Niebezpieczna kochanka/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
PANNA ZOSIA PRZYJEŻDŻA.

Orzelska, trzymając w ręku telegram, pośpieszyła do pokoju małżonka. Paralityk siedział w fotelu, na swem zwykłem miejscu, oczy miał przymknięte, a na twarzy mu osiadł jakiś wyraz ogłupienia.
— Rodrygu! — rzekła. — Obudź się! Mam dla ciebie ważne wiadomości!
Wydawało się, że dalej drzemie. Szarpnęła go mocno za ramię.
— Obudź się!
Powoli podniosły się powieki, a z za nich wyjrzały blade, bez wyrazu, niby rybie oczy.
— Co? co... — wybełkotał. — Znowu Iwan?
— Niema Iwana! — odparła ze zniecierpliwieniem. — Nikt ci dokuczać nie zamierza... Toć, widzisz, że od paru dni pozostawiłam cię w spokoju... Ale przyjeżdża twoja córka, przyjeżdża Zosia...
— A... Zosia przyjeżdża! — powtórzył bezdźwięcznym głosem, jakgdyby ta wiadomość nie uczyniła na nim najlżejszego wrażenia.
— Twoja ukochana córka...
— Tak... tak...
Orzelska wpijała się w tę ruinę ludzką z wyrazem dzikiego triumfu.
— Toż on już nic nie rozumie i o niczem nie pamięta! — wyszeptała. — Nawet o Zosi... Genjalny jest ten Bob... Genjalne są te proszki...
Należało jednak próbę doprowadzić do końca, a od wyniku próby zależało wiele, nawet życie hrabiego...
To też Orzelska jęła przemawiać doń, jakby przed nią siedział człowiek przytomny, bacznie przytem śledząc, jaki skutek wywierają jej słowa.
— Więc, przyjeżdża panna Zosia! — powtórzyła. — Choć pięć lat już trwa nasze małżeństwo, nie znam jej wcale, bo wciąż kształciła się zagranicą... a ja... to jest my — poprawiła się — z różnych względów uważaliśmy za niewskazany powrót Zosi do kraju... Nie wiem nawet, jak wygląda, bo ty masz tylko jej fotografje z lat dziecinnych... Sądzę jednak, że gdy teraz powróci, zapanuje pomiędzy nami serdeczny stosunek... Zaopiekuję się nią szczerze...
— Ty... ty... zaopiekujesz? — w źrenicach bez wyrazu paralityka zabłysł na sekundę cień lęku, ale wnet zgasł. — Dobrze... Zaopiekuj się...
— Pokocham, niczem własną córkę!
— Acha... Acha...
— Mogłeś sądzić — tłomaczyła słodko — że mam względem twej córki jakieś złe zamiary... Bo żądałam koniecznie, ponieważ jest niepełnoletnia, a ty zarządzasz jej majątkiem, żebyś na mnie, ze względu na swą chorobę wystawił plenipotencję... Sprzeciwiałeś się temu kategorycznie i czasem dochodziło pomiędzy nami do scen dzikich... Czy coś z tego pamiętasz?
Poruszył lekko głową i przymknął oczy.
— Nie... nie... pa... miętam!
— Nie pamiętasz? — zawołała radośnie. — Byłam dla ciebie zawsze bardzo dobra? Prawda?
— Dobra... bardzo dobra!
— Otóż tem bardziej niezrozumiały był twój opór! Choć majątku osobistego już nie posiadamy, a wszystko należy do Zosi, napewno nie ruszyłabym z tej fortuny ani grosza... Lecz mniejsza o to! Musimy teraz zastanowić się dobrze, aby Zosi ułożyć szczęśliwie życie...
— Tak... tak...
Choć każdy, kto z boku popatrzyłby na tę scenę, odniósłby wrażenie, że to nie żywy człowiek przemawia, a nakręcony automat, Orzelska najpoważniej wykładała swą myśl dalej:
— Musimy jej ułożyć życie!... Długo w naszym domu pozostać nie może... Sam chyba powinieneś zrozumieć... Bo... bo...
Tu zaplątała się nieco hrabina, lecz wnet wypaliła śmiało.
— Bo jest w tym wieku, że należy ją wydać za mąż... Czy na to się zgodzisz?
Odpowiedź na te zapytanie, była kulminacyjnym punktem całej rozmowy, a właściwie doświadczenia z na pół przytomnym hrabią. Gdyby i teraz zaprotestował, nie pozostawało nic — niźli dać mu zażyć silną dawkę trucizny. Ale narkotyk nie zawiódł pokładanych w nim nadziei, a z ust paralityka znów wybiegło głupkowate:
— Acha... acha...
— Więc przystajesz! — odetchnęła z ulgą. — Spodziewałam się tego! Wynalazłam nawet dla twej córki kandydata na męża... Solidny człowiek... Doktór-chemik... Rozumiesz?
Lecz w pokoju rozlegało się już ciche chrapanie. Paralityk, z powrotem zasnął.
— Zwycięstwo! — wyrzekła głośno, nie krępując się jego obecnością. — Całkowite zwycięstwo. Ten idjota nie zdradzi mnie ani słówkiem! Bob zostanie moim zięciem, a ja się dobiorę do miljonów... Czy Zosia pokocha Boba? — dodała z cynicznym uśmiechem. — O tom spokojna!... I dla niej on wynajdzie proszki... Proszki, które wiodą do grobu...
W rzeczy samej znalazła wyjście z trudnej sytuacji. Dłużej znęcać się nad chorym, nie prowadziło do celu. Trudno też było zmusić do podpisania dokumentów, skoro był nieprzytomny. Sam tego nie mógł uczynić. Wodzić zań ręką po papierze? Później mogli się na tem poznać. Ale pochwycić Zosię, podobno naiwną dziewczynę, w swe macki, stworzywszy pozory, że ojciec jest szaleńcem, to był najlepszy projekt... O, nie wymknie się jej teraz ona! A później prędko pozbędzie się na zawsze i starego i Zosi... Stanie się całkowicie wolna, a w jej posiadaniu znajdą się miljony...
Tak, miljony...
Jakiś, iście djabelski uśmiech, wykwitł na twarzy Orzelskiej. Na chwilę poczucie triumfu, zmąciło wspomnienie o czarno ubranej kobiecie. Ale wnet przykra myśl znikła.
— A gdybyż zmartwychwstała nawet! — szepnęła... — To i tak sobie poradzę! Toż to obłąkana...
Wyszła pośpiesznie do sąsiedniego pokoju.
— Iwanie! — padł głośny rozkaz. — Teraz siódma, a panienka przyjeżdża o ósmej! Bierz samochód natychmiast i jedź na jej spotkanie!

Lecz Iwan nie spotkał hrabianki.
Może na pół godziny przedtem, z pociągu kurjerskiego przybywającego z Paryża, wysiadła z przedziału drugiej klasy, młoda, osiemnastoletnia panienka, sama, niosąc skromną walizeczkę w dłoni. Była to wysmukła blondynka, ubrana skromnie o delikatnych i prawidłowych rysach, na twarzy której malowała się wielka dobroć, choć jednocześnie i pewien smutek.
Z wahaniem rozejrzała się dokoła i widocznie nie spostrzegając tego, kogo jej wzrok poszukiwał, pośpiesznie skierowała się do wyjścia. Rychło zajęła miejsce w taksówce, rzucając szoferowi adres odległej ulicy.
Panienką tą była hrabianka Zofja Orzelska — lecz taksówka nie skierowała w stronę placyku jej ojca.
Wręcz w odwrotną stronę...
A gdy po dłuższej jeździe samochód zatrzymał się przed niską i odrapaną kamienicą jednej z odległych od śródmieścia uliczek, wysiadła z auta, pozostawiając tam walizeczkę i polecając szoferowi zaczekać.
Raz jeszcze sprawdziła numer domu, poczem weszła niepewnie do bramy. W jednem z okien na pierwszem piętrze oficyny połyskiwało światełko.
— Więc odnalazłam! — wyszeptała radośnie i bez namysłu podążyła w kierunku mieszkania. Trzy dyskretne stuknięcia. Powoli, ostrożnie rozwarły się drzwi i wysoka sylwetka kobiety, ubranej żałobnie, wyrosła na progu.
— Nareszcie...
Kiedy, po pewnym czasie, panienka opuszczała tajemnicze mieszkanko, biegł w ślad za nią pełen lęku wzrok czarnej pani, a usta składały się, niby do modlitwy, błagalnie. Lecz dziewczyna nie zważała na to i nie utkwiły w jej pamięci groźne ostrzeżenia, posłyszane przed chwilą.
Wsiadła do taksówki z powrotem, polecając się odwieźć obecnie do pałacyku Orzelskich.
Na spotkanie wybiegła pani Tamara. Iwan powrócił przed paru minutami i już była niespokojna, co się stało z hrabianką.
— Ach, panna Zosia! — zawołała radośnie, mierząc przybyłą szybkiem spojrzeniem od stóp do głowy. — Jakże się cieszę! Musiała się pani rozminąć w drodze... Bo na jej spotkanie wysłałam służącego.
— Istotnie! — odparła, czerwieniąc się panienka. — Rozminęliśmy się w drodze... Choć nie wiem, czy służący poznałby mnie... Musiał mieć o mojej osobie bardzo niedokładny rysopis... Wzruszona jestem, na prawdę, że panią tak obszedł mój przyjazd...
Gdy wymawiała te słowa, niewinny a naiwny uśmiech wykwitł na jej ustach. Orzelska aż drgnęła z zadowolenia. Wielce ułatwione będzie zadanie z równie niedoświadczoną osóbką... To też pochwyciwszy ją w ramiona znakomicie jęła odgrywać komedję.
— Zosieńka kochana! — wyrzekła, obsypując ją pocałunkami. — Moje złote maleństwo! Nie znając cię wcale, tak właśnie sobie wyobrażałam, że wyglądasz... Ładna i bardzo jeszcze dziecinna dziewczynka... Doprawdy rada jestem, żeś przyjechała... Smutno samej mi było w tym domu... Zazwyczaj stosunki pomiędzy macochą a pasierbicą nie są zbyt serdeczne, lecz mam nadzieję, będziemy stanowiły wyjątek... Uważam cię już za młodszą siostrę... Nie gniewasz się chyba, że ci mówię po imieniu... Zosieńko...
— Ależ bardzo proszę! — odparła rumieniąc się mocno i z pewną nieśmiałością odpowiadając na czułości Orzelskiej.
A gdy znalazły się w dalszych pokojach willi, pani Tamara uważała za stosowne dalej wyjaśniać.
— Chcę uniknąć na wstępie wszelkich tarć między nami! Siedząc tam zagranicą, mogłaś sądzić, że wyszłam za twojego ojca jedynie przez wyrachowanie, dla majątku... I mogłaś żywić żal do mnie zato... Mogłaś przypuszczać, że wpłynęło to na oziębienie twego stosunku z ojcem... Otóż, zapewniam, że nigdy nie uspasabiałam go źle do twojej osoby... a co zaś mnie się tyczy, rychło poznasz, jakiem jest moje życie... Zamieniłam się w pielęgniarkę...
— A ojciec? — wyrzekła nieśmiało Zosia.
Orzelska uczyniła smutną minę.
— Pragniesz go coprędzej zobaczyć? — odparła, opuszczając wzrok do dołu. — Wcale się temu nie dziwię... Lecz bądź przygotowana...
— Na co? — powtórzyła z lękiem.
— Iż dzisiaj to tylko ruina człowieka! Jest sparaliżowany i nieprzytomny...
— Boże! — zawołała z rozpaczą. — Spodziewałam się tego... Toć z listów, które otrzymywałam, jasno wynikało... Uprzedzała mnie pani... Sam już pisywać nie mógł... Pani była na tyle dobra, że nadsyłała mi od czasu do czasu wiadomości...
— Tak biedne dziecko! Przykry cię oczekuje widok i obie jesteśmy jednakowo nieszczęśliwe... Lecz nie nazywaj mnie panią... Dla ciebie jestem tylko Tamara...
Panna Zosia odwróciła nieco główkę, jakby pragnąc ukryć swą boleść. Nie odpowiadając wprost na ostatnie słowa Orzelskiej, wyszeptała cicho:
— Chodźmy do niego!
Orzelska w milczeniu wskazała jej drogę. W gabinecie, ledwie oświetlonym dużą lampą, przesłoniętą gęstym abażurem, majaczyła ciemna sylwetka nieruchomego człowieka. Panna Zosia szybko podbiegła do paralityka i zawołała:
— Ojcze!
Hrabia drgnął i powoli podniosły się jego powieki. Przez krótką chwilę, niby ze zdziwieniem, patrzył na córkę. Wnet jednak zamknął oczy i nie wyrzekł ani słówka.
— Śpi! Lepiej go nie budzić! — zauważyła Orzelska.
Lecz panna Zosieńka nie dała za wygraną. Otoczywszy ramieniem szyję starego człowieka, przywarła doń blisko swym policzkiem, tak pozostając nieruchomo. Pod wpływem tego serdecznego uścisku, w nieprzytomnym jakby na kilka sekund zbudziło się życie. Znów rozwarł oczy i poruszył wargami, ale te wargi nie wydały dźwięku.
— Okropne! — wymówiła ze łzami w oczach. — Okropne... Papa już nie poznaje nikogo...
Tamara lekko dotknęła jej ramienia.
— Nie przedłużajmy — wyszeptała — tej niemiłej sceny... Jeśli budzić go zbyt natarczywie, dostaje ataków furji... Chodź, Zosieńko...
Panienka, posłuszna wezwaniu, oderwała się od chorego, złożywszy tylko na jego czole ostatni pocałunek. Powoli, na palcach, opuściła gabinet, tłumiąc łkania, jak się opuszcza komnatę, w której spoczywa nieboszczyk... Czyż, bowiem, dla niej ojciec już nie zmarł?
— Tak, Zosieńko! — znakomicie udane współczucie zadźwięczało w głosie Orzelskiej, gdy znalazły się w sąsiednim salonie. — Wyzbądź się złudzeń... Prawie wszelka nadzieja stracona... Wzywałam jeszcze przed paru dniami lekarzy na konsyljum... Nie czynią nadziei, aby kiedykolwiek odzyskał zmysły...
A gdy hrabianka zagryzła wargi, nie chcąc wybuchnąć głośnym płaczem, dodała:
— Teraz widzisz, jakiem jest moje życie... Istny szpital... Nie znam i nie widuję nikogo... Poświęciłam się całkowicie choremu...
W Zosi następował, widocznie, jakowyś duchowy przełom. Jeśli tkwiły w niej jeszcze, pod wpływem słów żałobnie ubranej kobiety, resztki uprzedzeń, te rozwiewały się ostatecznie. Podejrzenia znikły. Zbliżyła się ona powoli do Orzelskiej i ściskając jej rękę mocno, wyrzekła po raz pierwszy serdecznie:
— Toć aniołem trzeba być w ludzkiem ciele, jak ty, Tamaro, by przy twojej urodzie i młodości, poświęcić swe życie biedakowi!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.