Niebezpieczna kochanka/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
KRZESZ STAJE SIĘ ŚWIATOWYM CZŁOWIEKIEM.

Krzesz przybył, jak zostało umówione, nazajutrz popołudniu do pałacyku hrabiny, lecz o malowaniu nie było mowy. Przyjęła go z uśmiechem piękna pani, wnet oświadczywszy na wstępie:
— Drogi mistrzu! Niestety, nic dziś z pozowania... Mam gości... Przyjechała moja pasierbica z zagranicy, córka mego męża, Zosieńka, a również kuzyn mnie odwiedził... Ale niech pan nie ucieka! — dodała, widząc ruch malarza, który się cofnął, jakby zamierzając odejść. — Musi nam pan dotrzymać towarzystwa... A malowanie odłożymy na później...
W dużym przedsionku, pamiętnym przedsionku, z którego wiodły niebezpieczne schody do piwnicy, panował mrok i nie zapalono tam jeszcze światła. Nagle poczuł Krzesz, jak gorące wargi Orzelskiej przywarły namiętnie do jego policzka. Piersi wezbrała mu duma i już chciał pochwycić w swe krzepkie ramiona uroczą syrenę, gdy ona odsunęła go lekko.
— Kocham cię! — posłyszał szept. — Lecz nie teraz!... Zachowajmy pozory...
I niby obawiając się, by malarz nie nalegał i czem niewłaściwem ich stosunku nie zdradził, szybko odeszła do salonu.
Pośpieszył w ślad za nią. Ujrzał tam, siedzącą naprzeciw siebie w głębokich, złoconych fotelach parę. Młodą, przystojną panienkę, ubraną skromnie, na której twarzy osiadł cień smutku i jakiegoś wygolonego młodzieńca, w modnym garniturze i wielkich amerykańskich okularach. Widocznie niezbyt kleiła im się rozmowa, bo kiedy Orzelska wraz z Krzeszem zjawili się na progu — milczeli, spozierając na siebie z pewnem zażenowaniem.
— Nasz znakomity mistrz, pan Krzesz! — wyrzekła hrabina. — Malarz!... Przyszła sława... A to jest panna Zosieńka Orzelska... i mój kuzyn... Robert Szarecki... doktór-chemik...
Podczas gdy Krzesz trochę niezgrabnie witał się z hrabianką i ściskał dłoń Szareckiego, ten powstawszy z miejsca na powitanie, wpił się weń nieznacznie wzrokiem. Lecz tylko na chwilę. Bo wnet usiadł z powrotem, spuszczając oczy do dołu.
— Pan Krzesz — mówiła dalej Orzelska — maluje obecnie mój portret... Twierdzi, że tworzy arcydzieło... Ale nie zobaczycie go, dopóki całkiem nie zostanie ukończony. Prawda, mistrzu?...
— O, tak! — przytwierdził z zadowoleniem, widząc, że stalugi zostały odwrócone, a obraz stoi przodem do ściany. — Nie należy zawcześnie chwalić się robotą...
W rzeczy samej poczułby się mocno głupio, gdyby ktoś z obecnych ujrzał szkic wczorajszy... Naga, wyuzdana hetera... Czy też wampirzyca... Do tego samego przekonania dojść musiała widocznie i hrabina, kryjąc portret przed niepowołanemi spojrzeniami. Rzuciła tylko w stronę malarza szelmowskie spojrzenie, dodając:
— Zapewniam was tylko, że będzie to bardzo oryginalne dzieło...
Krzesz poczerwieniał i zagryzł wargi. Podziwiał jej tupet. Ale Orzelska wnet skręciła rozmowę na inne tematy, na malarstwo i sztukę w ogólności, popisując się swą znajomością zagranicznych galerji i stosunkami z obcemi artystami. Raz po raz padało z jej ust głośne nazwisko, lub dowcipne spostrzeżenie. Właściwie przemawiała ona jedna, bo Krzesz zażenowany wytwornem towarzystwem milczał, toż samo czyniła panna Zosieńka, bawiąc się tylko, leżącą na jej kolanach chusteczką, a młody doktór palił papierosa za papierosem, ciskając na malarza od czasu do czasu niezbyt przyjazne spojrzenia. Spojrzenia te były na tyle wymowne, iż nie uszły one uwagi malarza, który w duchu się zapytywał:
— Czego ta małpa w okularach tak się na mnie gapi? Połknąłby ślepiami... Zazdrosny?
Wejście fertycznej subretki z przyborami do herbaty przerwało ten niezbyt ożywiony nastrój. Snać zachowanie się Szareckiego spostrzegła i Orzelska, bo dając znak służącej, aby filiżanki ustawiła na dalszym stoliku, wyrzekła, powstając:
— Sama rozleję herbatę! Będzie smaczniejsza... A ty mi pomożesz, Bobie...
— Może, ja? — zaofiarowała się z pomocą panienka.
— Nie, Bob! To należy do jego obowiązków!
Młody człowiek, posłuszny wezwaniu, powstał z miejsca i podążył w ślad za Orzelską. Ta natychmiast wykorzystała sposobność zamienienia z nim paru słów poufnych.
— Przestań się tak patrzeć! Zwarjowałeś? — syknęła gniewnie, nachylając się nad stolikiem — Malarz to zauważy...
— Nowy flirt! — wymówił równie cicho, złośliwie. — Cóż to znaczy?
— Nie pleć głupstw!... Maluje mój portret!...
— Acha... portret...
— Zresztą jest mi potrzebny...
Brzęk filiżanek głuszył rozmowę. To też młody człowiek głośniej szepnął:
— Wszystko mi się tu nie podoba, Tamaro...
— Jesteś zazdrosny, jak baba i masz babski charakter, — odrzekła z tłumionym gniewem. — Powtarzam, malarz jest mi potrzebny, jako narzędzie... Nic cię to nie obchodzi... Masz natychmiast zacząć nadskakiwać tej smarkatej...
— Kiedy mi jej żal!... To, naprawdę, bezbronne dziecko...
— Stare skrupuły?...
— Nie umiem zabić resztek sumienia!...
Jakiś chrapliwy odgłos wyrwał się z gardła Orzelskiej. Na szczęście, Krzesz opowiadał teraz o czemś panience i oboje siedzieli odwróceni tyłem do hrabiny.
— Więc chcesz, czy nie chcesz, bym była twoją? — namiętny szept biegł z ust Orzelskiej. — Chcesz?... Czy wolisz mnie utracić? Jeśli ci zależy na mnie, żądam ślepego posłuszeństwa... Rozumiesz?
— Pchasz do czynów potwornych, Tamaro...
— Rzeczą potworną ci się wydaje złączyć się ze mną na zawsze?
Gorejący jej wzrok hypnotyzował ofiarę, a pod wpływem tego wzroku, głowa młodego człowieka opuszczała się coraz niżej. Orzelska, pewna teraz zwycięstwa, głośno zawołała, udając rozbawioną.
— Zanieś-że prędzej filiżankę herbaty, pannie Zosieńce... Cóż to za niezdara z tego Boba! Łapy mu się trzęsą... Et, lepiej uczynię to sama...
Istotnie pochwyciwszy spodeczek z filiżanką, skierowała się do panienki i postawiła go na stoliku przed nią. Poczem pochyliła się blisko i zapytała półgłosem, lecz tak, że posłyszał to Krzesz.
— Jak ci się, kochanie, podoba mój kuzyn?
— Bardzo miły! — odparła, zaczerwieniwszy się panienka.
Orzelska uśmiechnęła się lekko i powróciła po następne filiżanki. Tymczasem Bob, z niewyraźną jeszcze bardzo miną niósł sporą tackę z ciastkami.
Znów dokoła stolika zaczęła się ta sama, konwencjonalna rozmowa, podsycana przeważnie przez hrabinę. Lecz tym razem, Bob, jakby ulegając otrzymanemu rozkazowi, też wtrącał słówko od czasu do czasu, a panna Zosieńka parokrotnie na jego odezwania się odpowiadała uśmiechem.
— Więc to jest ów narzeczony! — myślał Krzesz, obserwując nagłą zmianę. — Czemuż ciskał na mnie takie wściekłe spojrzenia... Wydawało się, że jest o Tamarę zazdrosny... Naprawdę dom zagadek... I wczoraj ten Iwan...
Wspomnienie o rosłym kozaku, dręczyło malarza. Co miały oznaczać niezrozumiałe słowa i dziwne ostrzeżenie. Chętnieby zagadnął o to hrabinę, lecz uczynić to było niesposób. Dziś nigdzie nie spostrzegał kozaka. Po salonie kręciła się tylko fertyczna subretka, a Iwan, wbrew swym przyzwyczajeniom, nie zajrzał ani razu.
Prawdę powiedziawszy, czuł się Krzesz nieswojo. Ogólna rozmowa nudziła go, z panienką nie wiedział o czem gadać, a wyraźną powziął antypatję do doktora, którego nazywano Bobem. W duchu przeklinał nagły przyjazd hrabianki oraz złe fatum, które mu zepsuło tyle obiecujące sam na sam z Orzelską. To też wychyliwszy z rozpaczy, ze dwie filiżanki herbaty i spałaszowawszy niezliczoną ilość ciastek — bowiem wśród największych przeciwieństw losu dobry apetyt malarzom dopisuje — doszedł do przekonania, że nasiedział się dość i postanowił się wynieść. Podniósł się tedy z miejsca i poprawiając swą aksamitną kurteczkę, oświadczył krótko, lecz stanowczo.
— Już pójdę...
Orzelska nie zatrzymywała Krzesza.
— Już pan odchodzi! — rzekła. — Tak prędko? Cóż... Odprowadzę pana... Umówimy się w sprawie dalszych seansów...
Malarz, kiedy się znaleźli sam na sam w przedsionku, dał folgę dręczącym go zapytaniom:
— Kim jest ów młodzieniec? — zagadnął.
— Przecież wiesz! — udała zdziwienie — Robert Szarecki... doktór-chemik, rokujący nadzieje uczony. Ponieważ jest moim kuzynem, zdrobniale nazywam go Bobem...
— Tak... tak... — mruknął. — A czemuż on mi się z taką złością przyglądał?
— Wydawało ci się!...
— Bynajmniej, nie zdawało mi się!... W tobie zakochany?... Zazdrosny?
W przedsionku zadźwięczał srebrzysty śmiech.
— Głupcze! Nie zauważyłeś, że pragnę go skojarzyć z Zosieńką?
— Hm... ale...
Orzelska przycisnęła się do Krzesza.
— Czyż nie domyślasz się, że ciebie tylko kocham! — wyszeptała gorąco, poczem wymówiła prawie te same słowa, jakie padły z jej ust w czasie rozmowy z Bobem: — Że przywiązałeś mnie do siebie na długo!
Krzesz nie należał do liczby bardzo spostrzegawczych mężczyzn. Ale połechtana miłość własna czyni ślepemi i najbardziej przebiegłych. To też porwał Orzelską w swe objęcia i jął obsypywać tak gwałtownemi pocałunkami, że z tych uścisków wydostała się dopiero po dłuższej chwili.
— Szaleńcze! Co robisz? Jeszcze ktoś nadejdzie...
— Uwielbiam cię! — wymówił porywczo.
Teraz, stojąc o parę kroków od malarza, uśmiechała się zagadkowo.
— Naprawdę mnie kochasz? — zapytała.
— Nad życie!
— I gotów jesteś spełnić każdą moją prośbę?
— Każdą.
— Hm! — uśmiech Orzelskiej był coraz dziwniejszy. — W najbliższej przyszłości wypróbuję twe przywiązanie... Bo, istotnie, zwrócę się z pewną prośbą...
— Nie zawiedziesz się! — odparł z przekonaniem. — Wykonam, co tylko rozkażesz! A chyba — zażartował — nie zechcesz mnie nakłaniać do zbrodni?
Ogniki zagrały w głębi źrenic.
— Kto wie? Czyż nie warto dla mnie popełnić morderstwa?
— Może i warto! — zaśmiał się wesoło — Lecz zaciekawiłaś mnie! Powiedz, o co chodzi?
— Później... Za dni parę...
Krzesz nagle spoważniał.
— Wiesz Tamaro — rzekł — jesteś naprawdę tajemnicza i tajemnicza cię otacza atmosfera... I po drugiej wizycie ostrzegano mnie przed tobą!
Skrzywiła usta z pogardą.
— Znów czarna dama?
— Nie! Tym razem mężczyzna...
— Mężczyzna?
— Iwan! Twój kozak... Dopędził mnie, kiedym opuszczał pałacyk i radził, abym zaniechał tu odwiedzin...
Bodaj, po raz pierwszy, od czasu znajomości z malarzem, Orzelska zmięszała się gwałtownie.
— Dureń! Cóż on więcej gadał...
— Nic...
— To niewiele! A wiesz, czemu sobie na to zuchwalstwo pozwolił? — na poczekaniu wynalazła wykręt. — Jest niezwykle przywiązany do mojego męża... i mnie pilnuje... Szpiegował nas widocznie. Och, porządną burę zato oberwie! Porządną! Cham bezczelny...
Błyskawice, jakie padły z ócz Orzelskiej, świadczyły, iż nie rzuca ona pogróżek na wiatr i potrafi rozprawić się z kozakiem. Krzesz aż przestraszył się tego wybuchu, a ponieważ tłomaczenie Orzelskiej wydało mu się całkowicie prawdopodobne, jął ją uspakajać.
— Et, głupstwo! Nie zwracaj uwagi! Nie daj mu poznać nawet, żem ci to powtórzył...
— Już wiem, co zrobię! — odparła, jakby snując głośno zakończenie myśli. — Odechce mu się podobnych sztuk! A teraz już idź... Zbyt długo gawędzimy ze sobą...
Krzesz, zły na siebie, iż niepotrzebnie rozgniewał Orzelską, ucałował rączkę pięknej pani i odszedł. Pocieszała go nieco, rzucona mu po cichu, na odchodnem obietnica, iż zobaczy się rychło, bez świadków, sam na sam.

Wieczorem tego dnia, gdy dawno już odszedł Bob, a panna Zosieńka udała się do swego pokoju na spoczynek, Orzelska siedziała sama w swej sypialni. Wybiła już jedenasta i martwa cisza zaległa w pałacyku.
Dziwna była ta sypialnia hrabiny. Pełna skór dzikich zwierząt, porozwieszanych po ścianach, puszystych smyrneńskich dywanów, zaściełających podłogę, niskich tureckich otoman. Panowała tam atmosfera Wschodu, nacechowana zmysłowością i wyuzdaniem, a wielkie łoże pod baldachimem, umieszczone w głębi pokoju, a tonące śród powodzi falban i koronek potęgowało jeszcze to wrażenie. Mdłe, różowe światło wysoko pod sufitem wiszącej ampli ledwie rozpraszało mroki dużego pokoju.
Przed wielką gotowalnią, pokrytą nieskończoną ilością flakonów, flakoników i puzderek, zajmowała miejsce Orzelska, ubrana tylko w cieniutki, jedwabny, złotego koloru peniuar, obramowany tygrysiem futrem, a wielkie zwierciadło, znajdujące się na tualecie, odbijało na pół obnażone kształty i twarz pięknej kobiety. Dziwny, zaiste był ten obraz i dziwna panowała harmonja pomiędzy strojem, a wyrazem twarzy hrabiny. Bo na obliczu Orzelskiej rysował się wyraz takiego samego okrucieństwa, jak okrutnym musiał być drapieżnik, którego futro obecnie zdobiło jej szatę.
Wrzał w jej duszy, w rzeczy samej potężny gniew, tem silniejszy, że nie miała go na kim wyładować, usta szeptały z pasją... Iwan...
Raz na zawsze należało skończyć z tym drabem, który korzystając z tego, iż ongi, chcąc go bardziej przywiązać do siebie, pozwoliła mu na pewne poufałości, teraz swą bezczelną zazdrość posuwał do ostatecznych granic. Ostrzegał malarza! Niesłychane! A co będzie, jeśli kiedyindziej zechce ze wszystkiem się wygadać?
Jakże chętnie rozprawiłaby się, po swojemu, z Iwanem! Lecz kozak od południa znikł i nigdzie go nie mogła odnaleźć. Niczem kamień w wodę. Czyżby się domyślił, że Krzesz wczorajszą rozmowę powtórzy? Zapewne. Bo nie tak dawno jeszcze obeszła pokoje pałacyku, wołając go po imieniu, ale te poszukiwania pozostały bezowocne.
— Łajdak! — mruknęła — Wie, że nie lubię żartować!
Siedziała tedy Orzelska, zagryzając wargi z bezsilnej złości i łamiąc sobie głowę, gdzie ukryć się mógł kozak, kiedy nagle jakiś szmer u okna zwrócił jej uwagę.
Czyżby się przesłyszała. Nie! Szmer się powtórzył i sprawiał wrażenie, jakgdyby ktoś, tam na zewnątrz pałacyku, leciusieńko paznokciem drapał w szybę.
— Cóż to jest? — drgnęła — Iwan? Et, chyba nie on.
Orzelska była kobietą szybkiej decyzji. Pochwyciwszy błyskawicznym ruchem browning, spoczywający w napół otwartej szufladzie tualety, broń którą stale trzymała pod ręką, cichemi krokami, niczem kot, podkradła się do okna.
Drapanie stawało się mocniejsze. Teraz już tajemniczy intruz uderzał wyraźnie palcami w szybę.
— Kto tam? — zawołała, niespodziewanie otwierając okno.
Wionęła na nią bezgwiezdna noc i chłód jesiennego wieczoru. Lecz pozatem nie dojrzała nikogo.
— Kto tam? — powtórzyła. — Bo strzelam...
— Nie tak energicznie, Tamarko! — w odpowiedzi zabrzmiał cichy, spokojny głos. — Mnie chcesz zabić?
Gwałtownie zbladła.
— Ten głos?... Niemożebne? Oman...
Ale w ramie okiennej już ukazała się twarz mężczyzny. Jednym susem przesadził parapet i znalazł się w sypialnym pokoju. Przystanął naprzeciw Orzelskiej i zagadnął z uśmiechem:
— Poznajesz mnie, Tamarko?
Był to wysoki, czterdziestoletni człowiek, o szpakowatych włosach, ubrany w wytarte ubranie, o źle ogolonej, wymizerowanej i bladej twarzy. Taką cerę posiadają ludzie, którzy długi czas spędzili w zamknięciu, bez słońca i powietrza. Palto miał miejscami podarte, a buty podziurawione i zachlapane błotem, świadczące o długiej wędrówce. Lecz, mimo tego biednego stroju, twarz mężczyzny posiadała cechy tak odrębne, że każdy zwrócić nań musiał uwagę. Wydawało się, że nosi on na swem obliczu kamienną maskę chłodu i ironji, lecz poza tą maską odgadnąć można było łatwo niezwykłą stanowczość, odwagę i dążenie, choćby po trupach, do celu. Zimne, stalowe oczy patrzyły zuchwale, jakby nie lękając się żadnego niebezpieczeństwa.
— Ty... ty... Ryszardzie! — wybełkotała Orzelska — Śnię chyba...
— Ja we własnej osobie! — odparł nieco drwiąco. — Daruj, że cię o późnej porze nachodzę i tak niezwykłą drogą... Ale nie mogłem postąpić inaczej.
— Więc udało ci się?
— Czemuż nie miało się udać? Dwanaście lat więzienia, to bardzo poważny okres czasu! Sądzę, że połowa wystarczy! A ponieważ nie zamierzano ani mnie ułaskawić, ani skrócić kary, postanowiłem sam opuścić ten niezbyt miły przybytek.
— Więc udało się! Udało! — zawołała z niekłamaną radością. — Och, jakżeż jestem szczęśliwa...
Jakaś dziwna zmiana zaszła w Orzelskiej. Ona dotychczas taka dumna i władcza, nagle zmieniła się nie do poznania. Wzrok jej biegł pokornie w stronę mężczyzny, niby spojrzenia psa, odnajdującego swego pana po długiej rozłące.
Lecz jego nie wzruszały zbytnio te objawy widocznego przywiązania, lub też niezwykle panował nad sobą.
— Cieszę się, żeś nie zapomniała o mnie! — wyrzekł dość chłodno. — Choć od dłuższego czasu już nie miałem twych listów... A teraz zamknij starannie drzwi, abyśmy mogli swobodnie porozmawiać...
— Możesz być bez obawy! Nikt tu nie wejdzie — odparła. — Tamten jest sparaliżowany, a Iwan gdzieś przepadł... Rozgość się... Ach, biedaku! — dodała patrząc na szaro ziemistą twarz mężczyzny. — Jak tyś się zmienił? Co oni z tobą zrobili? Ileś musiał przecierpieć?
— Nie lękaj się! — rzekł, zdejmując palto i siadając w wygodnym fotelu. — Pozostałem taki sam, jaki byłem i głupich parę lat więzienia mnie nie złamie! Prędko stanę na nogi, ale muszę z tobą wszystko omówić... Powiadasz, że nikt nie wejdzie, a Iwana niema w domu? No, o tym Iwanie, to ci opowiem później znakomitą historyjkę. Ale, zaczynajmy od początku. Twierdzisz tedy, że się mnie nie wyrzekłaś i nadal służysz pomocą?
Orzelska, która zajęła naprzeciw mężczyzny miejsce, aż podskoczyła w fotelu...
— Jak śmiesz nawet zapytywać? — padł z jej ust gorący wykrzyknik. — Toć wiesz, jak jestem do ciebie przywiązana... Ciebie tylko kochałam...
Choć frazes ten padł z ust pięknej kobiety dziś już dwukrotnie, w rozmowie z Bobem i w rozmowie z malarzem, teraz dopiero wyczuć się dawało, że nie gra komedji a mówi prawdę.
Po kamiennej masce mężczyzny prześliznął się lekki uśmiech.
— No... no... — wycedził. — Mam wrażenie, że nie żyłaś, niczem zakonnica w czasie mej przymusowej nieobecności...
— Słuchaj! — odpowiedziała szczerze. — Moja uroda jest moją najpotężniejszą bronią, a za chwilę szału płacili mężczyźni majątkiem, lub życiem... Jeśli miewałam kaprysy, to stale ten, którego obdarzyłam mem ciałem stawał się mojem narzędziem, moim niewolnikiem. W gruncie pogardzam mężczyznami i im więcej który pełza przedemną na kolanach, tem staje mi się wstrętniejszy. Nie napotkałam jeszcze mężczyzny, który gwoli zaspokojenia zmysłów, nie był gotów do największej podłości... Jestem, niby trujący kwiat. Kto mnie się dotknie, ginie. Nie masz być o co zazdrosny. Zresztą sam uczyłeś mnie tych zasad. Tyś jeden potrafił mnie zgjąć. Uwielbiam cię zato i się boję ciebie. A wiedz, że rozkoszą jest dla kobiety, takiej jak ja, bać się kogoś, poczuć nad sobą władcę... Nigdy nie wiedziałam, co zrobisz ze mną za chwilę. Czy mnie ucałujesz, czy zadusisz. Dlatego pójdę na twe skinienie choć do piekła. I jeśli zechcesz, od dziś znów ci będę oddaną towarzyszką, najwierniejszą kochanką...
— Tak! — mruknął w zamyśleniu. — Ciebie Tamarko, nigdy nie zadowolni, tak zwany przyzwoity człowiek, lgniesz do zbrodniarza... A lata, któreśmy przeżyli wspólnie złączyły nas mocnym węzłem.
Poczęła, nawiązując do ubiegłych wypadków, żywo tłomaczyć.
— Czyż mało nie oszalałam z bólu, kiedy cię aresztowano, a później skazano na dwanaście lat więzienia w Szwajcarji za wyrabianie fałszywych monet, na skutek niezrozumiałej dotychczas denuncjacji. Fabryka przecież znakomicie była ukryta, a nam powodziło się tak dobrze. Choć nie byliśmy małżeństwem, uchodziliśmy za parę arystokratów i przyjmowano nas wszędzie. Ty, wielki pan, polak z kresów, który zdołał ocalić przed rosyjską rewolucją część magnackiej fortuny, ja, księżniczka gruzińska, którą jestem istotnie, twoja żona. Nic to do rzeczy niema, że moja rodzina dawno mnie się wyparła, a ty, kiedy poznaliśmy się w Rosji, byłeś wykolejonym rysownikiem. Pamiętam pierwsze w Moskwie nasze „uderzenie“. Ograbiliśmy z pieniędzy i brylantów jakiegoś kupca i z tym łupem ociekliśmy zagranicę... Tyś wpadł na genjalny pomysł „wyrabiania“ dolarów i przez dwa lata mieliśmy po uszy amerykańskiej waluty. Jakiego zadawaliśmy szyku i w Szwajcarji i w Paryżu i w Nizzy! A stale nam towarzyszył Iwan w narodowym kozackim stroju, jakby jeszcze podkreślając nasze kresowe pochodzenie... Tyś go wyłowił jeszcze w Rosji i żywiłeś doń bezgraniczne zaufanie. Toć nie był on jedynie twym służącym, a jednocześnie i pomocnikiem...
— Hm!... — mruknął. — Był czas, kiedy ufałem mu bezgranicznie...
— Gdy cię uwięziono — mówiła dalej — umiałeś tak znakomicie wszystkiem pokierować, że nie byłam zamięszana w sprawę. Pozostawili mnie w spokoju. Mnie i Iwana. Ale czyniłam nadludzkie wysiłki, żeby cię uwolnić, lub choć złagodzić twą dolę... Napróżno... Władze szwajcarskie są surowe i trudno im wyrwać tego, kto raz w ich łapy wpadnie.
— Istotnie, — przytwierdził — zrobiłaś, co było w twej mocy. Na adwokatów sprzedałaś swą biżuterję...
— Kiedy wyrok zapadł i nie pozostało już żadnej nadziei, pozostałam prawie bez pieniędzy. Kapitały w banku skonfiskowano, resztę pochłonęły koszta procesu. Wtedy, wyprzedawszy się ze wszystkiego wraz z Iwanem, wyjechałam do jakiejś miejscowości kąpielowej, z polecenia lekarzy, gdyż z rozpaczy dostawałam ataków obłędu... Jeśli chciałam jeszcze żyć, to aby cię ratować, a gdy wyjdziesz z więzienia, zapewnić dostatek. Nienawidziłam wszystko i wszystkich. Każdy wydawał mi się wrogiem, który się przyczynił do naszej zguby. Odtąd, stałam się taką, jaką jestem... Do celu, po trupach... Przypadek zrządził, iż w tej miejscowości kuracyjnej właśnie, bywał i Orzelski. Już wówczas groził mu paraliż, czuł jednak wielki pociąg do płci niewieściej. Twierdzono, że jest niesłychanie bogaty... Postarałam się z nim zapoznać...
— Niektóre szczegóły znam z twych listów! — zauważył, zapalając dość lichego papierosa. — Oczywiście musiałaś pisywać oględnie, bo cenzura więzienna jest bardzo surowa. Wielu więc rzeczy domyślam się raczej, niż je znam istotnie... Rychło wyszłaś za mąż za Orzelskiego?...
— Tak, zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia... Udawać rosyjską arystokratkę było mi bardzo łatwo, papiery miałam w porządku... Prędko odbył się nasz ślub, o czem ci doniosłam, tłomacząc między wierszami czemu tak czynię... Pragnęłam posiąść miljonowy majątek, a jego pozbyć się jaknajszybciej. Lecz później wyrosły przeszkody, o których nie wiedziałam przed ślubem...
— I o tem wiem!
— Orzelski zarządzał właściwie tylko olbrzymią fortuną, bo do nieboszczki żony należał ten majątek. Pozostała po niej, córka Zosia, a żona, kiedy umierała, znając hulaszcze usposobienie męża, dziecku zapisała wszystko. Mogliśmy więc prowadzić bardzo wystawny tryb życia, nie odmawiać sobie żadnych luksusów, lecz o tem, abym mogła wejść w posiadanie sum znaczniejszych, mowy nie było. Teraz, pojmujesz, czemuś otrzymywał odemnie jeno niewielkie przesyłki pieniężne.
— Ach! — uderzył się ręką w czoło. — A ja cię posądzałem...
— Niesłusznieś mnie posądzał! Tem więcej, że gdy w kilka lat po ślubie, Orzelski na dobre został sparaliżowany, nastąpił w nim jakiś dziwny przełom. Począł skąpić, twierdząc, że nie może naruszać kapitału córki, wzbraniał się kategorycznie wydać na moje nazwisko plenipotencję, abym zarządzała majątkiem... Bo i taki już plan powstawał w mej głowie. Wydobyć plenipotencję, na zasadzie jej sprzedać, co się da i uciec. Ale daremne były wszelkie wysiłki. Czy stary bałwan zorjentował się, o co chodzi, czy też trapiły go wyrzuty sumienia, w żaden sposób poradzić sobie z nim nie mogłam. Dochodziło nawet do scen gwałtownych, używałam presji — tu Orzelska nie uznała za wskazane powtórzyć jakiego rodzaju była ta presja, a również opowiadać o znęcaniu się nad paralitykiem — Więcej jeszcze. Jeden z ludzi całkowicie mi oddanych, zaraz opowiem ci o nim — wynalazł niezwykłe proszki, utrzymujące człowieka w stanie na pół przytomnym i osłabiające wolę.
— I to nie pomogło?
— Nie pomogło! A uważałam za zbyt ryzykowne podpisywać za Orzelskiego, lub ująwszy go w takim stanie za rękę, wodzić nią po papierze... Prawnicy mogli się na tem poznać...
— Słusznie...
— Tak więc się przedstawiały te sprawy...
— Teraz pojmuję — przerwał, a w jego tonie zadźwięczała serdeczniejsza nuta. — Teraz pojmuję, czemu nieznaczne od ciebie otrzymywałem przesyłki i czemu nie pośpieszyłaś mi z wybitniejszą pomocą...
— Wyciągałam z mojego starego bałwana, co się dało, lecz jego osobisty majątek nie był wielki... Pieniądze te rozeszły się na dwukrotne daremne próby urządzenia twej ucieczki... Później mogłam przesyłać tylko sumki mniejsze... Sądziłam, że wyczujesz, iż szykuję duże uderzenie... A gdyby powiódł się mój plan, poświęciłabym miljon nawet, byleś się znalazł na wolności...
— A jednak — zauważył — te drobniejsze sumki wystarczyły, aby zmiękczyć serce jednego z dozorców... Stało się to wówczas, kiedy już myślałem, że przesyłasz mi jeno drobne zapomogi przez litość, bezemnie ułożywszy sobie życie... Piłki znalazły się dzięki pomocy cerbera w więzieniu, przeciąłem kraty, uciekłem szczęśliwie i nie wpadłem w ręce pościgu... Lecz, tego, co posiadałem z trudem starczyło na zakupienie starego ubrania i przedostanie się do kraju. A w Warszawie błąkam się już drugi dzień, właściwie nie mając dachu nad głową... Obawiałem się zjawić wcześniej u ciebie, nie chcąc się narażać na przykrości... no... i nie wiedząc, jak mnie przyjmiesz... Dziś, dopiero...
— Ależ — porwała się z miejsca i podbiegła do stojącego w rogu sypialni sekretarzyka. — Tobie potrzeba pieniędzy! Bierz, co mam! — doręczyła mu sporą paczkę banknotów. — Obspraw się, bądź z powrotem lordem! Wynajmij mieszkanie... Wszystko tak ułożę i upozoruję, abyś mógł swobodnie u mnie bywać! Zresztą, przypuszczam, w najbliższej przyszłości urzeczywistnią się moje zamiary i razem drapniemy zagranicę... A majątku Orzelskiego starczy nam do końca życia... A twoja obecność tutaj doda mi otuchy... Wesprzesz mnie radą...
— Jakiż twój plan? — krótko zapytał.
Chwilę jakby się zastanawiała, aby wyznając mu szczerą prawdę nie wygadać się z niektóremi dość drażliwemi sprawami.
— Jak już wspominałam — poczęła — fortuna należy do córki Orzelskiego, hrabianki Zosi. Choć Orzelski jest na pół zidjociały, póki on żyje, nie wydostanę plenipotencji i nie zawładnę miljonami... Panna Zosieńka wczoraj powróciła do Warszawy i mieszka razem z nami... Przedtem nie znałam jej wcale, korespondując z nią tylko rzadko, a potrafiłam się tak urządzić, iż najmniejsza zła wieść nie dotarła do niej o mojem pożyciu z jej ojcem... Przeciwnie, była przekonana, że byłam mu oddaną opiekunką... Jest to, na szczęście bardzo naiwna jeszcze panienka, która nie ma pojęcia o niczem i poczytuje mnie za anioła... Już zdążyłam zdobyć jej całkowite zaufanie...
— Acha! — mruknął, zaciągając się głęboko tytoniowym dymem, choć nie wiedział do czego Orzelska zmierza.
— Otóż pozyskawszy jej zaufanie, pragnę ją wydać za mąż za swojego człowieka... Jest nim ów chemik, o którym ci wspominałam, Robert Szarecki... Dziś przedstawiłam go smarkatej jako mojego kuzyna i mam wrażenie, że jej przypadł do gustu... Jest to chłopak z dobrej rodziny i naprawdę, nieprzeciętny uczony... Wynalazł narkotyki osłabiające wolę, czyni doświadczenia nad truciznami, niepozostawiającemi po sobie najlżejszego śladu... Oczywiście, wyłącznie dla nauki... Ja zaś potrafiłam to wykorzystać dla swoich zamierzeń, a on nie śmiał mi się sprzeciwić...
— Taki zakochany? — zagadnął mężczyzna trochę ironicznie.
— Do szaleństwa! — przytwierdziła, poczem poczerwieniała lekko. — Ale nie wysnuwaj żadnych wniosków... Panuje pomiędzy nami ściśle platoniczny stosunek... Otóż chłopak ten, kiedy zajmował jeszcze poważne stanowisko w jednem z laboratorjum, zdefraudował dla mnie poważniejszą sumę, bo mi wtedy na gwałt potrzeba było pieniędzy... Skandal, oczywiście, zatuszowali bogaci krewni... Ale od tej pory jest skończony... Sam nie śmie wysunąć nosa na świat i żyje tylko z tego, co mu dają... Choć, od czasu do czasu, ogarniają go wyrzuty sumienia i wtedy rozpacza, że przezemnie stoczył się na dno, lecz szybko to mija i stale robi, co zechcę...
— Jeden z tych słabych, który będąc najuczciwszym z gruntu człowiekiem, posunie się przez brak woli do najgorszej zbrodni, — zadrwił. — Cóż dalej?
— Choć jęczał i płakał, że namawiam go do rzeczy potwornych, zgodził się na poślubienie hrabianki... Pragnę wszystko tak ułożyć, aby jeszcze przed ślubem przepisała nań prawie cały majątek, a ten majątek później znajdzie się u mnie! Rozumiesz? Zresztą, zabezpieczę się dobrze i wystawi on szereg na moje nazwisko zobowiązań... Choć to niepotrzebne... Bo, jeśli się godził na moje plany, to tylko dlatego, że sądzi, iż go kocham — ha... ha... ha... — poczęła się śmiać — i później zostanę jego żoną... Ja go, naturalnie, utrzymuję w tem mniemaniu...
— Wcale, nieźle! — pochwalił. — A panna?
— Panieneczka? Powtarzam, głupia z niej gęś i dzięki mojemu wpływowi przystanie na małżeństwo z Bobem Szareckim...
— A jeśli nie przystanie? Wszystko należy przewidzieć!
Twarz kobiety znów nabrała okrutnego wyrazu.
— Lepiej byłoby — powoli wyrzekła — gdyby się udało całą rzecz ułożyć bez awantur i ryzyka... Przewidziałam jednak i ten wypadek... Od czegoż proszki Boba? Wytworzy się taką sytuację, że potem sama nie zechce się cofnąć...
— Brawo! — zawołał, patrząc na nią z uznaniem. — Byle ten Bob nie zawiódł?... Wyrzuty sumienia?...
Skrzywiła się ironicznie.
— Panuję nad nim, jak hypnotyzer panuje nad swem medjum!... Bawi mnie nawet czasem, przełamywanie u niego tych reszteczek uczciwości... Wie, zresztą, na co idzie! Bo i tak, po ślubie, będzie musiał, za pomocą swych wynalazków, co rychlej przyśpieszyć zgon najdroższej żony... Orzelscy krewnych nie mają!... Pozostanie jedynym spadkobiercą...
Tu lekko drgnęła. Nagle w jej wspomnieniach zarysował się jasno obraz czarno ubranej kobiety. Nie zamierzała ona jednak, z różnych względów, opowiadać o tem, kochankowi.
On tymczasem, nie spostrzegłszy jej mimowolnego dreszczu, wyrzekł:
— Genjalnie przewrotna jesteś, Tamaro! Gdybym nie był sobą, lękałbym się ciebie chwilami! Wszystko obmyśliłaś do najdrobniejszych szczegółów... Powinno się udać...
— Bądź spokojny! Napewno się uda!
Patrzył na nią przez chwilę w milczeniu. Nagle po jego kamiennej masce, przebiegł jakiś cień.
— A co tu robi ten malarz? — rzucił niespodziewanie. — Jaką jemu przeznaczyłaś rolę?
Zbladła.
— Skąd wiesz? — wpiła się w mężczyznę wzrokiem. — Twierdzisz, że przybyłeś wczoraj do Warszawy, wysłuchujesz, niby rzeczy nowej, mego sprawozdania, a jesteś o wszystkiem znakomicie powiadomiony... Któż ci opowiadał o Krzeszu?
Cichy chichot rozległ się w pokoju.
— Widzisz, Tamaro! — posłyszała, — chciałem cię tylko przekonać, że pozostałem takim, jakim byłem... Choć mnie niema, jestem i nic się przedemną nie ukryje. Wystarczy czasem krótka chwila, parę spojrzeń, rzuconych do wnętrza salonu, kilka frazesów podsłuchanej, głośniejszej rozmowy, by zrozumieć resztę... Teraz odgadłaś tajemnicę mych informacji?... Poprzednio już złożyłem ci wizytę i stałem pod oknem, kiedyś przyjmowała swych gości... Jeśli udawałem nieświadomość, to chcąc sprawdzić, czyś ze mną szczera... Obecnie raz jeszcze zapytuję... Na co ci potrzebny malarz?
Odetchnęła.
— Podsłuchiwałeś pod oknem? A ja już sądziłam, że z ciebie jasnowidz, lub masz wspólników, którzy mnie śledzą? Zapytujesz, na co mi potrzebny Krzesz? Wnet odpowiem.. Toć poznałeś zaledwie cząsteczkę mego planu...
Już chciała dalej mówić, gdy wtem rozległo się lekkie stukanie do drzwi. Oboje tak zajęci byli rozmową, że nie usłyszeli zbliżających się od zewnątrz kroków. Mężczyzna już się chciał porwać z swego miejsca, gdy ona uspokoiła go ruchem ręki, który mówił, że całkowicie tu może czuć się bezpieczny, a głośno z jej ust padło zapytanie:
— Kto tam?
— Ja... Iwan! — rozległa się z za drzwi odpowiedź półgłosem.
— Nie wpuszczaj go! — szepnął mężczyzna.
Orzelska podeszła blisko do drzwi.
— Czego chcesz, Iwanie?
— Pani mnie wpuści!
— Jestem rozebrana!
— Mam bardzo pilną sprawę!
— Zaczekaj do jutra!
— Dziś jeszcze rozmówić się muszę!
— To udaj się do sali jadalnej! Ubiorę się i za chwilę wyjdę!
Zabrzmiał odgłos oddalających się kroków. Mężczyzna spoglądał w kierunku drzwi, a w jego stalowych źrenicach jasno rysowała się nienawiść.
— Dobrze, żeś nie otworzyła — syknął. — Nie wytrzymałbym i zadusiłbym tego draba... A nie wiem, czy to byłoby pożądane w obecnej sytuacji...
Gwałtownie zbladła. Czyżby się domyślał jej stosunku z kozakiem i o niego był zazdrosny? Siląc się na spokój, rzuciła zapytanie.
— Czemu? Toć dawniej lubiłeś go bardzo... Sądziłam, że zechcesz go zobaczyć.
Maska oziębłości spadła z twarzy mężczyzny. Rysy wykrzywił wyraz zaciętości. Był straszny.
— Ten pies! — zawołał. — Łotr najgorszy... Wiesz, kto mnie zgubił, kto zadenuncjował? Komu zawdzięczam sześć lat więzienia...
— Iwan? — wybełkotała. — Niemożebne!
— Tak! Bo chciał mnie się pozbyć! Kochał się w tobie... Czyż nie domyśliłaś się tego?
— Nie do wiary! — odparła, pozornie kręcąc z podziwienia głową, a w rzeczy samej opanowując się z całej mocy. — On? Nasz sługa?
Mężczyzna wpijał się w Orzelską wzrokiem, jakby sądował ją do dna.
— Dziwne! — rzekł. — Sądziłem, że przy twoim sprycie, dawno to spostrzegłaś! Czyż przez te sześć lat nie zdradził się z tą miłością żadnem słówkiem, najlżejszym postępkiem?
Piękna kobieta spokojnie wytrzymała utkwione w nią badawcze spojrzenie stalowych źrenic. Wiedziała, że o ile jej kochanek na wiele rzeczy, które zaszły w czasie jego nieobecności, zechce spojrzeć przez szpary, nie wybaczy bliskiej zażyłości z kozakiem. Szczególnie, po tem, co przed chwilą oświadczył...
To też z niekłamanym gniewem, bo istotnie wściekła była na Iwana, zawołała:
— Nie! Nigdy nie ośmielił się wyznawać mi swych uczuć, ani też nie wyrwały mu się żadne zwierzenia... Zresztą, napotkałby należytą odprawę... Bo, przyznaję się, mam go już dość. Ostatnio postępuje wciąż krnąbrnie i zuchwale... Sama zamierzałam się go pozbyć, ale nie czyniłam tego, przez wzgląd na ciebie i przeszłość.. Ale teraz... Podły zdrajca... Zaduszę łotra własnemi rękami...
— Pozostaw to mnie! — odparł z groźnym błyskiem. — Zemsta jest wielką rozkoszą!... Czasem tem większą, im dłużej się ją odwleka... Politykujmy... Niechaj Iwan nic nie wie, że jestem w Warszawie... Lecz oddal go pod jakimkolwiek pozorem... Nie moglibyśmy się widywać swobodnie...

Natychmiast, po odejściu kochanka, hrabina postanowiła się rozmówić z kozakiem. Należało, co rychlej z nim skończyć... Szpiegował, denuncjował, nie było sekundy do stracenia. To też, jak stała, w złocistym peniuarze, wybiegła do sali jadalnej, gdzie zgodnie z jej zleceniem, miał na nią oczekiwać. W rzeczy samej znajdował się tam kozak. Siedział, wsparty na ręku i zamyślony przy wielkiem, znajdującym się na środku pokoju stole, i powstał ze swego miejsca, na jej widok.
— Czegoś chciał, Iwanie? — zagadnęła, niby to obojętnie, siląc się na spokój.
— Pani mnie szukała! — odparł, trzymając swoim zwyczajem, wzrok utkwiony do dołu.
— Szukałam, bo gdzieś przepadłeś, a byłeś mi potrzebny! Znikłeś na całe popołudnie... Sama już załatwiłam wszystko... Lecz ty, dobijając się gwałtownie niedawno do drzwi mojej sypialni, twierdziłeś, że masz bardzo pilną sprawę. Co to znaczy?
— Miałem i nie mam...
Orzelska nie mogła dłużej powstrzymać, wzbierającej w jej piersi fali gniewu.
— Słuchaj! — rzekła ostro. — Dość tych komedji... Dość tego ponurego tonu i łyskania ślepiami... Wara od scen zazdrości! Raz ci to już powiedziałam dobitnie! Chcesz koniecznie wiedzieć czemu cię szukałam? Ośmieliłeś się pleść jakieś głupstwa malarzowi!... Rzucałeś ostrzeżenia...
Kozak nie zaprzeczył.
— Młody chłopak i poczciwy! — wymówił poważnie. — To, co ma się marnować przez panią... Pani go zgubi... A takiego żal...
— Ach, ty sługo nędzny! — krzyknęła. — W jaki sposób do mnie przemawiasz?
— Tylko prawda!
— Milcz! Nie zapominaj się!
W nim zaszła nagle zmiana. Wyprostował się i patrzył Orzelskiej prosto w oczy.
— Obecnie jestem dla ciebie sługą — odparł, nietyle zuchwale, co stanowczo i przestając tytułować ją „panią“. — Ongi było inaczej... Pamiętasz, kiedy byłem ci potrzebny i trzymałaś mnie w swoich ramionach, wtedy opowiadałaś mi dużo, że dziś zatarły się społeczne różnice, a uczucie wyrównywuje wszystko... Że niema książąt i hrabiów, a są tylko ludzie... Na nieszczęście, uwierzyłem, jak każdy ci uwierzy, którego chcesz okłamać, którego chcesz zdobyć swem ciałem.
— Iwanie! — rozległ się w sali jadalnej, groźny, nieco ochrypły wykrzyknik.
Lecz on się nie przestraszył i wyrzucał z siebie to, co tyle czasu kiełkowało w jego duszy.
— Pozwól, jasna pani hrabino, że skończę... Najmniejszy robak, podnosi kiedyś główkę i skarży się, że mu się dzieje krzywda... Coś ty ze mnie uczyniła? Ostatniego łotra! Bo na twój rozkaz stałem się dozorcą więźnia i oprawcą chorego człowieka! Biłem, dręczyłem Orzelskiego, boś ty tak chciała... Serce mi się krajało, kiedy paralityk błagał o litość, a mnie nie wolno było mu okazać tej litości... Zresztą, chwilami nie wiedziałem, co robię... Bo cenę tych tortur stanowiły twoje pieszczoty, a jęki ofiary głuszyła myśl o twoich pocałunkach...
Oniemiała. Nigdy nie spodziewała się podobnego buntu, ani też, by słowa podobne padły z ust kozaka. Oczy jej nabrały niesamowitego blasku, a dłonie zacisnęły się kurczowo. On, tymczasem, prawił dalej:
— Aż pojąłem!... Takich, jak ja niewolników masz więcej i kręcisz niemi ciągle... Lalki... I ten chemik i malarz... Każdemu płacisz swem ciałem i tysiącem kłamstw, w które wierzą, biedacy... Mnie się to już znudziło...
Orzelska posiadała na tyle sprytu, iż pojęła, że kozaka obecnie ostrym tonem nie przestraszy. O co właściwie chodziło? Pozbyć go się z domu jaknajprędzej... A potem resztę się załatwi... Jeśli nie ona, to Ryszard...
— Iwanie! — odrzekła. — Wszystkie twe zarzuty są niesłuszne, lecz nie mam zamiaru się tłomaczyć... Byłam twoją kochanką, pod wpływem chwilowego kaprysu... Dziś kaprys ten przeszedł... Uważam, że dalszy nasz wspólny pobyt pod jednym dachem jest niemożliwy... Twierdzisz sam, że źle się tu czujesz... Odejdź... Nie będę żywiła do ciebie żalu... Dam ci tyle pieniędzy, ile zechcesz...
Zaśmiał się dziwnie.
— Pieniądze nie są mi potrzebne i ich nie przyjmę! — zawołał. — A wiem, czemu jasna pani chce mnie się pozbyć!
Drgnęła.
— Mianowicie?
Zbliżył się do niej o parę kroków.
— On wrócił!
— Kto? — syknęła z gniewem, domyślając się, że poznał ich tajemnicę.
— A któżby? On... Pan Ryszard!... Widocznie uciekł z więzienia, bo dwanaście lat się nie skończyło! Tylko, czy długo pozostanie na tej wolności?
Tym razem skoczyła, niczem zraniona tygrysica. Jeśli hamowała się dotychczas, jeśli spokojnie zniosła słowa kozaka, których nie zniosłaby od nikogo, było to wyłącznie przez wzgląd na dawnego kochanka. Zapewnić mu bezpieczeństwo, móc się z nim swobodnie widywać! Lecz, ten łotr wyszpiegował wszystko... Wypatrzył Ryszarda, a teraz rzucał pogróżki. Znów gotów zadenuncjować. Z twarzy hrabiny spadła maska.
— Łajdaku! — krzyknęła. — Tak, wiedz, że wrócił!... On się z tobą rozprawi, nędzny zdrajco! Wie, komu zawdzięcza dwanaście lat więzienia! Toś ty, wówczas, wysłał anonim do władz!
— Tak, — odparł, bynajmniej niezmięszany. — Chciałem cię wyrwać z jego łap, sądząc, żeś przypadkowo trafiła do rąk łotra, a gdy się z nim rozstaniesz, to się zmienisz! Ale, przekonałem się potem, żeś gorsza od niego...
Chrapliwy tylko dźwięk wydobył się z gardła hrabiny. Więcej już z pasji mówić nic nie mogła. Lecz tam, na stoliczku, w rogu pokoju, spoczywał przypadkiem zapomniany bat, narzędzie tortur Orzelskiego, ten sam pejcz, który nieraz poskramiał i kozaka. Jednym susem znalazła się przy nim i pochwyciwszy go, rzuciła się w stronę Iwana.
Pejcz świsnął w powietrzu, ale nie opadł na twarz zuchwalca. Bo w tejże chwili żelazna dłoń z niezwykłą mocą ścisnęła palce hrabiny, pejcz poleciał w kąt sali jadalnej, a w pokoju zabrzmiał ironiczny głos:
— Tylko wtedy daję się bić, gdy sam tego chcę i na to pozwalam! Ale skończyło się już twoje panowanie!... Więcej mnie nie dotkniesz... ty... dziewko!...
Orzelska bełkotała teraz niezrozumiałe wyrazy w bezsilnej złości, patrząc, jak Iwan, odwróciwszy się z pogardą do niej plecami, powoli odchodził. Ale kozak zatrzymał się jeszcze na progu i jakby chcąc ją dobić ostatecznie, rzucił na pożegnanie:
— A tym twoim Ryszardem, nie strasz! Ciekaw jestem, jak ci podziękuje, gdy się dowie, że w czasie jego nieobecności, byłem twoim kochankiem!
— A... a... — wydarł się z jej gardła nieartykułowany dźwięk i pędem rzuciła się do swej sypialni.
Na tualecie leży browning! Czemuż nie zabrała go ze sobą, udając się na rozmowę z kozakiem! Lecz, czyż mogła przypuścić, że ta rozmowa przyjmie obrót podobny?
Niczem furja, z bronią w dłoni, wypadła hrabina z pokoju. Lecz daremnie szukała Iwana. Znów znikł, widocznie opuściwszy pałacyk. Przepadł tak samo, jak dzisiejszego popołudnia.
Orzelska postała chwilę na tarasie willi, próżno szukając sylwety kozaka na dworze, śród mroku. Wokół szumiały drzewa, a ostry jesienny wiatr, zimną falą studził jej rozpalone policzki.
Lecz nawet ten chłodny wiatr nie przyniósł pożądanego ukojenia rozszalałym nerwom hrabiny. Podniecona do ostatecznych granic, powróciła do sypialni i sama nie mogła określić co dręczy ją bardziej — czy sponiewierana ambicja, czy też uczucie lęku. Bo podobne zerwanie z Iwanem przynieść mogło nieobliczalne następstwa, mogło rozbić najśmielsze plany. A nuż, po raz drugi, zechce zdradzić, tym razem ją i o wszystkiem władzom opowie? A nadodatek wyda Ryszarda?

Całą noc Orzelska nie zmrużyła oka, zasnąwszy dopiero niespokojnym, gorączkowym snem, nad ranem.
Nagle poczuła, jak jej obnażonego ramienia dotyka czyjaś niecierpliwa ręka.
Zbudziła się z okrzykiem przerażenia.
— Co... co się stało? — wybełkotała, przeczuwając najgorsze.
Pochylona nad nią subretka wyrzekła powoli, jak się mówi, gdy się chce kogoś przygotować na okropną nowinę:
— Pani hrabino! — Takie nieszczęście!
— Mówże prędzej!
— Iwan się powiesił!
— Kto? — powtórzyła, jeszcze nie rozumiejąc.
Subretka wzburzona, jęła tłomaczyć:
— Kozak Iwan! Dziś w nocy, na drzewie, tam w lasku... Nad ranem go odnaleziono... Och, jakiż straszny po śmierci. Oczy ma szeroko otwarte i wygląda, jak gdyby chciał się na kogoś rzucić!
Orzelska odetchnęła głęboko, poczem, niby w zadumie, pochyliła głowę.
— Biedak! — wyszeptała po chwili głosem, w którym zadźwięczało świetnie udane współczucie i ból. — Cóż go skłoniło do podobnie rozpaczliwego kroku? Wprawdzie od kilku dni był nieswój, zamyślony. Szkoda Iwana! Wielka to dla mnie strata... Taki uczciwy człowiek i taki do mnie przywiązany...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.