Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XXXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXVII
ALIBI

Pan de Charny wszedł, blady nieco, lecz wyprostowany wygląd jego nie zdradzał cierpienia.
Na widok tego świetnego zgromadzenia, przybrał postawę światowego człowieka i żołnierza zarazem.
— Miej się na baczności, siostro — szepnął królowej hrabia d‘Artois, — zdaje mi się, że zbyt wiele osób badasz.
— Bracie, świat całybym badała, aby znaleźć nareszcie kogoś, coby powiedział mi, że się pomyliłeś.
Charny, zobaczywszy Filipa, powitał go uprzejmie.
— Jesteś pan własnym katem — cichym głosem rzekł do przeciwnika Filip. — Wychodzić będąc rannym... widocznie chcesz umrzeć.
— Nie umiera się z zadraśnięcia o krzak w lasku Bulońskim — odparł Charny, szczęśliwy, że ukłuciem moralnem odpłacić mógł nieprzyjacielowi za bolesną ranę, zadaną szpadą.
Królowa, zbliżając się, przerwała tę rozmową, która niejako była podwójnem „na stronie“.
— Panie de Charny — rzekła — panowie ci mówią, że byłeś na balu w Operze?...
— Tak, Wasza wysokość — odpowiedział Charny z ukłonem.
— Powiedz nam, co tam widziałeś?...
— Czy Wasza wysokość pyta, co tam widziałem, czy kogo?...
— Właśnie... kogo widziałeś; bez żadnej dyskrecji tylko, panie de Charny, bez żadnych uprzejmych omówień.
— Czy wszystko mam powiedzieć, Waszej wysokości?...
— Wszystko, widziałeś mnie?...
Charny schylił głowę.
— Dobrze mnie pan widziałeś?...
— Tak, Wasza wysokość, w chwili, kiedy nieszczęściem maska królowej spadła.
Marja Antonina kurczowym ruchem ręki zmięła koronkę przy swojej chustce.
— Panie — odezwała się głosem, w którym bystrzejszy obserwator odgadłby łkanie, powyciągane wysiłkiem — przypatrz mi się dobrze, czy pewny tego jesteś?...
— O!... pani — zawołał młodzieniec, z pokorą chyląc czoło ku ziemi — czyż Wasza Wysokość nie ma prawa iść tam, gdzie się Jej podoba?... i, chociażby to piekło nawet było, skoroby noga Jej tam postała, piekło, mówię, uświęconemby zostało.
— Nie żądam, abyś pan czyn mój uniewinniał — rzekła królowa, — proszę tylko, abyś uwierzył, że go nie popełniłam.
— We wszystko uwierzę, co tylko Wasza wysokość mi rozkaże — odrzekł Charny, do głębi serca wzruszony tem naleganiem królowej, tą pokorą, pełną czułości, kobiety tak wyniosłej.
— Siostro!... siostro!.. tego już nadto — szepnął Marji Antoninie hrabia d‘Artois.
— A oni wierzą temu!... wierzą!... — zawołała królowa, nie posiadając się z gniewu i, tracąc odwagę, osunęła się na fotel, ukradkiem ocierając ślad łez, które duma spaliła na brzegach jej powiek. Nagle zerwała się.
— Siostro, przebacz mi — czule się odezwał hrabia d‘Artois — jesteś wśród wiernych przyjaciół; tajemnica, którą przerażasz się nadmiernie, nam jest tylko znana, a z serc naszych nikt jej nie wydrze, chyba z życiem naszem.
— Tajemnica!!... ależ ja jej nie chcę — zawołała królowa.
— Siostro!...
— Żadnych tajemnic. Chcę dowodu.
— Pani — odezwała się Andrea — ktoś idzie...
— Pani — przeciągłym głosem dodał Filip — to król!
— Król!... tem lepiej. O!... król jest jedynym moim przyjacielem; on mnie nie posądzi o winę, wtedy nawet, gdyby myślał, że jestem w błędzie; jak to dobrze, że tu przychodzi.
Król wszedł. Spojrzenie jego nie licowało z pomieszanemi twarzami dokoła królowej.
— Najjaśniejszy Panie!... — zawołała królowa, przychodzisz w porę. Panie, jeszcze jedna potwarz; jedna jeszcze zniewaga do zwalczenia.
— Cóż tam znowu?... — zapytał Ludwik XVI, podchodząc.
— Panie, pogłoska, nikczemna plotka. Ona się rozpowszechni. Wspomóż mnie, dopomóż, Najjaśniejszy Panie, bo teraz to już nie wrogowie moi mnie potępiają, lecz przyjaciele.
— Przyjaciele twoi?...
— Ci panowie, mój brat, przepraszam!. pan hrabia d‘Artois, pan de Taverney, niezbicie dowodzą mi, że widzieli mnie na balu w Operze.
— Na balu w Operze — wykrzyknął król, marszcząc brwi. Złowrogie milczenie zawisło nad zgromadzeniem. Pani de la Motte widziała ponury niepokój króla. Widziała śmiertelną bladość królowej; jednem, jedynem słowem mogłaby obalić oskarżenie i uratować na przyszłość królową.
Lecz interes osobisty nie pozwolił jej na to. Powiedziała sobie, że już za późno; że skoro poprzednio zataiła prawdę, straciłaby łaskę, przyznawszy się do tego.
Król zaś powtórzył, pełen udręczenia:
— Na balu w Operze?... Kto mówił?... Czy hrabia Prowancji wie o tem?...
— Ależ to nieprawda — zawołała królowa głosem zrozpaczonej niewinności. — To nieprawda, pan hrabia d Artois, pan de Taverney się myli. Myli się pan, panie de Charny. Zresztą — pomylić się można.
Skłonili się wszyscy.
— Dalej!... — krzyknęła królowa, — sprowadzić tu ludzi moich, wybadać wszystkich!... Wszak prawda, że bal ten był w sobotę?... Więc cóż to ja robiłam w sobotę?... Niech mi kto powie, bo w głowie mi się mąci, doprawdy. i jeżeli tak dalej będzie, gotowa jestem i ja uwierzyć temu, że byłam na tym ohydnym balu; wreszcie, panowie, powiedziałabym, gdybym tam była.
Naraz król postąpił parę kroków, z okiem rozjaśnionem, pogodnem czołem, z wyciągniętemi rękoma.
— To było w sobotę?... — zapytał, — w sobotę, panowie?..
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— E!... — rzekł, uspakajając się coraz bardziej i coraz weselszy — poco tu badać innych, zapytać wypada tylko pokojową twoją, Marję. Przypomni sobie może, o której godzinie tego dnia przyszedłem do ciebie; zdaje mi się, że było to o jedenastej wieczorem.
— A!... — krzyknęła królowa, upojona radością — tak, Najjaśniejszy Panie!...
Rzuciła się w jego objęcia; następnie, spłoniona i zmieszana, czując spojrzenia wszystkich na sobie, ukryła twarz na piersiach króla, który z czułością całował jej piękne włosy.
— No!.. — odezwał się hrabia d‘Artois, — kupuję sobie okulary; lecz, przez Boga żywego, sceny tej za miljonybym nie oddał; wszak prawda, panowie?
— Widzicie więc, panowie — odezwał się król, z zadowoleniem kładąc nacisk na trzy pierwsze wyrazy — dlaczego niepodobieństwem jest, aby nocy tej królowa mogła być na balu w Operze. Uwierzcie temu, jeżeli wam się podoba; pewny jestem, że królowej wystarcza najzupełniej, iż ja jej wierzę.
— Ha! — dodał hrabia d‘Artois — niech co chce myśli sobie o tem hrabia Prowancji, lecz żonie jego trudniej będzie w ten sposób dowieść swego alibi, wtedy, kiedy posądzona zostanie o przepędzenie nocy poza domem.
— Bracie!
— Całuję twoje rączki, Najjaśniejszy Panie.
— Karolu, idę z tobą — rzekł król, raz jeszcze całując królowę.
Filip stał jak wryty.
— Panie de Taverney — surowo odezwała się królowa — czy zechcesz towarzyszyć hrabiemu d‘Artois?
Filip wyprostował się nagle. Krew mu nabiegła do skroni i oczu. O mało nie zemdlał. Ledwie zdobył się na to, aby ukłonić się, spojrzeć na Andreę, złowieszcze wejrzenie rzucić Charny‘emu i zdławić w piersiach szaloną boleść. Wyszedł.
Zostali tedy we czworo: królowa, Andrea. pani de la Motte i hrabia de Charny. Andrea czuła, że pękłoby chyba jej serce, gdyby, poszedłszy za Filipem, dla pocieszenia go, co było jej obowiązkiem, pozostawała swobodnie Charny‘ego z panią de la Motte i królową. Byłoby to właściwie sam na sam dla królowej i Charny‘ego. Odgadywała to po mince hrabiny skromnej, a poufałej zarazem. Trudno wytłumaczyć, co odczuwała. Byłabyż to miłość?
— O! miłość — myślała. Nie zapuści korzeni w sercu, sprofanowanem wspomnieniami, na gruncie, łzami zmrożonym. Nie, to, co panna de Taverney uczuwała dla Charny‘ego, nie było miłością. Myśl tę z wysiłkiem oddalała od siebie, przysięgła sobie bowiem, że nic już na ziemi tej nie ukocha. Czemuż zatem cierpiała tak gorzko, kiedy Charny skierował do królowej te słowa, pełne czci i bezgranicznego przywiązania? Chyba była to tylko zazdrość.
Tak, przyznawała się do tego uczucia przed sobą; nie była zazdrosną o miłość, jaką mężczyzna powziąć mógł dla innej, niż ona kobiety, lecz o kobietę, zdolną wzbudzić, przyjąć i upoważnić tę miłość.
Ze smutkiem spoglądała na przesuwających się przed jej oczami rozkochanych, pięknych rycerzy nowego dworu. Ci dzielni i pełni ognia ludzie nie pojmowali jej wcale, i oddalali się, złożywszy jej hołd, jedni dlatego, że chłód jej nie był obłudny, inni znowu, że oziębłość ta była w dziwnej sprzeczności z atmosferą, w której żyła Andrea. Żyjąca zagadka nie ma w sobie powabu; Andrea wiedziała o tem dobrze; zauważyła spojrzenia, odwracające się od niej stopniowo, zauważyła umysły, rozumowi jej niedowierzające, lub zaprzeczające go zgoła. Więcej jeszcze widziała. Zaniedbanie to stawało się nawyknieniem u dawnych znajomych, a u nowych instynktem; nie było już we zwyczaju zbliżać się do panny de Taverney, aby pomówić z nią. Ktokolwiek pokłonił się pannie de Taverney, wykręcał się zaraz na pięcie i uśmiechał się do innej kobiety, ponieważ obowiązek względem Andrei już spełnił. Wszystkie te oznaki nie uszły bystrych oczu dziewczyny. Ona, której serce doznało rozmaitych udręczeń, ani jednej nie doznawszy rozkoszy, ona, która czuła przybywające lata z całym orszakiem bladej tęsknoty i wspomnień czarnych; w głębi serca wzywała tego, co gromi więcej, niż przebacza, i w bezsennych nocach rozważała rozkosze, będące udziałem szczęśliwych kochanków wersalskich.
Gdy spotkała Charnego, gdy ujrzała oczy młodzieńca, które z ciekawością na niej się zatrzymując, zwolna otaczały ją, jakgdyby siecią sympatyczną, zapomniała o dziwnej powściągliwości, jaką wobec niej zachowywali wszyscy dworzanie. Dla tego mężczyzny była więc kobietą. On rozbudził w niej życie. Stąd też panna de Taverney przywiązała się tak nagle do tego człowieka, który dał jej odczuć całą jej żywotność. Dlatego unieszczęśliwiała ją myśl, że inna kobieta miała zniweczyć sny jej, zaledwie wyszłe ze złocistych podwoi.
Panna de Taverney, nie chcąc zostawić królowej sam na sam z panem de Charny, nie chciała jednak należeć do rozmowy, po odprawie, jakiej brat jej doznał.
Usiadła przy rogu kominka, plecami nieledwie zwrócona do grupy, którą tworzyła królowa siedząca, stojący, napół pochylony Charny, i pani de la Motte, wyprostowana, we framudze okna, gdzie udana jej nieśmiałość znalazła sobie schronienie, a ciekawość dogodny punkt obserwacyjny. Królowa milczała przez chwilę, nie wiedziała bowiem, jak zawiązać rozmowę po tem drażliwem wyjaśnieniu, jakie nastąpiło przed chwilą.
Charny wydawał się cierpiącym, a postawa ta zjednywała mu królowę.
Nareszcie Marja-Antonina przerwała milczenie i, odpowiadając na myśl swoją i innych, odezwała się nagle:
— To dowodzi, że nie brak nam nieprzyjaciół. Ktoby uwierzył, że takie nikczemne rzeczy dzieją się na dworze francuskim, ktoby uwierzył, nieprawdaż, panie?
— Ależ, mój Boże! — odrzekł Charny — dla Waszej Wysokości niema nieprzyjaciół, tak samo jak węży dla orła. Wszystko, co nisko pełza po ziemi, do niej przylgnąwszy, nie może szkodzić tym, którzy ponad obłoki się wznoszą.
— Panie — żywo odrzekła królowa — wiem o tem, iż powróciłeś z wojny zdrów i cały; tak samo z pośród burz morskich wyszedłeś zwycięski i kochany; gdy tymczasem ci, których wrogowie, jakich my mamy naprzykład, zbrukają dobrą sławę śliną oszczerstwa, tych życiu niebezpieczeństwo nie grozi, wszak prawda, lecz po każdej burzy takiej starzeją się, przywykają do pochylania czoła, z obawy, aby ich nie spotkała obelga. A gdybyś pan wiedział, jak to ciężko być znienawidzonym.
Lecz Charny nie odpowiedział, otarł chustką czoło, szukając oparcia na poręczy fotela, i pobladł okropnie.
Królowa, widząc to, rzekła:
— Pan, przyzwyczajony do powiewów morskich, nie będzie w stanie oddychać w ciężkiej atmosferze buduarów wersalskich.
— O! pani — odrzekł Charny — ale o godzinie drugiej muszę być na służbie i, jeżeli Wasza Wysokość nie rozkaże mi zostać...
— Bynajmniej — odparła królowa — wiemy, co to jest służba, nieprawdaż, Andreo?
Potem, zwracając się do Charny‘ego z minką lekko urażona, rzekła:
— Wolny jesteś, panie Charny.
I pożegnała młodego oficera skinieniem ręki. Charny złożył ukłon, jak człowiek, któremu się spieszy, i zniknął za kotarą. Po upływie kilku chwil słyszeć się dało w przedpokoju coś nakształt jęku, następnie głosy kilku osób nadbiegających z pośpiechem. Królowa znajdowała się blisko drzwi, bądź wypadkowo, czy tez, ze chciała popatrzeć za Charnym, którego nagle odejście wydało się jej niezwykłem.
Uniosła portjery, wydała lekki okrzyk i chciała rzucić się naprzód. Lecz Andrea, która nie spuszczała jej z oka, stanęła pomiędzy nią i drzwiami, mówiąc:
— O! pani!
Królowa badawczo wpatrzyła się w nią, ale ona z mocą wzrok ten wytrzymała. Pani de la Motte wyciągnęła szyję. Królowa jednak zobaczyła pana de Charny zemdlonego, do którego służba i straże nadbiegły z pomocą. Królowa, dostrzegłszy ruch pani de la Motte, z pośpiechem zamknęła drzwi. Zapóźno jednak, pani de la Motte już widziała.
Zapanowała chwila milczenia.
— To dziwne! — niespodzianie odezwała się królowa, a słowa te dreszczem przejęty jej towarzyszki. — Wszystko mi się zdaje, że pan de Charny wątpi jeszcze...
— O czem, pani? — zapytała Andrea.
— Ależ o bytności mojej w pałacu podczas owej nocy balowej.
— O! pani!
— Wszak prawda, hrabino, iż mam słuszność? — powiedziała królowa — że pan de Charny jeszcze powątpiewa.
Andrea zagryzła wargi.
— Brat mój nie jest niedowiarkiem takim, jak pan de Charny — rzekła — on zdawał się być zupełnie przekonanym.
— O! byłoby to źle bardzo — kończyła królowa, nie słuchając odpowiedzi Andrei. — W takim razie młodzieniec ten nie miałby tak szlachetnego i czystego serca, jak myślałam.
Poczem z gniewem w dłonie uderzając:
— A jakże ma wierzyć! — wykrzyknęła — jeżeli widział? hrabia d‘Artois, pan Filip, widzieli także, tak mówią przynajmniej; wszyscy widzieli, i trzeba było dopiero słowa królewskiego, aby uwierzono, a raczej udawano, że wierzą. O! coś się w tem wszystkiem kryje, coś co muszę wyświetlić, jeżeli nikomu to na myśl nie przyszło. Nieprawdaż, Andreo, że trzeba koniecznie wyszukać i odkryć przyczynę tego wszystkiego?
— Wasza Wysokość ma słuszność — odrzekła Andrea — i pewna jestem, że pani de la Motte podziela moje zdanie. Czy tak, pani?
Pani de la Motte, niespodzianie zagadnięta, nie odpowiedziała.
— Bo przecie — rzekła królowa — mówią, że i u Mesmera mnie widziano.
— Tam Wasza Wysokość była — pośpieszyła wtrącić z uśmiechem pani de la Motte.
— Nie przeczę — odparła królowa — lecz nie robiłam tego, co pamflet opiewa. Potem widziano mnie jakoby w Operze, a tam już wcale nie byłam.
Zastanowiła się chwilę, poczem nagle zawołała gwałtownie:
— O! znalazłam prawdę.
— Prawdę? — wyjąkała hrabina.
— Niech poproszą tu pana de Crosne — przerwała królowa wesoło, zwracając się do wchodzącej pani Misery.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.