Niebezpieczna kochanka/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
TAJEMNICZY PAŁACYK.

Krzesz przystanął i przyglądał się długo budowli, która niespodziewanie przed nim wyrosła. Poczynał zapadać już mrok, a drobny, listopadowy deszczyk rosił dokoła krzewy i drzewa.
— Niesamowita willa! — mruknął.
W rzeczy samej, pałacyk wyglądał ponuro. Niewiadomo, czy wina tu była architekta, który mu nadał taki ciężki a niemiły charakter, czy też masywne kucie u drzwi i wielkie, żelazne kraty, zdobiące, niczem w więzieniu, okna, potęgowały przykre wrażenie.
Krzesz pokiwał głową i chciał już odejść. Zbyt jest ciemno, żeby wyciągnąć notatnik i zacząć szkicować. A szkoda, bo willa nadaje się niezwykle, jako studjum do jakiegoś obrazu.
— Przyjdę jutro!... — pomyślał.
Był malarzem i jak każdy malarz namiętnie lubił błąkać się po okolicach Warszawy, zbierając notatki. Czynił to tem namiętniej, że w stolicy zamieszkiwał niedawno, posiadał mało znajomych a jeszcze mniej obstalunków. Prawdziwy pech! Dziś włócząc się w stronie Czerniakowa, przez szereg godzin nie spostrzegł nic ciekawego, teraz dopiero natknąwszy się na willę, ukrytą w małym, lecz dość gęstym lasku.
Już chciał ruszyć z miejsca, gdy wtem nowy szczegół przykuł jego uwagę.... Wydało mu się, że z głębi pałacyku dobiegają przytłumione wołania.
— Cóż takiego? — drgnął, zamieniwszy się cały w słuch.
Stojąc za sztachetami, okalającemi domostwo, przysiągłby jeszcze przed chwilą, że pałacyk jest niezamieszkały i pusty. Z nikąd nie sączył się najdrobniejszy promień światła. A może tylko szczelnie zasłonięte okiennice, kryły starannie tajemnicę willi?
Czyżby się przesłyszał? Zamarł w oczekiwaniu. Nie, nie było żadnej wątpliwości... Znów okrzyk, czy też jęk powtórzył się wyraźnie... Głos człowieka, który śmiertelnie przerażony, błaga o coś, lub wzywa na ratunek...
— A to przygoda! — pomyślał Krzesz, raczej z radością, niźli z lękiem.
Był człowiekiem młodym, trzydziestoletnim, zbudowanym na schwał, niczem atleta, o znakomicie rozwiniętych muskułach. Nie lękał się nigdy nikogo i niczego, samego czarta schwyciłby za rogi i pociągało go niebezpieczeństwo.
— Ano, zabawimy się detektywa! — szepnął, przeskakując bez namysłu przez sztachety, dzielące go od domu.
Przebiegł szybko przez trawnik i kierując się w tę stronę, skąd rozlegały się niedawno wołania, przypadł do jednego z parterowych okien.
Parę sekund nerwowych poszukiwań i Krzesz uśmiechnął się radośnie.
Odnalazł szparę w okiennicy i ciekawie przywarł do niej okiem.
Obraz, jaki ujrzał, istotnie był dziwny i nie zawiodły go oczekiwania, że w pozornie opuszczonej willi, znajdują się mieszkańcy.
— Nadzwyczajne! — syknął.
Pośrodku wielkiego, a bogato urządzonego pokoju, który ledwie oświetlała, osłonięta ciężkim abażurem lampa, siedział w głębokim fotelu jakiś mężczyzna, zdaje się starszy człowiek, na którego twarzy zastygł wyraz przerażenia. Choć pozanim nie widać było nikogo w pokoju, wyciągał on przed siebie ręce, niby broniąc się przed mającym nań spaść ciosem, a z jego piersi wydobywały się raz po raz pełne zgrozy okrzyki:
— Nie!... nie... Nie pastwcie się nademną... Zrobię, co każesz... Ja nie chcę umierać...
Krzesz nie wahał się chwili.
— Otworzyć! — ryknął, wyrżnąwszy z całej siły pięścią w okiennicę.
Nie posłyszał na swe wezwanie żadnej odpowiedzi. Również, przywarłszy ponownie do szpary, ze zdumieniem stwierdził, iż mimo jego głośnego uderzenia w deskę, nikt do pokoju nie wchodzi i nieznajomy tam nadal znajduje się sam. Ten tylko, jakby pojmując, że przybywa mu niespodziewana pomoc, jeszcze głośniej zawołał:
— Ocalcie mi życie!...
Krzesz brzydko zaklął i jął łomotać ze zdwojoną mocą.
Lecz i te wysiłki pozostały bezskuteczne. Wydawało się nadal, że poza tajemniczym mężczyzną, nikt w domu nie przebywa.
— Cóż to wszystko znaczy? — pomyślał i rzucił się w stronę wejściowych drzwi.
Były, oczywiście, zamknięte i nie drgnęły nawet te masywne i okute żelazem drzwi, gdy malarz usiłował je ramieniem wysadzić. Spocony i zmęczony daremnemi próbami, przystanął Krzesz na chwilę, nie wiedząc, co dalej począć, gdy wtem nowa go spotkała niespodzianka. Za drzwiami rozległ się cichy odgłos kroków i ktoś delikatnie jął poruszać zamkiem.
— Prędzej! — krzyknął radośnie — Otwierać prędzej! Nie ustąpię...
Istotnie rozległ się zgrzyt przekręcanego klucza i drzwi rozchyliły się powoli. Przed Krzeszem zarysowała się czarna głębia i nie widział on tego, kto mu wejście otworzył. Lecz, porywczego z natury malarza obchodziło to mało. Najważniejsze, może się dostać do wewnątrz domu i wyświetlić tę całą niezwykłą historję.
— Co się tu u was dzieje? — zagadnął groźnie — Co znaczą te wołania o pomoc?
— Niech pan pozwoli do środka, to wszystkiego się dowie! — posłyszał w odpowiedzi czyjś przyciszony głos.
Krzesz, ściskając w ręku mocną, sękatą laskę, niby potężną broń, postąpił naprzód, nie przeczuwając niebezpieczeństwa. Gdyby był mniej popędliwy z natury, a przezorniejszy, zapewne postąpiłby oględniej.
Bo ledwie zdążył uczynić parę kroków, z pod nóg jakby usunęła mu się podłoga. Stracił równowagę i poleciał w jakąś czarną głębię.
Jego głowa uderzyła z rozpędu o coś twardego, poczuł dotkliwy ból, zawirowały przed oczami żółte i zielone koła. Stracił przytomność...

A kiedy odzyskał zmysły, spostrzegł, że leży na ziemi w jakiejś oświetlonej piwnicy i pochyla się nad nim kobieta. Wpił się w nią zdumionym wzrokiem. Jako malarz mógł najlepiej ocenić, że była skończoną pięknością, choć w oczach jej igrały błyski okrucieństwa...
Pierwsza przerwała milczenie.
— Kim pan jest? — zagadnęła ostro.
— To ja właściwie powinienem zapytać — odparł, przytomniejąc, z gniewem — kim jest pani? Posłyszałem wołanie o pomoc, wszedłem do pałacu i wpadłem w pułapkę.
— Żadna pułapka! — odrzekła, jakby unikając jego wzroku — Poślizgnęła się panu noga i zamiast wejść do przedsionka zleciał pan do piwnicy.... Bo tuż przy drzwiach znajdują się schodki... Lecz, czyż wolno, nareszcie, się dowiedzieć, jak brzmi pańskie nazwisko i czemu tak natarczywie dobijał się pan do mej willi? I może zechce pan powstać z ziemi, bo z damą rozmawiać leżąc jest niezbyt pięknie.
Krzesza oburzyła podobna bezczelność, jak również więcej, niźli nieprawdopodobne mu się wydawało wyjaśnienie o wiodących na dół schodkach.
— Nazwiska mego nie mam zamiaru ukrywać! — rzekł, powstając z miejsca i otrzepując z pyłu ubranie — Roman Krzesz jestem, artysta malarz... który stale gotów pójść choćby do piekła, gdy komu krzywda się dzieje! Widziałem najwyraźniej przez szparę w okiennicy, jak jakiś starszy pan w tym domu błagał o ratunek, prosząc aby go nie zabijano...
Złe błyski znikły, a piękna pani roześmiała się na głos. Krzesz mimowoli gapił się z podziwem na jej matową twarz o klasycznych rysach, obramowaną puklami kruczych włosów. Wielkie czarne oczy, rzekłbyś, hypnotyzowały go, a wzroku nie mógł oderwać od rzędu olśniewająco białych ząbków, połyskujących wśród karminowych warg.
— Zabijano?... — powtórzyła ze śmiechem — No... no... na straszliwą tragedję pan trafił... Choć właściwie śmiać się nie powinnam, bo jest to w rzeczy samej tragedja... Ten mężczyzna, którego pan spostrzegł jest moim mężem i cierpi, niestety, od dłuższego czasu na obłęd... Chwilami miewa ataki manji prześladowczej, a wówczas woła, by go nie zabijano. Czy to wyjaśnienie wystarcza panu, panie Krzesz? Czy też pan mi jeszcze nie wierzy?
Malarz już był mimowolnie pod urokiem pięknej kobiety.
— Nie ufaj bykowi z przodu, koniowi z tyłu, a kobiecie ze wszystkich stron! — odparł sentecjonalnie, choć trawiły go jeszcze różne podejrzenia — Skoro tak jest, jak pani mówi...
— Zaraz pana na górę zaprowadzę, żeby się sam przekonał! I ja z kolei się przedstawię... Jestem Orzelska.. Hrabina Orzelska...
— Bardzo mi miło poznać panią hrabinę! — bąknął zmieszany nieco posłyszanem nazwiskiem — W takich okolicznościach...
— A ja cieszę się również, że cała przygoda zakończyła się tylko lekkiem potłuczeniem i powalaniem ubrania...
Poszła przodem, a Krzesz oszołomiony wypadkami, udał się w ślad za nią. Rychło po schodkach, znaleźli się w obszernej sieni, jasno oświetlonej i przybranej jeleniemi rogami a z niej, w dużym gabinecie, tym samym, który zdążył już obejrzeć Krzesz przez szparę w okiennicy. Mężczyzna siedział tam nadal w swym fotelu, lecz nie wydawał żadnych okrzyków, a milczał.
Hrabina przystanęła na chwilę, cicho szepcąc do Krzesza.
— Uspokoił się! Atak minął... Długo nie pozostaniemy, żeby go nie drażnić.. Ale zadam mu parę zapytań, które całkowicie uspokoją pańskie sumienie. — Jak się czujesz, kochanie?
Mężczyzna nie poruszył się, ani też na zapytanie nie odparł ani słówka.
— No powiedz, jak się czujesz? — nalegała hrabina — Przyszedł tu jeden pan, malarz, w odwiedziny... Jest niespokojny o twoje zdrowie...
— Bardzo dobrze! — rozległ się po chwili apatyczny głos w pokoju.
— A może chcesz z nim pomówić?
— Nie! — zabrzmiało równie sucho.
Skinęła w stronę Krzesza.
— Chodźmy już! — wyrzekła cicho. — Chyba wystarczy! Atak łatwo może się powtórzyć!
Malarz, mocno zawstydzony teraz, skinąwszy na pożegnanie szaleńcowi głową, podążył do sąsiedniego buduarku, kędy gestem go zaprasza hrabina. Och, czemuż nie odwrócił się w tej chwili i nie zaobserwował wielce ciekawego zjawiska. Mianowicie, wzroku mężczyzny, siedzącego w fotelu. Bo wzrok ten wpijał się z niewymowną nienawiścią w kobietę, a z jakimś niemym wyrzutem w malarza... Wydawało się, że obłąkany chce przemówić, już porusza wargami, a zwierzęcy wprost strach zatrzymuje słowa na ustach.
Lecz tego wszystkiego nie zauważył Krzesz i niby zahypnotyzowany wszedł do buduaru. Wszelkie podejrzenia opuściły go całkowicie, a pociągało jedno... piękna kobieta.
— No cóż? Uspokoił się pan, nareszcie? — rzekła, patrząc nań nieco ironicznym wzrokiem.
— W rzeczy samej, pani hrabino, przykre nieporozumienie.
— No, nic strasznego się nie stało! — uprzejmie mówiła dalej. — Mój mąż jest wpół sparaliżowany i ulega tym okropnym napadom... Łatwo mógł pan posądzić, kiedy wzywał o pomoc, że niebezpieczeństwo mu grozi... Nie pan pierwszy... Bywały już podobne wypadki... O moje życie nie jest do pozazdroszczenia...
Krzesza coś ukłuło w serce.
— Naprawdę, nie wiem, jak przeprosić...
— Wcale się nie gniewam! — odparła. — Chyba wzajemnie nie mamy do siebie żalu!...
Malarz czuł, że po tem oświadczeniu, powinien skłonić się i odejść. Siła jakaś jednak przykuwała go do miejsca. Płomienny wzrok pięknej pani przeszywał Krzesza na wskroś, budząc dziwne dreszcze. Czyż nigdy nie miał ujrzeć jej więcej?
— Gdyby... gdyby... — jął bełkotać.
— Co, gdyby?
— Gdyby pani hrabina zezwoliła... — malarza przywykłego dotychczas do towarzystwa modelek i łatwych zdobyczy miłosnych, onieśmielała ta dama z wielkiego świata... — Gdyby zezwoliła, to zaproponowałbym za moją niedelikatność i porywczość, mały rewanż...
— Rewanż — zdziwienie odbiło się w jej głosie.
— No... nie rewanż! — plątał się co raz bardziej. — A wielki zaszczyt dla mnie! Pragnąłbym namalować pani portret!
— Ach, namalować mój portret! — roześmiała się nagle. — Iluż o to ubiegało się artystów! I prawie wszystkim odmawiałam...
— W takim razie... Nie śmiem nalegać... — Krzesz zmieszał się ostatecznie.
Ona tymczasem przyglądała mu się uważnie, jakby go taksując ze wszystkich stron. Jej wzrok ślizgał się po wysokiej i zgrabnej figurze malarza, po jego oryginalnej, choć o nieprawidłowych rysach twarzy, po szerokich barkach i muskularnych ramionach. Krzesz uchodził za bardzo przystojnego chłopaka, a wygolone całkowicie oblicze i nieco dłuższa od zwykłych, puszysta blond czupryna, nadawały mu oryginalny i artystyczny charakter. Snać ocena wypaść musiała przychylnie, bo po chwili, w głębi ócz Orzelskiej zagrały jakieś nieokreślone ogniki i zmienionym głosem wyrzekła:
— Dobrze! Zgadzam się! Namaluje pan mój portret...
— O, jakiż jestem szczęśliwy! — jął dziękować. — Do najpiękniejszych dni mego życia zaliczę dzisiejsze spotkanie! Gotów jestem choć dziesięć razy jeszcze spaść do piwnicy!... Taki model, jak pani hrabina...
Oczy Orzelskiej dalej błądziły zagadkowo po postaci Krzesza. Z za karminowych warg wysunął się koniuszczek różowego języczka, zwilżając je lekko. Tak oblizuje się drapieżna pantera, gdy upatrzy świeżą, a smaczną ofiarę.
— Rad pan z takiej, jak ja modelki? — oświadczyła enigmatycznie. — Zobaczymy...
— Kiedy pani zechce mi pozować?
Zastanawiała się kilka sekund, jakby coś rozważając w swej główce.
— Obecnie nie mogę ściśle określić!... Mam tyle kłopotów z chorym w domu... Ale zaczniemy niedługo... Za parę dni... Zawiadomię pana...
Malarz pośpiesznie wyciągnął notatnik, wyrwał kartkę i skreślił swój adres.
— Służę! A nie rozmyśli się pani hrabina?
— Napewno się nie rozmyślę! — posłyszał w odpowiedzi wesoły śmiech. — Może, drogi mistrz, być o to całkowicie spokojny!...
Kiedy Krzesz opuścił willę, w której go spotkała niezwykła przygoda, czuł się wniebowzięty. Radości tej nie mąciło mu dziwne spostrzeżenie, które uczynił, wychodząc z pałacyku. Mianowicie, w jasno oświetlonym przedsionku, zdążył zauważyć miejsce, gdzie się zaczynały schodki, prowadzące do piwnicy. Znajdowało się ono w znacznej odległości od frontowych drzwi i należało przebiec najmniej dziesięć kroków od wejścia, aby tam się znaleźć. Zapewne, musiał być tak podniecony, wdzierając się do willi, że niepostrzeżenie przebył tę znaczną przestrzeń, sądząc w zdenerwowaniu, że ledwie próg przestąpił. Bo jakżeż inaczej to sobie wytłomaczyć?
Zresztą Krzesz nie miał wcale zamiaru ani nad tem się zastanawiać, ani tego sobie tłomaczyć. Zaprzątała go jedna myśl. Hrabina Orzelska. Tak cudnej kobiety nie napotkał dotychczas nigdy. Zgodziła się pozować mu do obrazu. O, stworzy on arcydzieło i dzięki niemu wybije się szybko. A prócz sztuki i sławy, zdobędzie jeszcze... Wszak przyglądała mu się takim wzrokiem... Tu zamiary malarza stawały się tak śmiałe, że nie wypowiadał ich nawet wyraźnie sam przed sobą. Lecz czuł, jak gorąca fala krwi uderza do głowy, a piersi rozsadza potężna fala pożądania...
Wędrowałby tak Krzesz, w stronę miasta, zatopiony w swych medytacjach, śród jesiennej szarugi, gdyby nagle czyjaś dłoń mocno nie pochwyciła go za ramię. Obejrzał się i drgnął, niby ujrzawszy samego czarta. Istotnie, można było się przestraszyć. Tuż obok, stała wysoka i chuda kobieta, niby z pod ziemi wyrosła, której twarzy nie rozróżniał, gdyż była przesłonięta gęstym, żałobnym welonem.
— Pani? — zagadnął niepewnie.
Nieznajoma, wciąż mocno wpijając się kościstemi palcami w ramię Krzesza, wskazała w kierunku, skąd powracał, w stronę niknącej w mroku willi.
— Z tamtąd pan wyszedł!
— Tak! — przytwierdził, coraz więcej zdumiony.
Wyciągnięta ręka kobiety groźnie poruszyła się w powietrzu.
— Siedziba szatana!... Siedziba szatana!... — z jej piersi wydobył się chrapliwy okrzyk. — Czy on jeszcze żyje?...
— Kto? — powtórzył Krzesz, nic nie rozumiejąc z tej całej sceny.
— Kto? — zaśmiała się zjadliwie. — On... on...
— Hrabia Orzelski? — domyślił się malarz. — Widziałem go przed chwilą... Jest sparaliżowany i obłąkany... Lecz czemuż pani mnie o to wszystko zapytuje?...
Nie dała wprost odpowiedzi. Natomiast, jakby snuła głośno swą myśl.
— Sparaliżowany? Obłąkany... Dobrze mu tak!... Dobrze!... Kara Boża... Niedługo pożyje... Dziwne, że dotychczas z nim się nie załatwili?... Przecież im przeszkadza... A ta djablica?
— Szanowna pani! — rzekł, chcąc wyjaśnić tę całą niezwykłą scenę. — Nie rozumiem kogo pani przeklina, o co jej chodzi i jakich ja mógłbym jej udzielić informacji? Któż jest ową djablicą?...
— Tylko jedna istnieje na świecie kobieta, w którą wcielił się szatan!...
— Ma pani hrabinę Orzelską na myśli? — podchwycił zły. — Ona ma być tą djablicą? Sądzę, że pani się myli... Bardzo z niej piękna i miła dama...
Jakiś chichot, podobny do skowytu, wyrwał się z piersi nieznajomej.
— Już cię zdążyła oczarować! — wykrzyknęła z pasją — Oczarowała! O strzeż się!... Zawróć póki czas... Uciekaj!...
— Ależ, pani...
— Sam nie wiesz, w co ona cię wciągnie!... Zginiesz!... Zginiesz...
— Proszę mówić wyraźniej!...
— Czyż warto? Tyś zaślepiony!... I tak nie pojmiesz!...
Malarz zamierzał jeszcze o coś zapytać, lecz w tejże chwili kobieta nagle puściła jego ramię i znikła w mroku również niespodziewanie, jak się pojawiła.
Chciał pogonić za nią, lecz rozmyślił się i tylko machnął ręką.
— Tfu, do licha!... Warjatka...
Stanowczo, tego dnia Krzesza wciąż spotykały niesamowite przygody.

Kiedy malarz opuścił pałacyk, na twarzy Orzelskiej osiadł dziwny wyraz. Znikł z niej ów uśmiech wesoły i nieco lubieżny, a zarysowało się na niej jakieś okrucieństwo.
Bez namysłu weszła z powrotem, do gabinetu, w którym się znajdował blady mężczyzna, siedzący w fotelu. Skulił się on jakby na jej widok, a na jego pomarszczonej, wygolonej twarzy, którą okalały siwe bokobrody, znów odbił się wyraz przerażenia.
— Więc namyśliłeś się? — zapytała.
Milczał.
— Dalej będziesz mi się sprzeciwiał? Chcesz, żebym zawołała Iwana?
— Nie... nie... — wybełkotał, z jawnym lękiem. — Tylko nie to... Nie, Iwan... Przecież byłem grzeczny, kiedy przyszedł ten obcy... Nie powiedziałem mu ani słówka... Choć was się okropnie boję...
— Skoro się boisz — wyrzekła twardo — to czemu nie chcesz podpisać? Podpiszesz i zostawimy cię w spokoju!... Inaczej... Sam wiesz, co cię czeka... Zresztą, za to, żeś krzyczał i tak należy się kara... Sprowadziłeś mi na kark jakiegoś draba i o mało nie miałam przykrości...
— Już nigdy nie będę krzyczał!
— A podpiszesz?
Mężczyzna pochylił głowę.
Kobieta zaśmiała się drapieżnie i klasnęła w dłonie.
— Iwan! — wykrzyknęła głośno. — Chodź tu natychmiast!
Stary człowiek stał się nagle podobny do małego dziecka. Twarz wykrzywił mu grymas błagalny i bezradnie wyciągnął ręce.
— Znów mnie będzie bił! — wybełkotał ze szlochem. — Po twarzy... po ciele... Nie... nie... Jak on strasznie bije... Toć we mnie już prawie życia nie zostało... Spójrz na te siniaki! — wskazał na dłonie. — Palcami poruszyć nie mogę!... Ty mnie bij lepiej...
— Wolisz, żebym ja cię biła? — syknęła. — To zamało!... To ci sprawia tylko przyjemność! Nie licz na to... Z tobą się rozprawi Iwan...
Mężczyzna szarpnął się parę razy w fotelu... Widać było, że chce powstać i uciekać, a poruszyć się nie może.
— Iwan! — Czemu nie przychodzisz? Chodź tu zaraz! — padł z ust Orzelskiej nowy rozkaz.
— Jestem! — odezwał się z sąsiedniego pokoju gruby męski głos.
— Przynieś z sobą bat!
— Słucham!
Niezadługo wszedł do gabinetu olbrzymi, może pięćdziesięcioletni drab, sądząc z ubrania, służący. Miał w ręku potężny pejcz i tym pejczem wymachiwał, jakby odniechcenia. Przystanął w progu i przyjmując postawę służbistą, zwrócił się do Orzelskiej, z zapytaniem:
— Mam zacząć?
Stary mężczyzna jęczał teraz i wił się na swym fotelu, a w jego oczach migotały błyski zwierzęcego lęku. Jak pies, spodziewający się bezlitosnej a okrutnej kary, oczekuje ciosów, przed któremi osłonić się nie może, tak samo stary człowiek kulił się na swem miejscu.
— Więc mam zaczynać? — powtórzył nazwany Iwanem.
— Boże... Boże... — jęczał mężczyzna... — On mnie będzie bił, Iwan, mój kozak, mój sługa... Jestem stary, chory i sparaliżowany, słaby... Bronić się nie mogę. Co za hańba... Co za wstyd... Toć wy nie macie odrobiny litości...
Bat w ręku Iwana poruszał się coraz groźniej...
— Twierdzisz, że nie znam litości! — powtórzyła. — Czemuż mi się sprzeciwiasz i nie chcesz podpisać papierów?... Stawiasz mnie również w położeniu bez wyjścia...
— Nie mogę!
— Dla czego?
Po raz pierwszy jakiś błysk energji przebiegł po pozbawionej wyrazu twarzy mężczyzny.
— Bo nie wolno mi skrzywdzić nikogo!
— Nie skrzywdzisz!
Lecz on już przemawiał stanowczo, na chwilę odzyskawszy dumę i godność.
— Zabrałaś, co miałem!... Trudno... Nie żałuję... To było moje... Lecz tamto, co innego...
— No... no — wyrzekła. — Co za szlachetność... Co za niezłomne postanowienia... Więc, ostatecznie odmawiasz?
— Powiedziałem...
Zwróciła się w stronę olbrzymiego kozaka, który z marsem na czole, nieruchomy, niby olbrzymi posąg kamienny, oczekiwał rozkazu.
— Iwan!
Postąpił parę kroków w stronę fotelu i bicz uniósł do góry.
— Nie! — wykrzyknęła. — Wprzód ściągnij z niego ubranie! Dawaj pejcz!
Kozak wyciągnął w jej stronę bat, który pochwyciła skwapliwie, poczem brutalnie szarpnął chorego za ramię. W oczach tamtego znowu na chwilę zamigotał lęk, lecz wnet się opanował.
— Ściągaj!... Bij!... Katuj... oprawco! — zawołał w jakimś paroksyzmie wściekłości. — Znęcaj się podły chamie nad bezbronnym!... Nic ze mnie nie wydobędziecie... O zamordujcie prędzej!... Niech się skończą te męki...
Kozak, nie zważając na krzyki, powoli, niby rozkoszując się cierpieniami ofiary zdejmował z paralityka marynarkę. Lecz Orzelska pojęła, że najwymyślniejsze tortury, nie zdołają przełamać dziś oporu tego na wpół trupa. Zależało zaś jej, by go jakiś czas jeszcze utrzymać przy życiu.
— Hm! — rzekła, symulując współczucie. — Pragnę ci udowodnić, żem lepsza od ciebie... Zostaw go Iwanie, w spokoju...
Olbrzymi kozak ze zdziwieniem obrzucił hrabinę wzrokiem z podełba, ale odstąpił, posłuszny rozkazowi.
— Nie będę się obecnie znęcała nad tobą! — mówiła dalej. — Bo sądzę, że gdy się zastanowisz, sam nabierzesz rozumu... Tamto, ma nastąpić dopiero za trzy dni... Daję ci więc dobę do namysłu...
Poruszył przecząco głową, lecz ona udała, że nie widzi tego ruchu.
— Dobę do namysłu! — powtórzyła. — A inaczej... Nie miej do mnie żalu, lecz wiedz, co cię czeka... Tu idzie zbyt poważna gra!... Ustąpisz, lub zginiesz!...
— To zginę! — szepnął. — Ja już przestałem się bać śmierci! Śmierć jest czasem lepsza od życia...
Odwróciła się od niego i skinąwszy na kozaka, żeby udał się w ślad za nią, wyszła z gabinetu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.