam do niego urazy.
Słowa te. zawierające gorzką ironję, głęboko dotknęły serce zgangrenowane Joanny de la Motte.
Gdyby była szlachetną, czystą i prawą, nic innegoby w tem nie widziała, prócz najwyższej pogardy, wstrętu duszy wzniosłej do intryg podrzędnych, miotających się niżej jej poziomu. Joanna, jako natura pospolita i zdemoralizowana. widziała tylko żal, objawiający się gniewem królowej przeciw postępowaniu kardynała de Rohan. Przypomniała sobie wieści, u dworu krążące; wieści o słówkach gorszących, obiegające z wyżyn pałacu aż do przedmieść Paryża, które tam znajdowały rozległe echa.
Kardynał, lubiący kobiety dla ich płci, mówił Ludwikowi XV, który miał ten sam sposób myślenia, że żona delfina nie była kobietą skończoną. Znane są dziwaczne słowa Ludwika XV, w czasie małżeństwa jego wnuka, i zapytania, zadawane pewnym naiwnym ambasadorom.
Joanna, dumna z każdego włoska, który ją podnosił, Joanna, czująca potrzebę podobania się i zwyciężania za pomocą tych darów, nie była w stanie pojąć, aby która kobieta inaczej, niż ona, myślała o tych sprawach.
— Jest w tem żal Królewskiej Mości — mówiła do siebie. — Zatem, jeżeli jest żal, to i coś więcej jeszcze musi w tem być.
Rozpoczęła więc obronę pana de Rohan z całą przebiegłością i sztuką, w jaką natura, ta dobra dla niej matka, uposażyła ją tak hojnie.
Rozmowa toczyła się na stopie łaskawej poufałości ze strony królowej. Nagle głos młody i hałaśliwy rozległ się w przyległym gabinecie.
— Hrabia d‘Artois! — zawołała królowa.
Andrea powstała natychmiast. Joanna gotowała się do odejścia, lecz książę tak szybko wsunął się do pokoju, gdzie znajdowała się królowa, że wyjście stało się prawie niepodobne.
Książę stanął, zobaczywszy tę ładna osóbkę, i powitał ją.
— Pani hrabina de la Motte — rzekła królowa, przedstawiając księciu Joannę.
— A! a! — zawołał książę — niechże ja pani nie wypędzam, hrabino.
Królowa skinęła na Andreę, aby zatrzymała Joannę.
— Powróciłeś więc z polowania na wilki — rzekła, podając bratu rękę.
— Tak, siostrzyczko, i udało mi się, bo siedem sztuk zabiłem — odpowiedział książę — bo siedemset liwrów zarobiłem!
— Jakim sposobem?
— Dowiedz się, że za każdą głowę tego straszliwego zwierza płacą po sto liwrów. To drogo, lecz dałbym z całego serca dwieście za każdą głowę dziennikarską. A ty, siostrzyczko?
— A! więc już wiesz o wszystkiem?
— Opowiedział mi hrabia Prowancji.
— Hrabia Prowancji jest niezmordowanym opowiadaczem. Radabym usłyszeć, jak on ci to przedstawił?
— W taki sposób, abyś ty wyszła czystszą, niż gronostaj, jaśniejszą, niż Wenus Afrodytę.
— Nie ulega jednak wątpliwości, że opowiedział ci całą awanturę?
— Z dziennikarzem, tak, siostrzyczko, lecz wyszłaś z tego z honorem. A! siostrzyczko droga, doprawdy, masz szczęście!
— On to szczęściem nazywa! Słyszysz Andreo?
— Niesprawiedliwą jesteś, uskarżając się na los — rzekł hrabia, wykręciwszy się na pięcie, aby rzucić się na sofę obok królowej — bo przecież wyszedłszy zwycięsko ze sławnej wyprawy kabrjoletowej...
— To raz — rzekła królowa, licząc na palcach.
— Z odwiedzin aparatu Mesmera...
— Zgoda, i to liczę. Dwa. A dalej?
— I ze sprawy balowej — szepnął jej do ucha.
— O jakim balu mówisz?
— O balu Opery.
— Nie rozumiem cię.
Roześmiał się.
— Jakiż głupiec ze mnie, wszcząłem rozmowę o tajemnicy.
— Tajemnicy! Doprawdy, bracie, wiem tylko, że mówisz o balu Opery i jestem bardzo zaintrygowana.
Słowa: Bal, Opera, obiły się o uszy Joanny. Podwoiła uwagę.
— Milczenie! — szepnął książę.
— Właśnie, że nie. Porozumiejmy się — dorzuciła królowa. Mówiłeś o jakiejś historji w Operze; chcę wiedzieć, co to takiego?
— A ja pragnę milczeć.
— Chcesz mi sprawić przykrość?
— Bynajmniej. Dość już powiedziałem, abyś zrozumiała, przypuszczam.
— Nic nie powiedziałeś.
— Chcesz zatem, abym mówił?
— Natychmiast.
— Nie byłaś na ostatnim balu w Operze?
— Ja! — wykrzyknęła królowa — ja na balu w Operze!
— Cicho! zmiłuj się.
— O! nie, mój bracie, krzyczmy... mówisz więc, że ja tam byłam?
— Niezawodnie, że tak, byłaś tam.
— Widziałeś mnie może? — zauważyła z ironją, lecz żartując jeszcze.
— Widziałem cię tam.
Królowa zerwała się z siedzenia i ogromnie wzruszona przeszła się po pokoju. Hrabia patrzał za nią ze zdziwioną miną. Andrea drżała z obawy i niepokoju. Joanna wpijała sobie w ciało paznogcie, aby zachować spokój.
Wreszcie królowa stanęła.
— Mój drogi — odezwała się do księcia — nie żartuj; wyznaj, że chciałeś się kosztem moim zabawić.
— Wyznam ci, jeżeli chcesz tego, siostro.
— Zmiłuj się. powiedz mi, że sam ukułeś tę bajkę, wszak prawda?
Spojrzał, mrugając na damy, i rzekł;
— Tak, ukułem, zechciej mi wybaczyć.
— Nie rozumiesz mnie, bracie — gwałtownie powtórzyła królowa. — Tak czy nie, wobec tych pań, czy cofasz to, coś powiedział? Nie kłam, nie oszczędzaj mnie!
Andrea i Joanna zniknęły za gobelinową zasłoną.
— A więc, siostro — cicho rzekł książę — gdy już ich nie było — powiedziałem prawdę; czemużeś mnie wcześniej nie ostrzegła.
— Tyś mnie widział na balu w Operze?
— Jak cię teraz widzę, i ty mnie widziałaś.
Królowa krzyknęła, przywołała Joannę i Andreę, pobiegła po nie i, ująwszy za ręce, przyprowadziła obie z pośpiechem.
— Moje panie, hrabia d‘Artois twierdzi — rzekła — że widział mnie w Operze.
— O! — wyszeptała Andrea.
— Nie czas już cofać się — ciągnęła królowa — dowiedzże, dowiedź!...
— Więc tak — zaczął książę. — Byłem z marszałkiem de Richelieu, z panem de Colonne, z... byłem w licznem towarzystwie. Maska ci spadła.
— Maska!
— Miałem ci już powiedzieć: to więcej, niż zuchwałe, siostro; lecz zniknęłaś mi, pociągnięta przez towarzysza, który prowadził cię pod rękę.
— Towarzysza! O! Boże! doprowadzasz mnie do szaleństwa.
— W błękitnem dominie — dodał książę.
Królowa przesunęła ręką po czole.
— Któregoż dnia to było? — zapytała.
— W sobotę.
— Boże mój! Boże! O której godzinie widziałeś mnie?
— Około drugiej albo trzeciej.
— Ostatecznie albo ja oszalałam albo ty jesteś szalony.
— Powtarzam ci, że to ja... może się omyliłem... Jednakże...
— Jednakże...
— Nie dręcz się tak... nie spostrzeżono tego... Przez chwilę sądziłem, że byłaś z królem, lecz osobistość ta mówiła po niemiecku, a król zna tylko język angielski.
— Po niemiecku... Niemiec. Ja mam dowody, bracie. W sobotę położyłam się o jedenastej.
Hrabia się ukłonił z uśmiechem niedowierzania.
— Powie ci to pani Misery.
Książę roześmiał się.
— Czemuż nie przywołasz jeszcze Wawrzyńca, szwajcara przy wodotryskach; on także będzie świadczył. Ja ulałem to działo, nie strzelajże z niego do mnie.
— O! nie mieć wiary do tego stopnia! — zawołała królowa z wściekłością.
— Wierzyłbym ci, gdybyś nie wpadła w gniew taki; lecz jakiż na to sposób! Jeśli ja powiem ci — tak, inni, przyszedłszy tu powiedzą — nie.
— Na Boga! ci, którzy tak, jak ja, widzieli.
— A! to ciekawe, proszę. Są tacy, co mnie widzieli. A więc pokaż mi ich!
— Natychmiast... Czy tu jest Filip de Taverney?
— Mój brat? — powiedziała Andrea.
— On tam był, pani — odrzekł książę — czy chcesz, siostro, aby go zapytano?
— Żądam tego usilnie.
Królowa zawołała: posłano po Filipa aż do jego ojca, od którego tylko co wyszedł, po scenie którąśmy opisali. Spotkano go w drodze. Oznajmiono mu rozkaz królowej. Przybiegł.
Marja Antonina rzuciła się na jego spotkanie i, stanąwszy przed nim:
— Słuchaj pan — rzekła — czy jesteś zdolny powiedzieć prawdę?
— Tak, pani; kłamać nie umiem — odpowiedział.
— A więc powiedz... powiedz otwarcie, czy... czy widziałeś mnie w ciągu tego tygodnia w miejscu publicznem?
— Tak, pani — odrzekł Filip.
Można było słyszeć nieledwie, jak biły serca wszystkich zebranych w pokoju.
— Gdzieś mnie widział? — zawołała strasznym głosem królowa.
Filip milczał.
— O! panie, nie szczędź nikogo; brat mój utrzymuje, że mnie widział na balu w Operze, a pan gdzie mnie widział?...
— Tak, jak i pan hrabia d‘Artois, na balu w Operze.
Królowa, jak piorunem rażona, padła na sofę.
Potem zrywając się, jak pantera zraniona:
— To być nie może — zawołała — ja tam nie byłam. Miej się na baczności, panie de Tavernev, uważam, że przybierasz postawę purytanina; to było dobre w Ameryce, lecz tu, w Wersalu, myśmy francuzi.
— Wasza wysokość poniża pana de Taverney — odezwała się Andrea, blada z gniewu i oburzenia. — Jeżeli on mówi, że widział, to widział na pewno.
— I ty także — powiedziała Marja Antonina — i ty! Tego tylko jeszcze brakuje, żebyś i ty mnie tam widziała. Na Boga! jeżeli mam przyjaciół, którzy mnie bronią, to mam i przyjaciół, którzy mnie zabijają. Jeden świadek nie stanowi świadectwa, panowie.
— W chwili tej, gdy cię widziałem — rzekł hrabia d‘Artois — i spostrzegłem się, że to nie król był z tobą, przypuszczałem, że to siostrzeniec pana de Suffren ci towarzyszy. Jakże się nazywa ten dzielny oficer? Tak dobrze był wtedy przyjęty przez ciebie, iż uważałem go za twego rycerza honorowego.
Królowa się zarumieniła; Andrea zbladła, jak śmierć. Spojrzały na siebie obie i zadrżały. Filip zzieleniał.
— Pan de Charny — ciągnął hrabia d‘Artois. — Nieprawdaż, panie Filipie, że postawa tego błękitnego domina miała coś wspólnego z postawą pana de Charny?
— Nie zauważyłem tego, panie — odrzekł bez tchu Filip.
— Ale — mówił dalej hrabia — przekonałem się, że byłem w błędzie, bo nagle zobaczyłem pana de Charny. Stał tam z panem de Richelieu, naprzeciw ciebie, siostro, w chwili, gdy spadła ci maska.
— I on mnie widział? — zawołała królowa najnieroztropniej.
— Jeżeli tylko nie jest ślepy — odrzekł książę.
Królowa ruchem rozpaczliwym chwyciła za dzwonek.
— Co robisz? — zapytał książę.
— Chcę wybadać także pana de Charny, chcę do dna ten kielich wychylić.
— Nie sądzę, aby pan de Charny był w Wersalu — mruknął Filip.
— Dlaczego?
— Zdaje mi się, że mi mówiono, iż jest... niezdrów.
— Mówisz, że pan de Charny chory, a ja go tu widzę, bracie — rzekła Andrea, wyglądając przez okno.
— Widzisz go? wykrzyknął Filip, biegnąc do okna.
— Tak, to on.
Królowa, o wszystkiem zapominając, otworzyła okno z niezwykłą siłą i zawołała:
— Panie de Charny!
Obejrzał się i, oszołomiony z podziwu, skierował się ku pałacowi.