Niebezpieczna kochanka/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niebezpieczna kochanka |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“ |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Najbliższe dni przynosiły same rozczarowania Krzeszowi. Szczególniej, jeśli chodziło o jego stosunek do Orzelskiej.
Nie otrzymawszy od kochanki następnego dnia zawiadomienia, kiedy ma się stawić, zniecierpliwiony, a trochę zazdrosny, postanowił nazajutrz udać się do pałacyku, pozorując swe przybycie zapytaniem, rychło li znowu się rozpoczną malarskie seanse.
Zjawił się w willi w porze obiadowej — i wnet go uderzył jakiś dziwny nastrój, panujący w domu. Subretka, która mu otworzyła drzwi, miała minę niewyraźną i jakby z pewnem wahaniem wpuściła Krzesza do wewnątrz pałacyku, oświadczając, iż pani hrabina znajduje się w salonie nie sama. Nie rozumiejąc, co to wszystko znaczy, zaniepokojony, pośpieszył do sali, znajomą sobie drogą. Zdala już dojrzał Orzelską i pannę Zosię. Obie miały miny zasmucone, a panna Zosieńka raz po raz rzucała w kierunku Tamary spojrzenia pełne litości i współczucia, niby pragnąc ulżyć w jej boleści i przygnębieniu. Młody doktór Bob, był dziś nieobecny, lecz prócz pań siedział jeszcze w salonie czterdziestoletni, szpakowaty mężczyzna, ubrany nienagannie, o wyglądzie wielkiego pana, czy też dyplomaty. Czarny garnitur i czarny krawat, spięty niewielką perełką podkreślały wytworność postaci nieznajomego, a monokl w złotej oprawie, tkwiący w lewem oku, krył nieco zimne błyski wielkich stalowych źrenic. Twarz była doskonale opanowana i rzekłbyś, raz na zawsze osiadł na niej wyraz uprzejmego, lecz nieco odpychającego i nakazującego respekt, chłodu.
— Co to za bajeczny typ! — pomyślał Krzesz, taksując go po malarsku. — Idealny arystokrata! Taki pomiata wszystkiemi i nic go nie wzruszy! Któż to być może?
Hrabina pospieszyła z wyjaśnieniem. Uśmiechając się blado, wyciągnęła dłoń na powitanie do malarza i wyrzekła.
— Panowie jeszcze się nie znają!... Mistrz Krzesz i baron Ryszard Raźnia-Raźniewski... Mój stary przyjaciel z zagranicy... Rzadko kraj odwiedza, a gdy się w Warszawie pojawi, nigdy nie omieszka i do mnie zawitać. Szczerze mu jestem za to wdzięczna... Niestety, niefortunnie dziś się wybrał...
— Czy zaszło coś niezwykłego? — zagadnął zdziwiony Krzesz, uścisnąwszy rękę barona i zajmując miejsce.
— Jesteśmy pod bardzo przykrem wrażeniem! — pośpieszyła z odpowiedzią panna Zosieńka. — Iwan wczoraj sobie życie odebrał... Powiesił się w ogrodzie na drzewie. Wie pan, ten kozak...
— Niemożebne! — zawołał malarz, którego z różnych względów silnie uderzyła ta wiadomość — Niemożebne... Jakiż powód?
— Właśnie, bez powodu!
Gdy malarz z nadmiaru zdumienia tylko kiwał głową, a baron, wyjąwszy monokl z oka, na wszystko obojętny, przecierał go w milczeniu jedwabną chusteczką, Orzelska uznała za stosowne dodać:
— Od pewnego czasu zdradzał silny rozstrój nerwowy... Czasem mówił rzeczy, pozbawione wszelkiego sensu — tu wzrok hrabiny pobiegł w stronę malarza, jakby wyjaśniając ostatecznie, co znaczyło posłyszane z ust Iwana ostrzeżenie — lub nawiedzały go jakieś halucynacje... Przyznaję się, zbyt mało na to zwracałam uwagi, sądząc, że samo przejdzie... Teraz czynię sobie porządne wyrzuty... Tyle lat służył u mnie... Byłam do niego, naprawdę, przywiązana...
— Biedna Tamara — szepnęła Zosieńka — szalenie odczuła tę śmierć... Niby śmierć kogoś bardzo bliskiego... Od wczoraj jest taka smutna, że nie wiem, czem ją pocieszyć...
Po raz pierwszy odezwał się baron.
— Wcale się nie dziwię! — wyrzekł równym, nieco przytłumionym głosem. — Znałem Iwana jeszcze z tych czasów, kiedy przebywał z panią hrabiną zagranicą. Był to sługa idealny...
Przy tych słowach z za monokla padł nieokreślony błysk, który trwał tylko sekundę, a Orzelska odpowiedziała nań takim samym błyskiem. O, iluż przykrości uniknąłby Krzesz, a ilu niebezpieczeństw panna Zosieńka, gdyby mogli odgadnąć w tej chwili, jaka radość, mimo pozornego smutku, napełniała serca wytwornej pary. Tej pary, siedzącej naprzeciw siebie tak ozięble i podkreślającej wyraźnie swój poprawny, tylko towarzyski stosunek!
Hrabina, ze zbolałą miną, skarżyła się dalej.
— Tyle przykrości... Tyle kłopotów... Jutro odbędzie się pogrzeb...
Malarz pojął, że jest dzisiaj intruzem i że dalsze seanse ulegną przymusowej odwłoce. Na jego obliczu odbił się wyraźny znak zapytania i wpił się wzrokiem w hrabinę.
Ta, widocznie, ulitowała się nad nieszczęsnym Krzeszem, bo powstając z miejsca i skinąwszy nieznacznie, aby podążył za nią, podeszła do stojących w rogu salonu stalug.
— Sam pan rozumie, drogi mistrzu — rzuciła umyślnie głośno, że niewielki miałby pan teraz ze mnie pożytek... Muszę się uspokoić, nieco wypocząć! — a po cichu dodała — Dziś jeszcze odeszlę ci portret do pracowni. U mnie, nie mógłbyś malować...
— Czemu? — drgnął.
— Przecież panna Zosieńka jest w domu! — wyjaśniała szeptem. — Bardzo to niewinna osóbka... Nie chcę jej gorszyć.. A ty wybrałeś taką pozę... Żyję w ciągłej obawie, aby tam nie zajrzała, coś ty nasmarował na płótnie... Ja... jej poważna „macocha“, nago! Ucharakteryzowana na wampirzycę!.. Okropne... A u ciebie będziemy swobodni...
Pojął i o mało nie podskoczył z radości.
— Masz rację! Kiedy mam oczekiwać?
— Nie wiem jeszcze! Za parę dni... Nie omieszkam cię zawiadomić!
Krzesz nagle uderzył się w czoło.
— Wspomniałaś zeszłym razem o jakiejś sprawie?
— Och, gdy się zjawię w pracowni, wszystko obgadamy dokładnie!
Odeszła szybko od Krzesza, jakby obawiając się, że ich dłuższa rozmowa zwrócić może uwagę. Tem bardziej, że siedzący nieco bokiem do nich baron, rzucił, niby od niechcenia, parę badawczych spojrzeń w tę stronę.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Krzesz, opuściwszy pałacyk, powrócił do swej pracowni. Był to wielki pokój na ostatniem piętrze jednej z warszawskich kamienic, o szklanym dachu i iście, artystycznym nieładzie. Prócz niezliczonej ilości obrazów, wiszących i opartych o ściany, widniały tam i figury gipsowe i fotografje dzieł sztuki, a w kącie wyrastał kościotrup, duma Krzesza, wycyganiony od któregoś z zaprzyjaźnionych medyków. Wielki stół, pośrodku pracowni, uginał się pod stosem szkiców i ilustracji, znajdującą się na nim, napoczętą butelkę koniaku, otaczał wieniec brudnych kołnierzów, jakiś zapomniany krawat barwną wstęgą zwisał ze stołu. Jeśli dodać do tego parawan, a za tym parawanem dość szeroką otomanę, na której sypiał Krzesz, będziemy mieli pojęcie o jego artystycznym przybytku.
Lecz obecnie Krzesza nie przerażał ani nieporządek, panujący w pracowni, ani też nie nęciła robota. Zły był na te ciągłe przeszkody, paraliżujące spotkania z Orzelską. Zły jako artysta i jako kochanek. Znów na dni parę zwłoka. Lecz wnet pocieszył się myślą, że o ile zaproponowała sama pozowanie w jego pracowni, może po raz ostatni los mu spłatał złośliwego figla.
— Psia krew! — zaklął nagle, przypomniawszy sobie o nowej przykrości.
Będąc stale i chronicznie goły, Krzesz dostał wczoraj od pewnej firmy wydawniczej niespodziewany obstalunek. Należało wykonać szereg rysunków na pocztówki, przyczem zastrzegała firma, że chodzi jej o pewien „typ“, mianowicie o ładną, ale poważną panienkę, o szlachetnym i wzniosłym wyrazie twarzy. Słowem, o kobietę pracy, którą możnaby przedstawić przy różnych rodzajach zajęcia.
Wiecznie zgłodniały „forsy“, Krzesz, przyjął pochopnie obstalunek, tem bardziej, że lekkomyślna firma wypłacała z góry sto pięćdziesiąt złotych zaliczki.
Dopiero przyjąwszy obstalunek, a przeszastawszy nie wiadomo gdzie część pieniędzy, począł się głowić. Skąd wziąść model podobny? Panienkę przystojną, o szlachetnym i wzniosłym wyrazie twarzy? Przerysowywać z zagranicznych ilustracji Krzesz nie miał chęci, zaś zawodowe modelki, jakie znał, dalekie były od podobnego wyrazu.
Zresztą, z jednemi się poróżnił przez perypetje miłosne, innych, będąc im winien znaczniejsze sumki, unikał, jak ognia.
Co robić? W fantazji własnej szukać natchnienia? Lecz ta fantazja rysowała mu tylko banalne obrazki.
Zerknął na zegarek. Dochodziła czwarta. Krzesz postanowił uczynić to, co go już nieraz ratowało z tarapatów. Wyjdzie i pocznie się błąkać po ulicach miasta. Wszak tyle pięknych dziewcząt jest w Warszawie. A nuż pochwyci ciekawy profil, delikatny owal twarzy, oryginalne spojrzenie? Ileż razy mu się to udawało i ileż ładnych panienek, same nie wiedząc o tem, służyły, jako muzy jego natchnieniu.
Szybko wybiegł z mieszkania, kierując się w stronę ruchliwych dzielnic stolicy.
Lecz, jeżeli kogoś poczyna prześladować pech, to prześladuje go do końca. Napotykał piękności niemało, lecz żadna z nich nie odpowiadała ideałowi, który tkwił w głowie malarza. Jedne nie posiadały „polskiego typu“, inne nazbyt były umalowane a jeszcze inne cechowała wyzywająca uroda.
Krzesz zapuścił się z śródmieścia i w dalsze uliczki, ale i tam nie zaznał powodzenia. Zapadł już mrok, wokół zapłonęły latarnie, a malarz zmęczony i spocony, mimo jesiennego chłodu, już zamierzał powrócić do domu, gdy wtem, stanął, jak wryty.
— Ona! — szepnął.
Przed jasno oświetloną wystawą, któregoś ze sklepów na bocznej uliczce, stała młoda i przystojna osóbka. Lat mogła mieć ze dwadzieścia, była bezsprzecznie ładna, a w jej twarzyczce rysował się właśnie ten wyraz, o który tak chodziło Krzeszowi. Stanowczość i powaga, a w jej wzroku, który przez chwilę spoczął na Krzeszu, gdy odwróciła się od wystawy, pewna zaduma.
— Ona? — mało nie ryknął z uciechy. — Na miły Bóg, ona... Ach, gdyby zechciała pozować...
Gdy jakaś uporczywa myśl utkwiła w głowie Krzesza, nigdy nie zastanawiał się nad tem, czy właściwie czyni. To też podbiegł do nieznajomej i dość obcesowo zagadnął:
— Przepraszam panią najmocniej! Czy wolno ją o coś spytać?
Podniosła nań oczy i spojrzała, jak się patrzy na wielkomiejskiego natręta, a z ust jej padła spokojna odpowiedź:
— Czem służyć mogę? Bo uprzedzam, że nie mam zwyczaju zawierać znajomości na ulicy?
— Tu nie o znajomość chodzi! — począł gorąco tłomaczyć, pojąwszy niestosowność swego kroku i obawiając się, że nieznajoma wogóle nie zechce z nim gadać. — Jestem malarz Krzesz... Tak, naprawdę malarz... Poszukuję modelki, o takim, jak pani typie. Znaleźć nie mogę. Pani jedna... Przepraszam najmocniej, jeśli uraziłem... Ale, malarze, to w gorącej wodzie kąpany naród.
Przyglądała mu się uważnie, niby sądując do dna. Na chwilę błysk niedowierzania zamigotał w jej źrenicach, jakby powątpiewała, czy mówi prawdę, czy też zamierza ją okłamać. Lecz przekonał widocznie podniecony ton Krzesza i jego zmięszanie.
— Jest pan malarzem — wyrzekła uprzejmiej — i chce, abym mu służyła za modelkę do jakiegoś obrazu? Wszak, tak?
— O, tak... tak... — plótł teraz pospiesznie. — Właściwie nie obraz, a pocztówki... Ale to wszystko jedno! Grunt, pani zgoda!... Parę posiedzeń, u mnie w pracowni, nic więcej!... Oczywiście nie żądam bezpłatnie... Gotów jestem odpowiednio wynagrodzić...
— Hm... Więc honorarjum?
Każde z jej odezwań świadczyło, iż malarz ma do czynienia z inteligentną osóbką. Nie musiało się jednak jej przelewać, bo płaszczyk miała wytarty i podniszczoną sukienkę. Spojrzał na jej pocerowane w wielu miejscach rękawiczki, które kryły zgrabne rączki i szybko rzucił.
— Za dwa posiedzenia ośmieliłbym się zaofiarować pięćdziesiąt złotych...
Wnet pożałował, gdy wymienił tę sumę. Bo jakiś błysk radosny przebiegł po twarzy ładnej osóbki i głośno powtórzyła.
— Pięćdziesiąt złotych!
— Szkoda, żem nie zaofiarował połowy! — zauważył w duchu. — Zgodziłoby się, biedactwo, bo widać, że jej na pieniądzach bardzo zależy... Ale teraz już trudno się cofać...
— Pięćdziesiąt złotych! — raz jeszcze powtórzyła w zamyśleniu.
— Tak... tak...
Zastanawiała się chwilę.
— Oferta wcale ponętna! — wyrzekła nagle. — Za pięćdziesiąt złotych można przeżyć tydzień!... Ale nie zależę sama od siebie... Musiałabym uzyskać czyjąś zgodę.
— Mianowicie?
— Mojej opiekunki! Bez jej zezwolenia nic nie zrobię!
— Hm! — mruknął Krzesz, nieco speszony. — A kiedy otrzymam ostateczną odpowiedź? Bardzo mi zależy na pośpiechu. Chętnie rozpocząłbym z panią pracę choć jutro.
Znów czoło nieznajomej przecięła zmarszczka.
— Tak panu zależy na czasie? — wymówiła powoli. — Pragnie pan rychło się dowiedzieć, czy to będzie możliwe? Cóż? Mieszkamy tu, w pobliżu... Proszę się udać wraz ze mną. Przedstawię pana mojej opiekunce. Ona zadecyduje.
W Krzesza wstąpiła nowa otucha. Liczył na potęgę swojej wymowy.
— Znakomicie! — zawołał.
— Jestem Marta Zielińska! — dodała, jakby uważając, że teraz dopiero powinna dopełnić tej formalności towarzyskiej — i wyciągnęła do malarza rękę.
— A ja... Krzesz! Roman Krzesz! Jeszcze pani nie słyszała o mnie bo dopiero zamierzam być sławny! — odparł, ściskając mocno wyciągniętą rączkę.
Poszli razem, a gdy malarz kroczył przy jej boku, począł opowiadać i o sobie i o otrzymanym obstalunku, jakby temi wyznaniami chcąc w niej wzbudzić jeszcze większe zaufanie. Ona postępowała w milczeniu, rzucając tylko od czasu do czasu badawcze spojrzenia na Krzesza, niby usiłując przeniknąć go. Wreszcie zatrzymali się przed jakąś obdrapaną i niepozorną kamienicą.
— Pójdę przodem! — oświadczyła — Podwórze jest dość ciemne! Wybaczy pan, lecz nie mieszkamy w pałacu!
— Zaiste, nie pałac! — stwierdził w duchu malarz.
Lecz na to zdążył się przygotować. Sądząc z wyglądu zewnętrznego swej nowej znajomej i pośpiechu z jakim przyjęła jego ofertę, wywnioskował, że musi to być osóbka z lepszej rodziny, która wraz ze swą opiekunką, znalazła się w ciężkich życiowych warunkach.
Ona tymczasem przebyła spore podwórko, kierując się do jednej z oficyn. Szybko przebiegła schody, wiodące na drugie piętro i zastukała do drzwi. Stuk to był jakiś szczególny — i zastanowił malarza. Lecz, wnet po tym znaku, wewnątrz mieszkania rozległy się pospieszne kroki, a kobiecy głos zapytał:
— To ty, Marto? Tak późno powraca panienka? Już niepokoiłam się!
— Ja, kochanie!.. Otwórz prędzej...
Drzwi się rozwarły, a na progu ukazała się postać wysokiej, chudej, siwej niewiasty, ubranej w ciemną suknię. Spieszyła, uśmiechnięta, na spotkanie swej wychowanki, lecz na widok Krzesza uśmiech ten raptownie zgasł, a na twarzy pojawił się wyraz niezadowolenia, połączonego z gniewem.
— Kim jest ten pan? — rzuciła ostre zapytanie. — Jak mogłaś, Marto?
— Przybył do mnie w pewnej sprawie! — wyjaśniła panna Marta. — Chcę się właśnie z tobą naradzić!
— Nie mamy żadnych spraw z obcemi! — jeszcze niegrzeczniej zawołała siwowłosa dama. — Tyle razy ci mówiłam...
— Ależ pozwól...
Tamta wpiła się raptem z przerażeniem oczami w Krzesza.
— Nie! nie... — wykrzyknęła. — Niemożebne! Zwłaszcza, nie on... Stanowczo go nie wpuszczę do mieszkania!
Panna popatrzyła na starszą panią, zdziwiona.
— Widzi pan, że nie tak łatwo to pójdzie! — pobiegł jej szept w stronę malarza. — Moja opiekunka jest dziś wyjątkowo zdenerwowana. Ale postaram się ją przekonać. Wybaczy pan, iż pozostawię go na chwilę samego.
Podeszła do starszej pani i pociągnęła ją delikatnie za sobą do środka. Drzwi zatrzasnęły się — i malarz pozostał na schodach, nie wiedząc, co o tem wszystkiem sądzić. Ten dziwny wykrzyknik? Przysiągłby, że nigdy dotychczas los go nie zetknął z siwą damą. Na szczęście narada wewnątrz nie trwała długo i musiała wypaść dla Krzesza pomyślnie, bo rychło rozwarły się drzwi z powrotem, a panna Marta wyrzekła grzecznie:
— Zechce pan wejść!
Powiesił palto i kapelusz w maleńkim przedpokoiku i rychło się znalazł w większej izdebce, zapewne jedynej, poza kuchenką, w mieszkaniu. Nie zawiodły go przypuszczenia. Pokój urządzony był więcej niż skromnie i oświetlony nawet nie elektrycznością, a naftową lampą, lecz śród ubogich sprzętów połyskiwał raz po raz jakiś antyk, lub stylowy, zniszczony mebel, pozostałość z lepszych, zapewne, czasów. Na ścianach wisiały portrety w poczerniałych ramach i parę jakichś fotografji, a śród nich duża podobizna, przedstawiająca młodą, niezwykle piękną kobietę, widocznie zrobiona lat temu kilkadziesiąt, bo zarówno ubiór, jak i uczesanie były staromodne.
Pośrodku pokoju stał stół, a na nim lampa, ocieniona abażurem. Obok siedziała w głębokim fotelu siwowłosa dama, która tak niegrzecznie przyjęła Krzesza. Na jej kolanach spoczywała włóczkowa robótka, którą była zaprzątnięta, zanim przybyła wychowanka, lecz teraz jej palce bawiły się szydełkami machinalnie.
— Więc pan chce malować Martę? — rzuciła obcesowo, nie podając Krzeszowi ręki, a tylko wskazując, aby zajął naprzeciw niej miejsce. — Nazwisko pańskie brzmi, podobno, Krzesz? Jest pan jakoby artystą? Czem pan może udowodnić prawdziwość tych wszystkich twierdzeń?
Choć ton jej brzmiał nadal szorstko, a badała niby sędzia śledczy, malarz uśmiechnął się tylko lekko do panny, która stała za fotelem swej opiekunki i wyciągnąwszy spory plik papierów z kieszeni, jął po kolei je przedstawiać...
— Bynajmniej nie czuję się urażony — rzekł — iż pani chce stwierdzić moją tożsamość! Oto dowód osobisty... A to karta z Zachęty, wydana na moje nazwisko. Tu zaś reprodukcja obrazu wraz z moim podpisem... Na ostatek, mogę przedstawić zamówienie firmy na rysunki, do których pani wychowanka ma służyć za model... Zabrałem ten list ze sobą, na szczęście... Sądzę, że to wystarczy!
Starsza pani uważnie i powoli oglądała każdy z podawanych jej papierów, przysuwając go blisko do lampy. Wreszcie, opadły z niej, snać, resztki wątpliwości, bo uprzejmiej oświadczyła:
— Daruje pan, panie Krzesz, ale nie wolno mi było inaczej postąpić! Z różnych względów... Lecz jeszcze jedno...
— Słucham? — odrzekł wesoło, więcej ubawiony, niżli zniecierpliwiony temi zastrzeżeniami.
— Słyszałam od Marty, iż pragnie pan, aby stawiła się do jego pracowni? Czem mi pan zaręczy, iż się zachowa, jak przyzwoity człowiek?...
— Zapewniam!
— Bo ja jestem niezdrowa! Nie wolno mi opuszczać mieszkania! Nie mogłabym towarzyszyć wychowance!
Gdyby Krzesz największym był nawet donjuanem, to tak miał głowę zaprzątniętą Orzelską, iż na panienkę spozierał li tylko, jako na modelkę — i wprost komiczne mu się wydało zapytanie.
To też żywo zawołał:
— Może pani być najzupełniej spokojna! Daję słowo honoru! Widzę, zresztą, z kim mam do czynienia.
Nagle do rozmowy wtrąciła się panna Marta.
— Nie troszcz się o to, kochanie! Każdy mężczyzna zachowuje się względem kobiety tak, jak sobie tego kobieta życzy... Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo.
Krzesz zerknął na panienkę, podziwiając jej stanowczość. Tymczasem starsza pani, rozproszywszy całkowicie swe wątpliwości, mówiła teraz powoli:
— Więc dobrze, zgadzam się! Marta przybędzie jutro do pana. Omówicie godzinę. Otrzyma za to honorarjum. Wstrętne są te pieniądze! — dodała nagle. — Czego się dla nich nie czyni! Moja Marta, modelką! Och, nie zawsze powodziło nam się źle... Spójrz pan na ten portret...
— Pozostawmy ten temat! — zauważyła niechętnie panna.
Krzesz odruchowo podniósł oczy na dużą fotografję, którą spostrzegł, wchodząc do pokoju.
Starsza pani podniecała się coraz więcej.
— Inne były czasy! Tak wyglądałam! Nie mieszkałyśmy w izdebce! A obecnie? Wszystko przez ludzi złych, ludzi przewrotnych...
— Przestań, moja droga!...
Ale już było za późno. Twarz siwej kobiety wykrzywił grymas nienawiści. Aż uniósłszy się nieco ze swego miejsca, wyrzuciła mocno.
— Przez łajdaków, panie Krzesz! O, niech będą oni przeklęci!
— Uspokój się...
Marta podbiegła do swej opiekunki i objęła ją serdecznie, nie wiadomo, czy chcąc pocieszyć, czy też przerwać dalsze zwierzenia.
Krzesz milczał, nieco zażenowany. Dopiero przy ostatnich słowach starszej pani drgnął silnie.
Nareszcie sobie przypomniał. Od dłuższego czasu dręczyła go myśl, skąd głos siwowłosej kobiety jest mu znany. Próżno dotychczas szukał w swej pamięci, gdzie go już raz posłyszał, jak również próżno się zastanawiał, czemu opiekunka Marty przeraziła się jego widoku. Teraz dopiero wszystko stawało się jasne. Siwowłosa kobieta była ową nieznajomą, która zaczepiła Krzesza, gdy opuszczał willę Orzelskich i przeciw hrabinie miotała przekleństwa. Nie ulegało najlżejszej wątpliwości. Toć ostatni frazes wypowiedziany został tym samym tonem!
Krzesz, jak wiemy, nie był żadnym dyplomatą i sypał prosto z mostu, co mu leżało na sercu.
Wnet też wypalił:
— Wiem nareszcie! — zawołał. — W jakich okolicznościach widziałem, szanowną panią!
— Pan widział moją opiekunkę? — zdziwiła się bardzo Marta, podnosząc główkę — Niemożebne! — tu jej ręka ścisnęła lekko ramię starszej kobiety, jakby mówiąc: — Poco się unosisz i prawisz zbędne rzeczy?
Lecz Krzesz nie dostrzegł tego ruchu i dalej gadał:
— I pani mnie sobie przypomniała! Dlatego wyrwał się jej ten wykrzyknik, gdym przybył z panną Martą! Spotkaliśmy się w ów pamiętny wieczór, w okolicach Warszawy, kiedym wychodził z pałacyku Orzelskich... Pragnąłem nawet bardzo ją odszukać, aby się dowiedzieć, co to znaczyło! Zaczepiła mnie pani wtedy... Twarzy nie mogłem rozróżnić, bo zasłaniał ją welon. Ale ten głos... Ten głos... Niema najlżejszych wątpliwości... Szczególniej, gdy teraz rzuciła przekleństwo. To samo prawie, co wówczas, przeciw hrabinie...
Źrenice Marty rozszerzały się coraz większem zdumieniem. Również i siwowłosa kobieta, podniósłszy powoli, opuszczoną przedtem na piersi głowę, patrzyła na Krzesza, jak się patrzy na szaleńca.
— Pamiętny wieczór? Pałacyk Orzelskich? Hrabina? — jęła powtarzać — Ja zaczepiłam pana?... Jakieś nieporozumienie, panie Krzesz.
— Zapewniam...
— Również pana zapewniam — przerwała szybko — że pan się omylił, lub uległ halucynacji! Nie mam zwyczaju błąkać się po nocach w okolicach Warszawy, ani też nieznajomych nie zaczepiam... Orzelscy? O Orzelskich nie słyszałam... i nie ich się tyczą moje pełne goryczy słowa...
— Ależ pani! — upierał się malarz. — Toć najdokładniej... Przytoczę jej wykrzyknik: Bądź przeklęta, djablico!...
Wzruszyła ramionami, poczem jęła tłomaczyć uśmiechając się lekko:
— Źli ludzie są szatanami, lecz wśród moich znajomych niema djablicy. Twierdzi pan, że najdokładniej mnie poznał? Jakżeż pan mógł mnie poznać, skoro sam nadmienia, że tamta nieznajoma miała twarz zasłoniętą welonem? Głos? Bywają głosy podobne... Że się przestraszyłam, kiedy go spostrzegłam? Istotnie... Tyle krzywdy doznaliśmy od ludzi, że lękam się panicznie zetknięcia z niemi. Gdybym to ja była ową tajemniczą kobietą, a nie chciała się do tego przyznać, napewno nie przyjęłabym pana. Tymczasem znalazł się pan w naszem mieszkanku...
Ostatnie zdanie najbardziej uderzyło Krzesza. W rzeczy samej, może się pomylił i ulegając pierwszemu popędowi, jak mu się często zdarzało, wmawiał jeno w siwowłosą panią przygody, w których nigdy nie uczestniczyła. To też, gładząc nerwowo niesforną czuprynę, — dowód stały mocnego zażenowania, bąknął:
— Hm!... Nieporozumienie...
Marta uważała za stosowne dobić go ostatecznie.
— Napewno, nieporozumienie! — rzekła — Zapewniam pana, iż moja opiekunka jest bardzo chora i od miesiąca nie opuszcza mieszkania...
Skonfundowany malarz całkiem już teraz skapitulował.