Niebezpieczna kochanka/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niebezpieczna kochanka |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“ |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz rano, wynajęci tragarze odnieśli Krzeszowi portret hrabiny, owinięty starannie. Orzelska dopełniła swej obietnicy. Speszyło tylko nieco malarza, że do przesyłki nie został dołączony liścik, ani też wiadomość, kiedy hrabina sama do pracowni przybędzie. Wnet się jednak pocieszył myślą, iż nastąpi to niezadługo, dziś lub jutro i postanowił nawet nie wychodzić z domu.
Rozpakował obraz i ustawił go tak, by natychmiast móc rozpocząć pracę, skoro tylko zjawi się hrabina. Później jął pospiesznie porządkować pracownię. Doprawdy, wstyd podobnego śmietnika! Znikły więc brudne kołnierzyki ze środka stołu, a zwisający w kształcie węża krawat, powrócił na swe miejsce. Później Krzesz uzbroiwszy się w starą koszulę począł namiętnie wycierać kurze, otrzepując meble i drobiazgi.
— Uf! Zdążyłem na czas! — zawołał, posłyszawszy niespodziewanie dzwonek u wejścia. — Wcześnie Tamara przybywa...
Wetknął koszulę w pośpiechu pod otomanę i pędem pobiegł do drzwi.
Lecz gdy je otworzył, na jego twarzy odbiło się rozczarowanie. Stała przed nim nie Orzelska, ale panna Marta, nowa modelka, o której, mając całkowicie głowę zaprzątniętą hrabiną, zapomniał.
— Czy przeszkadzam? — zagadnęła, spostrzegając niewyraźną minę malarza — już dziesiąta... Umówiliśmy się na tę godzinę... Spóźniłam się nawet o parę minut...
— Oczekiwałem właśnie na panią! — wybąkał. — Wszystko przygotowane... Zechce pani wejść...
Rychło się opanował. Jeśli Orzelska się zjawi, kiedy on będzie zaprzątnięty rysowaniem Marty, przerwie seans i pannę przeprosi. Przypuszczalnie jednak hrabina go odwiedzi dopiero za parę godzin, a przez ten czas Krzesz wykona pilny obstalunek.
To też teraz uśmiechnięty, powiódł pannę Martę do pracowni i uprzejmym gestem wskazywał, gdzie ta ma zająć miejsce. Mianowicie na krześle przy stole znajdującym się po środku pracowni, bowiem Krzesz nie zamierzał jej malować, a zrobić tylko kilka ołówkowych szkiców.
— Ot, tu zechce pani usiąść.
Lecz Marta, jakby nie spostrzegając ruchu Krzesza, wiodła zainteresowanym wzrokiem dokoła. I po gipsowych figurach, i po obrazkach, i po napoczętych studjach.
— Kocham sztukę — wyrzekła wreszcie — i niejedną zwiedziłam galerję... Ale po raz pierwszy jestem w malarskiej pracowni. Wybaczy pan mi więc, moją ciekawość — szczególniej, że pan tak ładnie maluje...
— Bardzo proszę! — wesoło odparł, gdy pochlebiła mu pochwała.
Nagle panna drgnęła. Wzrok jej padł na portret Orzelskiej, którego nie zdążył Krzesz zasłonić.
— Portret, czy obraz? — wymówiła powoli, patrząc na obnażone, a wygięte lubieżnie kształty hrabiny na płótnie. — Zaiste piękna kobieta, ale...
— Ale? — podchwycił.
— Dziwne, że się zgodziła w ten sposób pozować panu!
— Ach, to raczej moja fantazja! — wyrzekł, nieco zmieszany. — Malowałem z wyobraźni...
— Wątpię — zaprzeczyła. — Zbyt naturalnie całość została podchwycona.
Raptem, te same podejrzenia, co i wczoraj ogarnęły Krzesza.
— Pani zna tę osobę? — wpił się oczyma w Martę.
Wytrzymała jego wzrok spokojnie.
— Nie, panie! — zabrzmiała pogardliwa odpowiedź. — Do grona moich znajomych nie zaliczam dam, które się pokazują mężczyznom w pozach równie bezwstydnych...
Odwróciła się od obrazu.
Krzesz poczerwieniał, a nie chcąc przedłużać niemiłej rozmowy, zmienił temat, przystępując do rzeczy.
— Zaczniemy?
— Chętnie — odrzekła. — Chyba, że zażąda pan odemnie...
Zrozumiał.
— Nie pani! Proszę zdjąć kapelusik, to wystarczy... Będę rysował tylko jej główkę...
Spełniła prośbę malarza i zajęła wskazane miejsce, a on, wściekły na siebie, pochwycił blok i począł szkicować. Wielką nieostrożnością z jego strony było, pozostawiać obraz nieosłoniętym. Lecz zapomniał, że Marta ma nadejść. Zresztą — postarał się usprawiedliwić przed samym sobą — panienka jest nadto skromna, a jej uwagi nieco niedelikatne. Wszak sztuka usprawiedliwia wiele!
Prędko, pochłonięty pracą, zapomniał o poprzedniej scenie. Pod jego ołówkiem wyrastały wdzięczne kontury główki Marty. Ładna, bo ładna — myślał — ale czemuż na jej twarzyczce osiadł ten cień smutku? A dokoła ust ten dziwnie zawzięty grymas? Zapewne choć bardzo jeszcze jest młoda, przez niejedno przeszła w swem życiu i to życie nie oszczędziło jej cierni. Tu przyszły mu na pamięć i biedne urządzenie mieszkania i słowa opiekunki Marty.
Krzesz ukończył jeden szkic, później drugi, a gdy miał trzeci napocząć — poczuł znużenie. Zerknął na leżący na stole zegarek i stwierdził, że panna pozuje przeszło godzinę. Siedziała nieruchomo w milczeniu, pragnąc, widocznie, swój obowiązek jaknajlepiej wypełnić do końca. Był to, zaiste, wielki dowód siły woli, by tyle czasu przepędzić nieruchomo, nie prosząc o najmniejszą przerwę.
— Odpoczniemy! — oświadczył.
— Dobrze! — odparła i powstała z miejsca.
— Znużona pani?
— Gdybym była nawet znużona, nie powiedziałabym panu tego! Skoro pan płaci, ma prawo wymagać...
— Och, nie o to chodzi... Pani naprawdę...
Lecz ona przemówiła sztywno, oficjalnie:
— Jeśli zamierza pan dalej rysować, to zaczynajmy... Bo niedługo muszę być w domu!
— Na dzisiaj dosyć! — odparł, obawiając się, że rychło może nadejść Orzelska. — Resztę pozostawimy na jutro...
— Więc jutro... jak pan sobie życzy.
Włożyła kapelusik, podała rączkę na pożegnanie i skierowała się do wyjścia. Lecz przechodząc koło portretu hrabiny, znów przystanęła na chwilę, jakby siłą niewidoczną przykuta do miejsca.
— Twierdzi pan — wyrzekła — że to nie portret, ale wytwór jego wyobraźni! Muszę wierzyć... Lecz gdyby podobna kobieta istniała w rzeczywistości, obawiałabym się jej, panie Krzesz! Wygląda na złą, przewrotną i bez serca! Szkoda pana dla niej...
Malarz nie wytrzymał.
— Bądźmy szczerzy! — zawołał gwałtownie. — Co znaczą te wszystkie niedopowiedzenia, panno Marto?... Ja nie umiem udawać i zagram w otwarte karty. Osoba, przedstawiona na tem płótnie istnieje naprawdę! Więcej powiem... Jestem przekonany, że jakaś tajemna nić łączy jej losy właśnie z losami pani, lub jej opiekunki...
Na twarzy panny znów leżała kamienna maska.
— Nie rozumiem?
— Pani nie chce mnie zrozumieć!
Wzruszyła w odpowiedzi ramionami. On tymczasem podniecał się coraz bardziej.
— Wczoraj już wydawało mi się, że w pani opiekunce poznałem osobę, która ongi na hrabinę Orzelską miotała przekleństwa... Bo, co tam taić... Właśnie pani Orzelska jest tu przedstawiona, na płótnie... Jeśli, w nieco ekscentryczny sposób, to moja w tem wina... Lecz, powracajmy do tematu... Pani opiekunka zaprzeczyła temu kategorycznie. I musiałem uwierzyć... Dziś w moim umyśle rodzą się te same wątpliwości... Teraz pani ostrzega, z kolei przed hrabiną.... Ostrzeżenie to pada, oczywiście, w prawie nieuchwytnej, ogólnikowej formie...
— Nie znam hrabiny Orzelskiej! — sucho odparła — i żadnych nie rzucałam ostrzeżeń! Wprost powiedziałam iż jeśli podobna pani egzystuje istotnie, należałoby się jej wystrzegać, bo ma wygląd przewrotnej istoty... Typowa wampirzyca... Nic więcej! Proszę nie przywiązywać do moich słów innego znaczenia, niżli miały w rzeczy samej...
Malarz, z rozpaczy załamał ręce.
— Oto odpowiedź, godna przebiegłego dyplomaty, lecz nie pani! — zawołał. — Ciągle niedomówienia... Dwuznaczniki... Może i mnie zastanawia wiele niezwykłych faktów, które zachodzą w otoczeniu hrabiny... Choć uważam ją za dobrą i miłą istotę... Czy nie lepiej byłoby, gdybyśmy rozmawiali otwarcie?
Dziwne zmienne uczucia grały na twarzy panny podczas tej przemowy malarza. Wydawało się, iż chce coś rzec, co jej leży na sercu i wnet na usta popłyną słowa z głębi serca. Ale gdy padł frazes, wysławiający Orzelską, zamknęła się w sobie nagle, urażona, jak ślimak kryje się w swej skorupie, przeczuwając niebezpieczeństwo. Znów na jej twarzy osiadła kamienna maska i głosem zimnym odparła:
— Próżno pan nalega, bo nie mam nic do dodania, do tego, co oświadczyłam poprzednio.
— Panno Marto...
— Serjo...
— Kiedy...
Może jeszcze począłby nacierać Krzesz i zasypywać pannę pytaniami, gdyby wiem nie nastąpiła niespodziewana przeszkoda.
Rozległo się lekkie, dyskretne stukanie w wejściowe drzwi.
— Orzelska! — pomyślał niezadowolony. — Niedobrze się stało, że się spotkają... Ale, cóż robić...
— Nie będę przeszkadzała dłużej! — oświadczyła Marta, posłyszawszy stukanie. — Nowy gość nadchodzi! I tak zasiedziałam się długo... Żegnam pana...
Malarz wybiegł do sionki i już otwierał drzwi. Na progu, w rzeczy samej stała Orzelska. Pachnąca i wytworna, w ciemnym kostjumie i wielkim srebrnym lisie. Lekki uśmiech rysował się dokoła jej ust, który wnet zgasł, gdy spostrzegła, że malarz nie znajduje się sam.
Uczyniła nawet ruch, jakby zamierzała się cofnąć, a jej oczy dziwnie mocno wpiły się w postać panny Marty.
— Przyjdę później! — wyrzekła zimno. — Widzę, że pan zajęty...
— Nie... nie... — zaprzeczył, zmieszany. — Pani już odchodzi... Właśnie...
Tymczasem Marta, sztywna i wyprostowana przeszła koło hrabiny, nie obdarzywszy jej nawet spojrzeniem. Tak przechodzi się koło kogoś, na kogo nie zwraca się żadnej uwagi, lub żywi wielką nienawiść i pogardę.
— Niechże pani hrabina pozwoli do pokoju! — zapraszał teraz Krzesz — a gdy znaleźli się wewnątrz pracowni, oświadczył poufale, tłomacząc poprzednie spotkanie. — Nie wiedziałem, o której godzinie przybędziesz... Miałem obstalowaną na rano modelkę... To ta osoba, właśnie. A ponieważ wypadł mi pilny obstalunek...
— Czemu mi się tak przyglądała? — rzuciła hrabina, której uwagi nie uszło niezwykłe zachowanie się panny.
— Bo... bo... — jął bełkotać, a później nie chcąc narażać się na wyrzuty, iż pozostawił portret odsłonięty, dodał. — Eh, wydawało ci się chyba...
— Wcale mi się nie wydawało... Patrzyła na mnie z nienawiścią.
— Z nienawiścią? — zauważył. — Niemożebne! przecież chyba nigdy dotychczas się z nią nie zetknęłaś?
Hrabina odparła szczerze:
— Nie znam jej wcale!
Teraz dopiero Krzesz zadziwił się naprawdę. Czyżby więc wszystkie jego przypuszczenia były niesłuszne. Skoro Orzelska jej nie znała. Marta czyniła zapewne, tylko ogólnikowe uwagi. Również i siwowłosa dama może nie jest tajemniczą nieznajomą, którą spotkał wówczas wieczorem. Świerzbił go bardzo język, aby o wszystkiem opowiedzieć hrabinie i o wczorajszych odwiedzinach, lecz ponieważ hrabina wypierała się znajomości z czarną damą, postanowił milczeć, wyczuwając, że ta rozmowa nie doprowadzi do celu.
Tymczasem Orzelska, rozejrzawszy się po pracowni i zająwszy miejsce na krześle, tem samem, na którem niedawno siedziała Marta, rzekła, wskazując na porozrzucane na stole szkice:
— Rysowałeś tę panienkę! Dość przystojna osóbka, ale ma niemiły grymas w twarzy... a skoro popatrzyła na mnie ze złością, łatwo odnaleźć przyczynę tego niezadowolenia...
— Mianowicie?
— Pewnie zakochana w tobie... Modelki zazwyczaj kochają się w malarzach... Poczekaj i ja pocznę być zazdrosna...
— Ach! — wybuchnął śmiechem, tak zabawne wydało mu się to posądzenie. — Zakochana? Panna Marta nie wygląda na kochliwą... Zresztą, znamy się krótko...
— No... no... — pogroziła palcem. — A ja twierdzę, że wielki filut z ciebie. Nadskakujesz każdej przystojnej dziewczynie...
— Tamaro...
— Nigdy już nie przyjdę do twej pracowni... — uczyniła minę, niczem rozkapryszone dziecko...
— Przysięgam, Tamaro...
Podbiegł do niej i chciał ją uścisnąć serdecznie. Ale ona odepchnęła go lekko. Orzelska była przedewszystkiem kobietą interesu i nie miłostka ją przywiodła do pracowni malarza. Dziś należało zacieśnić ostatecznie sieć zarzuconą oddawna.
— To może zaczniemy malować! — rzekł malarz, nieco stropiony, wskazując na portret.
Ale hrabina wykonała przeczący ruch głową.
— Mam dziś do ciebie sprawę ważniejszą, niźli malowanie portretu...
Przystanął zdziwiony.
— Czy przypominasz sobie — mówiła dalej — jak parę dni temu wspominałam, iż pragnę rozmówić się z tobą poważnie?... Czy zdobyłbyś się dla mnie na poświęcenie?
— Każde! — wykrzyknął gorąco.
— Nie rozmyśliłeś się?
— Jakżeż możesz powątpiewać, Tamaro! — znów usiłował przysunąć się bliżej i objąć ją, lecz ona powtórnie uchyliła się od pieszczoty.
— Pocałunki — oświadczyła powoli — są tylko zdawkowym dowodem miłości... Ja zaś chcę się przekonać, czy ty mnie kochasz naprawdę...
— Nad wszystko na świecie! — zawołał i sam uwierzył w szczerość swoich słów.
— Nie udajesz?
— Przenigdy.
— Pragnąłbyś się ze mną złączyć na długo?
— Ależ to szczyt moich marzeń, Tamaro!
Piękna pani uczyniła pauzę, niby silnie zastanawiając się nad czemś. Wreszcie po chwili milczenia, wyrzekła:
— Znasz moje dotychczasowe życie! Jedna to męczarnia! Ciągłe pielęgnowanie chorego, znoszenie jego kaprysów, wybuchów wściekłości... Bo niech ci się nie zdaje, że mój mąż stale jest apatyczny, lub w stanie na pół przytomnym, drzemie w fotelu... Są to krótkie przerwy zaledwie, w czasie których wypoczywam... Przeważnie zaś...
— Biedactwo... — szepnął, wspominając zapamiętany obraz zidjociałego paralityka, bełkocącego słowa bez związku. — Biedactwo. — Ileż przecierpieć musiałaś.
Popatrzyła nań z pewną zadumą.
— Mniejsza z tem! — odparła. — Nie wspominajmy starych dziejów... Może słusznie ukarana zostałam za to, że połaszczyłam się na dobrobyt i znaczny majątek. O jakże chętnie dziś tego wszystkiego się wyrzeknę... Lecz, nie przyszłam tu, aby się skarżyć... Sprowadził mnie pewien plan.
— Plan? — powtórzył, zainteresowany coraz więcej.
— Tak! Posłuchaj! Póki córka hrabiego, panna Zosieńka była nieobecna w Warszawie, uważałam za mój obowiązek opiekować się chorym i opuścić go nie pozwalało mi sumienie. Dziś sprawy się zmieniły... Wycierpiałam się dość... Niechaj teraz Zosieńka poświęci się ojcu.
— Przecież — zapytał — zamierzasz wydać ją zamąż za tego jakiegoś doktora?... Jegomościa w amerykańskich okularach, który mi się przyglądał, jakgdyby chciał mnie połknąć.
— Takim jest istotnie mój zamiar! — odparła. — Nie zmienia to w niczem samej rzeczy! Zosieńka wraz ze swym przyszłym mężem zamieszka z Orzelskim, ja zaś zamierzam zdobyć odrobinę wolności...
— Zamierzasz odzyskać wolność? — powtórzył, jeszcze nic nie rozumiejąc.
— Ach, mój drogi! — zawołała, jakby dotknięta jego niedomyślnością. — Wszak to takie proste! Skoro tylko Zosieńka stanie się oficjalną narzeczoną Boba Szareckiego, uważam, że ustają moje obowiązki względem rodziny Orzelskich. Życzę im jak najlepiej, ale niechaj dają sobie radę bezemnie. Opuszczam ich stanowczo.
— Ty ich opuszczasz? — malarz otworzył ze zdumienia szeroko oczy.
— Natychmiast! A dzień ten już jest bliski. Lada chwila Bob oświadczy się Zosieńce, a wtedy ja uciekam...
— Uciekasz?
— Naturalnie! Toć oni nie dadzą mi tak odejść! Dlatego też przybyłam tutaj, aby cię zapytać zupełnie na serjo, czy pragniesz być ze mną, czy też uważałeś mnie jedynie, jako przelotną miłostkę...
Och, jakże śmiać się musiała w duchu Orzelska, kiedy wymawiała te słowa. Na Krzeszu sprawiły one piorunujące wrażenie.
— Ty... ty... Tamaro... — począł bełkotać — zapytujesz? — Czy ja cię uważam tylko za chwilową miłostkę?... Naprawdę, sprawiłaś mi przykrość... Toć ja dla ciebie skoczyłbym w ogień i piekło! Chcesz poważnie związać się ze mną?
— Zupełnie, poważnie.
— Och, jakżesz jestem szczęśliwy! — zawołał. — Wprost uwierzyć nie mogę...
— A jednak uwierz! — Oświadczyła głosem, w którym zadrgało świetnie udane uczucie. — Uwierz... Bo i ja pokochałam cię, Romku... Stało się to może dla tego — bajecznie kłamała dalej — żeś w mojem osamotnieniu pierwszy stanął na mej drodze. Zresztą jesteś młody, dobry, przystojny. W przyszłości sława cię czeka... Bo ja wiem, zresztą, czemu cię kocham. — Na to zapytanie nie odpowie nigdy żadna kobieta... Ja zaś, tylko na pierwszy rzut oka, wydaję się osobą ekscentryczną żądną przygód i kaprysów... W rzeczy samej, przywiązuję się bardzo i nie odchodzę od tych, z którymi się raz złączyłam...
Krzeszowi, z nadmiaru radości poczynało aż szumieć w głowie. Więc ta wspaniała kobieta nie traktowała go tylko, jako zabawkę? Przypadł do jej kolan i począł je obsypywać pocałunkami, czego mu teraz nie broniła wcale.
— Moja... złota... jedyna! — szeptał w upojeniu.
Poczęła go gładzić delikatnie po włosach.
— Jeśli więc się zgadzasz — wymówiła, snując dalej swą myśl — postąpimy w następujący sposób... Dławi mnie — atmosfera tej przeklętej willi... Z rozpaczą myślę, że mam tam powrócić... Zaręczyny odbędą się lada dzień... za trzy, cztery dni. Tegoż wieczora uciekniemy, bo nie wytrzymam sekundy dłużej. O pieniądze się nie troszcz!.. Posiadam pewien własny kapitalik i na nas dwoje wystarczy. Wyjedziemy bezzwłocznie zagranicę... Mąż i żona... Pojmujesz? A gdy umrze Orzelski...
— Czy to sen, czy jawa? — wpił się pełnym rozmarzenia wzrokiem w jej oczy.
Lecz twarz hrabiny stała się nagle zamyśloną.
— Pewna nasunie się tylko trudność! — niespodzianie oświadczyła.
Drgnął.
— Jaka? — zagadnął niespokojnie.
— Zniknąć muszę niespostrzeżenie, gdyż inaczej zechcą mnie zatrzymywać! Zosieńka pocznie płakać, prosić... A nie jest to tak łatwe, bo przecież wynieść trzeba będzie moje rzeczy... Ty przyjedziesz po mnie samochodem w nocy... i musisz dyskretnie, wszystko, co do mnie należy zabrać dyskretnie... Ja przez ten czas będę pilnowała, żeby się nie pobudzili domownicy.
— Ależ to drobiazg! — zawołał ucieszony, sądząc, że łatwe ma do spełnienia zadanie.
Poczęła teraz tłumaczyć powoli, dobitnie wymawiając każdy wyraz:
— Przyjdziesz do mnie o umówionej godzinie, samochodem i lekko zastukasz w szybę... Szofer musi być, oczywiście, bardzo pewnym człowiekiem, a ja będę oczekiwała na ciebie. Gdy posłyszę pukanie, otworzę okno i wtedy rozpoczyna się najważniejsza część zadania...
— Najważniejsza?
— Moja sypialnia znajduje się obok gabinetu męża. Drzwi pomiędzy pokojami są stale otwarte... Cierpi on na bezsenność i czasem całą noc nie zmruży oka... Śpi stale przy zapalonem świetle, a mnie wzywa raz po raz do siebie, to abym mu podała lekarstwo, to poprawiła poduszki. Postaram się tak urządzić, żeby nie spostrzegł moich przygotowań... Lecz jeśli zauważy jakiś podejrzany hałas, lub gdybym ci poczęła podawać moje rzeczy przez okno, zacznie krzyczeć, a wiesz, jak on krzyczeć potrafi... Pokrzyżowałoby to nam wszystkie plany i musimy się urządzić inaczej...
— Tak! — mruknął malarz, choć niewiele jeszcze rozumiał.
— Skoro tylko stwierdzę, że przybyłeś, uchylę nieco okno, a sama odejdę do dalszych pokojów, aby czuwać nad domownikami... Teraz ty poczniesz działać... Wślizgniesz się do mojej sypialni i zabierzesz stamtąd walizki... Będą dwie... Jedna większa z ubraniem, druga mała z biżuterją... O ile Orzelski uśnie, lub sprawisz się tak cicho, że cię nie spostrzeże, nasze szczęście! Ale musisz być przygotowany, że na twój widok, może on podnieść alarm... Wówczas nie wolno wahać się ani chwili...
— Co mam uczynić? — rzucił nieco ochrypłym głosem.
— Zakneblujesz mu usta! — zawołała prędko. — Zakneblujesz ręcznikiem, który się będzie znajdował w pobliżu! Inaczej wszystko byłoby stracone! Na jego krzyk musiałabym pośpieszyć do sypialni, w ślad za mną panna Zosieńka i służba... Rozchwiałyby się nasze plany...
— Ja mam mu zakneblować usta? — powtórzył nerwowo. — Niezbyt przyjemna misja! A czy nie dałoby się tego uniknąć?
— W żaden sposób! Skoro ci mój projekt się nie podoba, zechciej podać inny! Tylko, ciekawam jaki? Bo długo nad tem wszystkiem się zastanawiałam, nie znajdując drugiego wyjścia.
Chmura zasępiła czoło Krzesza. Choć z natury był nieco romantykiem i pociągały go niezwykłe okoliczności, towarzyszące zamierzonej ucieczce — wstrętem go napawało wiązanie paralityka i gwałt nad chorym. Ale hrabina umiała tak umiejętnie rzecz całą przedstawić, że mózg malarza również silił się próżno obecnie nad ominięciem tej przykrej ewentualności.
Zresztą nie dała mu czasu do dłuższego namysłu.
— Nie pojmuję — rzekła, jakby z lekkim wyrzutem — czemu się wahasz? Czy ci tak mało zależy na mnie i zbytnim ciężarem ci się wydaje związanie się ze mną?
Cios został wymierzony celnie.
— Ach, Tamaro! — wykrzyknął. — Nie mów w ten sposób... Dla ciebie związanie twego męża jest bagatelą, a dla mnie to wielka przykrość...
— Przykrość? — na jej twarzy odbiło się zdziwienie.
— Gdyby to był człowiek silny i zdrowy — prawił w podnieceniu — stanąłbym z nim zawsze chętnie do otwartej walki. Ale, przecież to ruina ludzka.
— Powtarzam, wskaż inne wyjście? Krzykiem obudzi dom cały... Pragniesz mnie na zawsze utracić? Bo po raz drugi niemożebna będzie ucieczka...
— A co będzie, jeśli on się udusi?... Z przerażenia umrze? Na całe życie pozostałby mi wyrzut straszliwy, który zaciężyłby fatalnie nad naszem szczęściem!
— Nie lękaj się o to! Nie pragnę śmierci Orzelskiego, choć na początku naszej znajomości posądzałeś mnie, że chcę go zamordować! Wszystko przewidziałam...
— Mianowicie? — zapytał, z przebłyskiem nadziei.
— Pozostanie on zakneblowany przez bardzo krótki czas i zaręczam ci słowem honoru, że ani z przerażenia nie umrze, ani też się nie zadusi! Gdy będę się znajdowała w dalszych pokojach, umyślnie rozbudzę pannę Zosieńkę i poproszę ją, aby za kilkanaście minut weszła do ojca i dała mu lekarstwo, bo jestem znużona i udaję się na spoczynek. Rozumiesz?
— Ach, tak...
— Wejdzie i rozwiąże go! Ja zaś, natychmiast po rozmowie z Zosieńką, wyślizgnę się bocznem wyjściem z willi i gdy oni stwierdzą prawdziwy stan rzeczy, my już znajdziemy się daleko...
Bez wielkiego zachwytu, skinął głową. Cisnęły mu się na usta jeszcze nowe wątpliwości, lecz ona, gracz wytrawny, wnet rozbiła je ostatecznie.
— Zresztą — rzekła — przewiduję najgorszy wypadek, bo moim obowiązkiem jest go przewidzieć! Ale może cała ta historja ułoży się daleko pomyślniej. Spróbuję dać mężowi wieczorem mocny środek nasenny.
— Och, to byłoby znakomite! — zawołał ucieszony.
— Widzisz! — zauważyła — jest on niezwykle uparty i może go zażyć, lub nie zażyć. Zależnie od humoru... Postaram się nakłonić, ale nie ręczę za skutek... Wtedy, byłbyś uwolniony od „ciężkich obowiązków“ — tu głos pięknej pani zadźwięczał ironją.
— Czemuś mi o tem zaraz na początku nie wspomniała, Tamaro? Toć wiele szans na to, że przyjmie narkotyk, a ja nie będę zmuszony do gwałtu!
Spojrzała nań z wyraźnym wyrzutem.
— Chciałam się przekonać — uderzyła mocno malarza płomiennym wzrokiem czarnych oczów — jak daleko sięga twa miłość. Oj, niezbyt ona silna i zraża się byle przeszkodą, napotkaną po drodze... Wiesz, że i ja teraz poczynam się zastanawiać, czy nie warto się cofnąć?...
Po plecach Krzesza przebiegł zimny dreszcz? Przez głupią litość, o mało nie utracił tej wspaniałej kobiety? Obecnie, kiedy ostatnie zdania Orzelskiej uśpiły w nim poprzedni niepokój, przeklinał własną małoduszność i pragnął za wszelką cenę zatuszować poprzednie złe wrażenie.
— Nie... nie, Tamaro! — począł tłumaczyć gwałtownie. — Jeśli wahałem się poprzednio, to były to tylko odruchy dobrego serca... Przecież twój mąż jest paralitykiem. Odrazą mnie napawało znęcanie się nad tą ruiną. Ale bądź przekonana, że nie cofnąłbym się w ostatniej chwili.
Patrzyła na niego jakimś dziwnym wzrokiem. Gdyby Krzesz był więcej spostrzegawczy, zauważyłby w nim triumf, zmieszany z pogardą. Lecz, tem trudniej mu to było zauważyć, iż w tymże samym czasie, usta hrabiny jęły wymawiać słodko:
— Cieszy mnie to, co mówisz, Romku! I ja ci nie chcę sprawiać przykrości... Wyznam szczerze... Zbyt cię kocham, abym, mimo twej słabości charakteru, miała siłę z tobą się rozstać.
— Aniołem jesteś, Tamaro! — zawołał, znów osypując ją pocałunkami. — Nie zasłużyłem na podobne szczęście! Wiedz, że choć przekonany jestem, iż wszystko ułoży się pomyślnie, posunąłbym się nawet do morderstwa, na twe skinienie!
O, jakże łatwo przysięgają i jak łatwo rzucają czcze frazesy mężczyźni, gdy sądzą, że żadne im nie grozi niebezpieczeństwo. Czyż przypuszczał kiedy Krzesz, w swej lekkomyślności, iż naprawdę dąży prostą drogą do zbrodni? Rozpromieniony i wniebowzięty tulił teraz w swych objęciach kochankę, gdy ona ledwie tłumiła, z trudem hamowany śmiech.
A gdy po tym wybuchu czułości, uspokoił się nieco, z radością wykrzyknął:
— Tedy wszystko ułożone! Czekam twego wezwania. Spokojny teraz jestem, że uciekniemy szczęśliwie i nikt nam nie przeszkodzi! Któż może przeszkodzić? Poprzednio groziłyby nam poważne trudności ze strony Iwana... Ale ten nie żyje...
— Tak, Iwan nie żyje! — z nieokreśloną intonacją w głosie wyrzekła hrabina.
— Bądźmy więc dobrej myśli... a teraz zapomnijmy o wszystkiem! — porwał ją w swe ramiona i nowy grad pocałunków pokrył twarz i szyję pięknej kobiety.
Lecz Tamara nie odwzajemniała dziś tych pocałunków. Przyjmowała je prawie obojętnie, z odrazą. Z chwilą, gdy zjawił się Ryszard, pozostali mężczyźni dla niej jakby umarli. Ona, nawet w myślach nie zdradziłaby obecnie Ryszarda i każdy był jej zmysłowo obojętny. Potęga tego uczucia była tak wielka, iż dziwiła się w duchu sama, że pieszczoty Krzesza, który jeszcze parę dni temu podobał się jej bardzo, nie wywierają na niej obecnie najlżejszego wrażenia.
A gdy te pieszczoty stawały się coraz natarczywsze, zręcznie wysunęła się z objęć.
— Nie! — rzekła stanowczo. — Nie... Nie teraz...
— Czemu? — Krzesz patrzył na nią zdumiony.
Orzelska była niezwykłą komedjantką. Na jej twarzy osiadł nagle jakiś wyraz czystości i skromnie opuściła do dołu oczy.
— Zrozum!... — jęła cicho szeptać. — Uważałabym to obecnie za profanację naszego uczucia. Opanujmy zmysły, niechaj nas złączą duchowe węzły... Wszak niezadługo, naprawdę, będziemy mężem i żoną.
Krzesz, jak każdy prawdziwy mężczyzna, skrzywił się nieznacznie. Lecz musiał się pohamować.
— Imponujesz mi Tamaro! — rzekł, podziwiając ją w duchu.