Naszyjnik królowej (1928)/Tom II/Rozdział XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Naszyjnik królowej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Collier de la reine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Joanna zauważyła zmieszanie Charny‘ego, pobudzenie niezwykłe królowej, i rozgorączkowanie obojga.
Dla kobiety tak sprytnej było do dostateczne, aby domyśleć się, że coś ważnego zaszło: wiemy o tem wszyscy, znając już Joannę.
Gdy Joanna weszła do pokoju krolowej, śledziła i słuchała uważnie, chciała bowiem z twarzy Marji Antoniny wyczytać to, czego się domyślała.
Lecz królowa nauczyła się nie ufać nikomu i nie dawała nic poznać po sobie.
Joanna kierowała się więc tylko domysłami. Jednemu ze służby kazała iść za panem de Charny; wkrótce służący powrócił z oznajmieniem, że pan de Charny znikł w domku przy końcu parku, w stronie grabowej alei.
To więcej jak pewne — pomyślała Joanna ze jest zakochany i że wszystko widział.
Joanna słyszała, gdy królowa rzekła do pani Misery.
„Czuję się dziś niedobrze, położę się o ósmej“.
Dama dworu nalegała, ale królowa odparła: „Nie przyjmę nikogo“.
— To jasne — pomyślała Joanna — trzebaby być warjatką, ażeby nie zrozumieć.
Królowa wkrótce całą odprawiła świtę.
Joanna po raz pierwszy była z tego zadowolona.
— Karty się pomieszały — rzekła w duchu do siebie — muszę czemprędzej jechać do Paryża, aby odrobić zło, które nawarzyłam.
Natychmiast opuściła Wersal. Przybywszy do domu, na ulicę Saint-Claude, znalazła wspaniały prezent, tylko co przez kardynała przysłany.
Joanna udała się do kardynała; zastała go promieniejącego, nadętego i hardego z radości i dumy. Gdy zameldowano hrabinę, Jego Eminencja zawołał.
— Droga hrabino!
I pośpieszył na jej spotkanie.
Hrabina pozwoliła wycałować się po rękach; wygodnie usiadła na fotelu, chcąc dyplomatycznie poprowadzić rozmowę. Kardynał zaczął od wyrazów szczerej i wymownej wdzięczności.
Joanna przerwała mu:
— Wiesz pan, że jesteś bardzo delikatnym kochankiem, za co ci dziękuję.
— Dziękujesz pani?
— Nie dziękuję za wspaniały prezent, który otrzymałam dziś rano, lecz dziękuję, żeś chował środki ostrożności i nie posłał go do małego domku. To rzeczywiście bardzo delikatnie, pan nie frymarczy sercem.
— Komu należy się pochwała za delikatność, jeżeli nie pani?... — odparł kardynał.
— Kardynale, pan nie jest szczęśliwym człowiekiem, pan jest bogiem-zwycięzcą.
— Tak i mnie się zdaje; szczęście przestrasza mnie i przeszkadza mi; nie mogę patrzeć na innych mężczyzn.
Joanna uśmiechnęła się.
— Przybywasz pani z Wersalu?
— Tak, Eminencjo.
— Widziałeś ją?
— Opuściłam ją w tej chwili...
— Nie mówiła nic?
— Cóż miała mówić?!
— Wybacz pani... przemawia przez usta moje nie ciekawość, lecz szał...
— Nie pytaj pan o nic.
— Słowa pani zdają się oznajmiać, jakąś niedobrą nowinę.
— Wasza Eminencjo, nie wymagaj, abym mówiła.
— Hrabino! hrabino! — zawołał blednąc kardynał. — Zbyt wielkie szczęście podobne jest do kulminacyjnego punktu koła fortuny; przy najwyższym szczeblu potęgi zaczyna się upadek. Nie oszczędzaj mnie, pani, jeżeli jest jakieś nieszczęście... ale wszakże go niema?...
— Nazwałabym to szczęściem — odparła Joanna.
— To! Co? co pani przez to chce powiedzieć? Co jest szczęściem? — dopytywał się kardynał.
— Szczęściem jest, że was nie odkryto, odparła Joanna.
— O — rzekł kardynał, śmiejąc się — przy odpowiedniej ostrożności, przy współudziale dwóch serc i jednego rozumu....
— Jeden rozum i dwa serca, nie mogą zapobiec temu, żeby nie widziano przez krzaki.
— Widziano więc? — zawołał wystraszony kardynał de Rohan.
— Mam wszelkie prawo tak przypuszczać.
— Więc... skoro widziano, poznano niezawodnie.
— O! tego nie przypuszczam; gdyby was poznano, gdyby tajemnica wiadomą była komukolwiek, to Joanna Walezjanka teraz na końcu świata znajdować się powinna, a pan, pan powinieneś już nie żyć.
— To prawda, lecz, hrabino, tajemniczość twoja smaży mnie na wolnym ogniu. Przypuszczam, że widziano... no, ale nic innego, jak ludzi, przechadzających się po parku. Czyż to jest zabronione?
— Zapytaj pan króla!
— Gdyby król o tem wiedział, znajdowałbyś się pan w Bastylji, ja zaś w szpitalu, a że uniknione nieszczęście równa się podwójnemu szczęściu, przybyłam uprzedzić pana, że nie wolno raz jeszcze ryzykować i Boga doświadczać...
— Co pani mówi — zapytał kardynał — co mają znaczyć wyrazy te, hrabino?
— Nie rozumie pan?
— Boję się?
— Ja zaś bałabym się, gdybyś mnie pan me uspokoił.
— Jak to zrobić?
— Nie jeździć do Wersalu.
Kardynał podskoczył.
— W dzień, nieprawdaż? — uśmiechnął się.
— Najpierw we dnie, a potem w nocy.
Kardynał de Rohan drgnął, opuścił rękę hrabiny i rzekł:
— Nie mogę!
— Ja zaś nie mogę zrozumieć pana... powiedziałeś pan „nie mogę“, czego pan nie możesz?... dlaczego?...
— Dlatego, że w sercu mojem żywię miłość, która tylko razem z życiem mojem zginie.
— Spostrzegłam to — rzekła z ironją w głosie hrabina — aby zaś prędzej zginąć, chcesz pan powrócić do parku! Tak, jeśli pan tam się uda, miłość jego razem z życiem zaginie; życie i miłość zginą od jednego uderzenia...
— Cóż za strachy u ciebie, odważna hrabino?
— Jestem odważna, jak zwierzę. Nie boję się, póki nie widzę niebezpieczeństwa.
— Ja zaś mam odwagę rodową: czuję się szczęśliwym, gdym bliski niebezpieczeństwa.
— Dobrze, lecz w takim razie pozwólże sobie powiedzieć...
— Nie, hrabino — zawołał zakochany prałat — poświęcenie zrobione, los rzucony. Chętnie życiem przypłacę miłość! Jadę do Wersalu!
— Sam jeden? — zapytała hrabina.
— Opuścisz mnie, pani? — rzekł z wyrzutem w głosie kardynał de Rohan.
— Siebie naprzód!
— Lecz ona przybędzie?...
— Mylisz się pan... ona nie przybędzie.
— Pani przyszła, aby mi to oznajmić? — zapytał chwiejąc się kardynał.
— To jest cios, nad ułagodzeniem którego myślę od pół godziny.
— Nie chce mnie już widywać?
— Nie chce, a ja jej to poradziłam...
— Pani — rzekł wzruszony kardynał — nie zabijaj mych uczuć, mego serca! To niesłusznie!
— Uważam, że byłoby o wiele niesłuszniejsze, gdybym pozwoliła rzucać się w przepaść dwom osobom, dlatego, że brakło im dobrej rady. Uprzedzam, niechaj skorzysta, kto zechce!
— Wolałbym umrzeć, hrabino!
— To od pana zależy!
Kardynał wziął obie ręce hrabiny i rzekł:
— Przyznaj, królowa nie mówiła tego! królowa nie wyrzeka się mnie?
— Mówię to w imieniu królowej.
— Królowa żąda tylko zwłoki!
— Możesz pan i tak rozumieć, lecz zastosuj się do jej życzenia.
— Wszak nietylko w parku widywać się można; mnóstwo jest miejsc pewniejszych... wreszcie, królowa była też u ciebie, hrabino.
— Ani słowa więcej! Czego dokonać nie zdołają niedyskrecja, przypadek lub niechęć ludzka, to dokonać mogą wyrzuty sumienia. Królowa zdolna jest w przystępie rozpaczy wszystko wyznać królowi....
— Boże mój! Czyż to możliwe! — zawołał kardynał de Rohan.
— Gdybyś pan wiedział, jak jest usposobiona...
Kardynał wstał.
— Co począć? — zapytał.
— Pocieszać ją milczeniem.
— Pomyśli, żem o niej zapomniał.
Joanna wzruszyła ramionami.
— Kobieta nie uwierzy, że można obejść się bez jej widoku....
— Poważam ją, jako wielką i silną. Kocham ją dla jej dobroci i dla jej szlachetnego serca. Może więc liczyć na mnie, boć i ja na nią liczę. Zobaczę ją raz jeszcze; powiem co myślę, a co ona postanowi, to wypełnię jak ślub święty!
Joanna wstała.
— Jak się panu podoba — rzekła. — Pojedź pan, lecz sam. Klucz od parku rzuciłam dziś do Sekwany. Jedź pan do Wersalu, ja zaś wyjadę do Holandji lub do Szwajcarji, im bardziej będę oddalona, tem mniej mogę się obawiać.
— Hrabino, ty mnie opuścisz, ty mnie zostawisz? Ależ z kim będę o niej rozmawiał?
— Zostanie panu park i echo — rzekła Joanna — nauczysz je pan nazwiska Amaryllis.
— Hrabino, miejże litość! Jestem w rozpaczy! — zawołał kardynał.
— A zatem — odparła Joanna z energją — jeżeli pan jesteś w rozpaczy, panie de Rohan, nie baw się pan w dzieciństwa, niebezpieczniejsze, niż proch, niż zaraza, niż śmierć! Jeżeli ci do tego stopnia zależy na tej kobiecie, zachowaj ją sobie na przyszłość, nie gub jej; jeżeli nie brak ci serca i rozumu — nie wciągaj we własną przepaść tych, co okazywali ci tyle przyjaźni. Ja nie mogę bawić się ogniem. Chcesz przysięgnąć, że nie będziesz się starał widzieć królowej? Nie widzieć, tylko — nie widzieć przez dwa tygodnie! Jeżeli przysięgniesz, pozostanę, i nadal będę ci służyć. Jeżeli zaś wszystko chcesz postawić na kartę, wyjeżdżam za dziesięć minut, a wtedy radź sobie, jak zechcesz.
— To straszne — jęknął kardynał — ten cios mnie przygniata. O! To mnie zabije!
— Przecież — szepnęła Joanna — kochasz pan tylko dla zadowolenia miłości własnej, ambicji.
— Dziś kocham dla... miłości! — odparł.
— Musisz więc dziś cierpieć — rzekła Joanna — to wypływa z położenia rzeczy. No, ale zdecyduj się, kardynale... Zostaję, czy udaję się do Lozanny?
— Zostań, hrabino, i znajdź co dla mego spokoju... Kara jest zbyt bolesna!
— Przysięgasz pan być posłusznym?
— Słowo Rohana!
— Dobrze, mam środek uspakajający: nie wolno widywać się, lecz wolno pisywać!
— Naprawdę! — zawołał uradowany kardynał — będę mógł otrzymywać od niej listy?
— Napisz pan.
— A ona odpisze?
— Postaram się o to.
Kardynał okrywał całusami ręce Joanny, nazywając ją swoim aniołem opiekuńczym.