Niebezpieczna kochanka/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
KOBIETA WAMPIR.

— Iwanie! — rzekła zwracając się do kozaka, kiedy się znaleźli w sąsiednim pokoju. — I ty zasłużyłeś na karę!
— Czemu, pani? — zapytał, nie patrząc na nią.
— Nie zapuściłeś sztor i zapomniałeś zamknąć drugie okiennice w gabinecie! Przez to słychać było na zewnątrz, co się w willi dzieje... Przyleciał tu nawet jakiś smarkacz i ledwie z nim sobie dałam radę... Przypuszczam, że nie poweźmie żadnych podejrzeń i z niczem się nie wygada...
— Otworzyłem u drzwi zapadnię! — mruknął. — Wleciał tam i gdyby pani nie zechciała, nigdyby stamtąd nie wyszedł... A że go pani wypuściła, to już jest jej wola...
— Podobno, malarz! — odrzekła, zastanawiając się nad czemś. — Zostawił adres... Przypuszczam, nie skłamał... Naiwny chłopak, a przydać mi się może... Zresztą, sprawdzę wszystkie o nim szczegóły...
Kozak marszczył czoło.
— Ale zawszeć teraz obawa — odparł — że się wygada... Może tylko udawał, że wierzy w obłąkanie hrabiego... Nie lepiej było z nim skończyć... I tak nikt nie dowiedziałby się...
Lecz ona energicznie potrząsnęła głową.
— Zapadnia jest przeznaczona dla naszych wrogów i tylko w razie ostateczności... Nie pragnę bezcelowych śmierci...
Po twarzy kozaka przebiegł jakiś nieokreślony a bezczelny uśmiech.
— Nie puściłaby go pani tak łatwo — burknął — gdyby nie był przystojny i młody...
Purpura zabarwiła policzki Orzelskiej.
— Coś powiedział?
Nie stropił się bynajmniej.
— Powiedziałem, że spodobał się pani! Słyszałem z drugiego pokoju... Portret ma malować... Już nowego pani znalazła!... Kochanek...
Orzelska trzymała w ręku pejcz, przyniesiony z gabinetu i słysząc poufałe a obraźliwe słowa kozaka, nerwowo ściskała go w dłoni. Nagle ta dłoń podniosła się błyskawicznie, a pejcz z niezwykłą siłą spadł na głowę Iwana, pozostawiając na czole krwawą pręgę.
— Milczeć rabie!...
Jego twarz wykrzywił wyraz wściekłości i uczynił ruch, jakby zamierzał się na nią rzucić. Lecz ona, rzekłbyś, hypnotyzowała go wzrokiem, a pejcz znów wznosił się do góry.
— Milczeć! — powtórzyła.
Ciężko oddychał, lecz pod wpływem gorących a utkwionych w niego ócz, zdawało się tracił całkowicie wolę. Wreszcie, załamał się, skurczył i pokornie wyszeptał:
— Darujcie, jasna pani...
Ona już teraz pewna była zwycięstwa. Lecz chciała raz na zawsze uczynić z niego swe bierne narzędzie.
— Ach, ty niewolniku! — mówiła podniesionym głosem. — Chamie!... Ośmielasz się w ten sposób odzywać do mnie i robisz idjotyczne uwagi, bo kiedyś pozwalałam ci... O tem, co było, zapomnij... To nie istnieje... Ja mam znosić wybuchy zazdrości?... Tyś mój sługa, nic więcej! Masz spełniać rozkazy, a ja cię zato osypię złotem... Zrozumiano?
— Rozumiem!... — wybąkał z trudem.
Ona już stała, odwrócona plecami do niego.
— A teraz dość! I żeby mi się nie powtórzyło więcej! Bo, w razie potrzeby, nie tylko bić potrafię, umiem i zastrzelić...
Niby poskromione dzikie zwierzę, wiódł za nią posępnym wzrokiem. Ale Orzelska już zmieniła temat.
— Wyjdę na parę godzin! — rzekła tonem spokojnym jak gdyby przedtem nic się nie stało. — A ty masz dobrze pilnować domu! Żeby mi mysz się nie wślizgnęła... Słyszysz?
— Słucham, jasną panią...
Może w pół godziny później, z podwórza willi wytoczyło się niewielkie, na ciemno granatowy kolor lakierowane auto, przy którego kierownicy, miejsce zajmowała kobieta. Jechało ono powoli, śród lesistej drogi, oddzielającej pałacyk od podmiejskich uliczek, a Orzelska uważnie rozglądała się na wszystkie strony. Nagle pewien szczegół zwrócił jej uwagę. Na tle drzew, spostrzegła jakąś ciemną sylwetkę i aż wychyliła się z samochodu, żeby lepiej móc obejrzeć zapóźnionego w tych stronach przechodnia. Czas jakiś daremnie wpijała się oczami w mroki nocy, lecz im bardziej zbliżało się auto, tem figura przechodnia stawała się wyrazistsza.
Była nią kobieta. Ubrana czarno, a twarz jej przesłaniał gęsty żałobny welon.
— Dziwne podobieństwo! — mruknęła Orzelska.
Kobieta również posłyszała warkot nadjeżdżającego samochodu, ale widocznie wcale nie zamierzała się ukrywać. Przeciwnie, przystanęła na skraju leśnej drogi, uważnie patrząc w stronę nadjeżdżającego wozu. Jeśli jej twarzy, dzięki welonowi, nie rozróżniała Orzelska, ona ją natomiast spostrzegła wybornie. Jakby prąd elektryczny przebiegł po twarzy nieznajomej, a wargi wyszeptały cicho:
— Ona!... Ona!...
Orzelska jeszcze nie wierzyła własnym oczom. Wzrost ten sam, ruchy te same... Ale, skądże tu znaleźć się mogła ta kobieta? Złuda li tylko, nic więcej...
Lecz nie była to złuda. Bo kiedy samochód Orzelskiej zrównał się z nieznajomą, ta nagle odrzuciła welon i ukazała swą twarz, oświetloną mdłemi promieniami księżyca.
— Bądź przeklęta, djablico! — padł z jej ust gromki okrzyk. — Spotkamy się jeszcze...
Hrabina zbladła, niby ujrzawszy przed sobą groźną zjawę.
— Stójże pani! — zawołała. — Stój!... Jeśli to pani...
Lecz nieznajoma już znikła śród drzew. Chłodne krople potu zrosiły czoło Orzelskiej.
— Niemożebne! — mruknęła. — Halucynacja!... Toć widziałam ją ledwo sekundę i jak cień zginęła... Umarli nie wstają ze swych grobów...
Wielce zdenerwowana, jechała teraz w stronę miasta. Dopiero jasno oświetlone i ludne ulice Warszawy przywróciły jej nieco spokój ducha. Raz jeszcze rozważyła w swej głowie ubiegłe wypadki.
— Tak! Uległam halucynacji! — powtórzyła w duchu. — Zbyt wiele myślę o tem... Ale słyszałam głos jaknajwyraźniej... Bądź przeklęta djablico!
Auto pomknęło raźno Marszałkowską, poczem skręciło w boczną uliczkę... Długi szereg kamienic — i przed jedną z nich Orzelska zatrzymała samochód. Założywszy na motor kłódkę, by nikt nie mógł go bez niej poruszyć, pewnym krokiem weszła do wnętrza kamienicy, kierując się w stronę lewej oficyny. Zatrzymała się tam na trzeciem piętrze przed obitemi ceratą drzwiami i w sposób szczególny nacisnęła dzwonek.
Po chwili w drzwiach uchyliło się maleńkie okrągłe okienko — judasz — i przez nie czyjeś oko bacznie obejrzało postać przybywającą. Później dopiero rozwarły się wrota sezamu, a czyjś głos z zadowoleniem zawołał:
— Jesteś, nareszcie...
— Spóźniłam się trochę! — odparła, wchodząc do środka mieszkania.
Niezadługo siedziała w sporym pokoju, urządzonym, niby laboratorjum chemiczne. Na półkach i stołach, ciągnących się wzdłuż ścian, stały liczne przyrządy, kolby, retorty, naczynia i butelki, napełnione różnokolorowemi płynami. Przy biurku zaś, zarzuconym papierami, zajmował miejsce młody człowiek, zapewne właściciel mieszkania, o wygolonej twarzy, odrzuconych do tyłu włosach, w wielkich rogowych, amerykańskich okularach. Widocznie wizyta oderwała go od doświadczeń, bo był ubrany wygodnie, bez kołnierzyka, jedynie w pijamie. Spozierał na Orzelską uważnie, jakby oczekując, co ona mu powie.
— Wyczerpały się proszki! — poczęła, wprost przystępując do tematu. — Odzyskuje energję... Poczyna mi stawiać opór...
Tamaro!... Tamaro... — rzekł zamyślony, zwiąc Orzelską poufale po imieniu. — Umiem wytwarzać narkotyki, które pozbawiają woli, oszałamiają, lub stopniowo niosą śmierć... Czemuż nie potrafię wynaleźć leku, któryby zabijał sumienie?...
— Znów zaczynasz stare historyjki, Bobie?...
Nazwany Bobem skrzywił się boleśnie.
— Dla ciebie porzuciłem rodzinę... Dla ciebie straciłem miano przyzwoitego człowieka, sprzeniewierzając powierzone mi pieniądze... Ongi, mawiano o mnie, że jestem rokującym nadzieje uczonym... Dziś, niby przestępca, siedzę tu ukryty, w tem mieszkaniu i pomagam ci do zbrodni...
— Ach, do zbrodni! — zawołała niecierpliwie. — Wiecznie rzucasz gromkie frazesy! Nie żadna to zbrodnia, co czynię... Jestem kobietą mocną i dążę prosto do celu!
— Tamaro!
— A ciebie mogłabym tylko wtedy naprawdę pokochać, gdybyś się stał silnym człowiekiem... Bez wahań i skrupułów, nie zaś zdenerwowanego dzieciaka. Och, takiego pragnęłabym napotkać mężczyznę... Żeby mnie rozkazywał, a nie ja nim rządziła... Żeby mnie złamał, zajął, żebym nie śmiała mu się sprzeciwić... Bił nawet, a nie żebrał wiecznie u mych stóp... Lecz, nie wiem, czy takiego napotkam... Był wprawdzie jeden... Ale... Czy rozumiesz mnie, Bobie.
Pokiwał tylko smutnie głową.
— Nikt zapanować nad tobą nie potrafi — rzekł — lecz ty działasz na wszystkich, jak haszysz!
Zwróciła rozmowę na interesujący ją temat.
— Więc będą proszki? A może masz gotową porcję?
— Mam! — odparł, po chwili wahania — Lecz nie chciałbym ci jej dawać, Tamaro!
— Skrupuły?
— Może i skrupuły!
— Znowu kaprysy?
Odwrócił głowę i milczał.
Orzelska zmieniła rozkazująco-ironiczny ton na zalotny.
— Czemu nie patrzysz na mnie?
Z pod krótkiej sportowej sukienki wyzierała prawie całkowicie odsłonięta przecudna nóżka. Czarne oczy ciskały namiętne płomienie.
— Spójrz! Czyż ci to nic nie mówi? Czyż nie jestem godna pożądania!
Westchnienie wyrwało się z piersi młodego człowieka.
— Ach, Tamaro! — szepnął — Nosisz imię gruzińskiej królowej i jak ona jesteś okrutna!... Nie wysilaj się... I tak ci ulegnę. Za jeden pocałunek. Za chwilę mimolotnej rozkoszy... Sama wiesz, że nie jestem w stanie się oprzeć... Uczynisz ze mną, co zechcesz.
Dziwnie pogardliwy błysk zaigrał na chwilę w głębi jej źrenic. Lecz jeno na chwilę. Bo wnet znikł, a Orzelska wyrzekła pieszczotliwym głosem:
— Dzieciaku!
Załamał ręce z jakąś wewnętrzną męką i jął szeptać boleśnie.
— Pozbawiłaś mnie rodziny... Najbliżsi mnie się wyrzekli... Straciłem honor, stoczyłem się w błoto... A teraz... wpajałaś we mnie przekonanie, że to tylko o parę dawek narkotyku chodzi, a tymczasem wciąż stosując proszki, musisz sprowadzić śmierć. I ja ci do tego pomagam! Staję się mimowoli mordercą! Nie, świadomym zbrodniarzem, bo wiem przecież, do czego dążysz... Łudziłaś mnie dawniej, że pragniesz tylko wydostać jakiś podpis od męża, później się z nim rozejdziesz, a my złączymy się na zawsze. Obecnie w to nie wierzę. Nie wierzę... Zabijesz go, a mnie, narzędzie, które przestało już być użyteczne, porzucisz... Co dalej? Co dalej? A najstraszliwsze w tej całej tragedji, że czuję, iż staczam się w przepaść, a nie umiem zatrzymać się w pół drogi... O, bo jeszcze kilka twych czułych słówek a dam ci truciznę! Dam! A ty mi za nią zapłacisz, niczem kurtyzana, pieszczotą. A później roześmiejesz się, żem taki słaby i zapomnisz o mojem istnieniu...
Znów maska czułości pokryła twarz Orzelskiej.
— Dzieciaku! — powtórzyła — Czyż moja jest wina, że żaden mężczyzna nie umiał mnie przykuć do siebie na dłużej? Że po przelotnym dreszczu rozkoszy każdy staje mi się obojętny? Nienawidzę słabych! Od ciebie tylko zależy, abyśmy się nie rozłączyli nigdy! Wyzbądź się histerycznych napadów, stań się twardy, niczem żelazo! Dziś życie należy do mocnych, a karjerę trzeba zdobywać po trupach! Najlepszym zaś dowodem, że nie traktuje cię, jako chwilowe narzędzie, jest to, że przybyłam tu z pewnym planem... Ty w nim odegrasz główną rolę!
— Nowy plan! Główną rolę? — wykrzyknął z obawą. — W cóż ty chcesz mnie wciągnąć?
Dała mu znak, aby się zbliżył, a gdy po pewnem ociąganiu, uczynił to, ręką objęła go za szyję, przyciągając jego głowę blisko do swych ust. Jej wargi przywarły do ucha młodego człowieka i jęła coś cicho szeptać.
— Ależ to potworne! — zawołał.
— A jednak wykonasz! — oświadczyła z uśmiechem.
— Przenigdy!
— Wykonasz! — metaliczne, stanowcze dźwięki zabrzmiały w głosie Orzelskiej — A teraz pójdź, głupcze...
Ciepłe ramiona otoczyły jego szyję, żarłoczne wargi wżarły się w usta... Czuł, że słabnie, że traci wolę. Refleksje i mocne postanowienia ginęły w mroku niepamięci. Och, jak ona pieścić potrafi! Dla tej kobiety demona gotów był obecnie na wszystko! Zresztą!... Postarał się uspokoić sumienie... Może tym razem nie kłamie?... Może to nie takie straszne?...
Wzrok Orzelskiej przesłaniała już mgła namiętności, lecz jednocześnie igrały tam i iskierki jakiegoś szatańskiego triumfu...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.