Niebezpieczna kochanka/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
Panna Zosieńka wychodzi zamąż.

Aczkolwiek Zosieńka Orzelska coraz przyjaźniejsze rzucała spojrzenia na młodego doktora, Bob Szarecki chodził od szeregu dni zgnębiony. Może właśnie dlatego. Gdyby panienka była inna, więcej życiowo wyrobiona, lub traktowała go nieprzychylnie, mniejsze dręczyłyby go wyrzuty.
Ale był to przecież dzieciak, który wierzył wszystkiemu i wszystkim! Tamarę poczytywała za oddaną opiekunkę ojca — a jego wymuszone, płytkie słówka brała za dobrą monetę... Jakżeż garnęła się do nich, morderców, w rzeczy samej, jej ojca!
Morderców ojca! Ileż razy powtarzał sobie w duchu Bob ten wykrzyknik i czuł, jak zimny dreszcz wstrętu biegnie mu wzdłuż ciała. Chwytał wówczas za butelkę koniaku i pił, pił do utraty pamięci, do zupełnego oszołomienia.
Swemi proszkami odebrał Orzelskiemu wolę, a sam za grosz nie miał tej woli. Rozumiał, że prostą drogą dąży do zbrodni, a siły nie posiadał zatrzymać się nad brzegiem przepaści.
Chwilami marzył, aby wyrwać się z pod wpływu Orzelskiej, lecz były to tylko czcze marzenia. Chwilami nienawidził z duszy całej przewrotną kobietę, dziwną intuicją odgadując jej przewrotność, ale przebłyski buntu gasły jeszcze szybciej, niż powstawały. Sam rozumiał swą bezsilność i to go bodaj dręczyło najwięcej. Przypomniał sobie wówczas jakąś nowelę, przeczytaną o egipskiej królowej Kleopatrze. Pastwiła się ona w wyrafinowany sposób nad jakimś związanym jeńcem, który wreszcie jął ją obrzucać potokiem wymysłów. „Ach, gdybym był wolny — zawołał — pokazałbym ci, co potrafię, dziewko!“ A wtedy ona podeszła doń i sama przecięła więzy, trzymanym w ręku sztyletem. „Jesteś wolny! — rzekła. — A tu masz nóż! Jeśli śmiesz, to uderz we mnie!“ — Porwał się na nogi, drżąc z wściekłości, a ona stała przed nim uśmiechnięta i na pół naga. „Uderz“! — powtórzyła. Zbladł, a sztylet wypadł mu z dłoni. „Nie mogę — wyszeptał — tyś zbyt piękna... i ja kocham ciebie!“
Ileż razy tę przeczytaną opowieść przypominał sobie Bob. Czyż Tamara nie igrała z nim, niby kot z myszą? Czyż nie zgubiłaby go, w razie najlżejszego oporu? Toć, gdy raz w porywie obrzydzenia oświadczył, że ma wszystkiego dość i o jej postępowaniu z mężem władzom doniesie, czyż nie odparła ozięble:
— Drogi Bobie! Nie wiadomo, komu uwierzą, bo przeciw mnie niema dowodów! Ale zapewniam cię, że oświadczę najspokojniej, iż to ty dawałeś po za moimi plecami trujące proszki choremu, licząc na to, iż kiedy umrze Orzelski, zostanę twoją żoną! A ładnym kobietom nawet w najsroższych urzędach przyznają przeważnie rację!
A gdy zbladł, lekko uśmiechnięta, zmieniwszy ton, dodała:
— Widzisz, głuptasku, że nie warto mi się sprzeciwiać! Ale nie lękaj się, nie zamierzam uczynić ci krzywdy! Zanadto cię kocham... Słuchaj się mnie tylko. I pocałuj zaraz Bobie...
Bob całował, świadomy, że uwielbia potwora. Całował — i nie pragnął już myśleć o niczem.
A potem.
Pomijając już sam fakt, że fizyczny wpływ wprost ból mu sprawiało nadskakiwanie pannie Zosieńce, że odwracał głowę, przechodząc obok gabinetu, w którym się znajdował Orzelski — jego ofiara — wciąż był o Tamarę piekielnie zazdrosny. Czy można jej ufać? Czy jest z nim szczera, a gdy spełni jej plany, nie porzuci go, niby zbytecznego narzędzia? Cóż robił u niej ten malarz, którego wprawdzie raz tylko napotkał w salonie Orzelskiej, lecz z którym rozmawiała tak czule? Kim jest ów baron Raźnia-Raźniewski, odwiedzający codziennie hrabinę? Sztywny to i wytworny wielki pan i rzekłbyś, poza zwykłą towarzyską znajomością nic ich nie łączy. Ale parę już razy wydało się Bobowi, że podchwycił jej wzrok, spoczywający na baronie z wyrazem bezgranicznego przywiązania.
Bał się utracić Tamarę, a myśl, iż porzucić ona go może, przerażała nie mniej, niźli świadomość, iż staje się przestępcą. Sam teraz pragnął jaknajszybszego wyjaśnienia sytuacji. Gdy też przybył dzisiejszego popołudnia, jak zwykle do willi, względnie spokojnie przyjął rozkaz Orzelskiej, którego spodziewał się oddawna.
— Czas skończyć! — oświadczyła mu w przedsionku, w którym oczekiwała go widocznie. — Zosieńka znajduje się w salonie, a ja zniknę dyskretnie! Musisz się oświadczyć! Zaręczam, że nie dostaniesz odpowiedzi odmownej, bo zdążyłam przygotować grunt. A pocóż sprawę przewlekać?
Zawahał się, chcąc odwlec przykrą chwilę.
— Nie, lepiej jutro, Tamaro...
— Tylko słabi ludzie odwlekają do jutra ważne sprawy... Musisz być mocny, Bobie... Idź...
Skinął głową i ruszył w stronę salonu, a po drodze postarał się uspokoić sumienie sofizmatem.
— Tamara pragnie zabrać im pieniądze i pozbawić życia... Oddam jej ich majątek, a ocalę od zguby...
W salonie, wtulona w róg kozetki, siedziała panna Zosieńka, a szczupła jej postać ginęła śród stosu otaczających ją poduszeczek i poduszek. Wydawało się, że istotnie oczekuje na Boba, bo rzuciła mu przyjazne spojrzenie z pod opuszczonych rzęs, a nieśmiały uśmiech wykwitł na jej bladej i smutnej dotychczas twarzyczce.
— Czyżby naprawdę zakochała się we mnie? — pomyślał ze zdziwieniem i odrobiną litości. — Biedactwo! Leci niczem ćma w ogień! Nie wie, co robi...
Z udaną radością ucałował wyciągniętą rączkę i zajął obok panienki miejsce na kozetce.
Chwilę zaległo milczenie. Mimo najlepszych postanowień, nie wiedział, jak rozpocząć delikatną rozmowę i z trudem naginał się do narzuconej mu roli.
Na szczęście ona pierwsza przerwała ciszę.
— Smutny pan dziś, panie Bobie!...
— O, nie! — zaprzeczył.
— Dręczą pana jakie troski?
— Hm... — mruknął ucieszony, że panienka uczyniła znakomity wstęp do oświadczyn. — Odgadła pani!...
— Odgadłam?
— Istotnie...
— Nie może pan mi się ze swych zmartwień zwierzyć?
Bob stwierdził w duchu, że musiała, w rzeczy samej, Tamara przygotować Zosieńkę do tych wyznań miłosnych, gdyż panna swemi odezwaniami, jakby zachęcała go do nich. Naiwny dzieciak, przestraszony zapewne grobową atmosferą, panującą w domu, jaknajprędzej pragnął wyjść za mąż.
Uwierzyła w szczerość nadskakiwań, przypisując obecnie jego niewyraźną minę, niepewności o wynik oświadczyn.
Postanowił przyspieszyć wyjaśnienia.
— Panno Zosieńko! — rzekł. — Tu o panią głównie chodzi...
— O mnie?
— Moje szczęście jest zależne od pani decyzji!
— Nie... ro... zumiem...
Postarał się nadać swemu głosowi czułe brzmienie i wykrzyknął patetycznie:
— Ja panią kocham!
— Ach!
Policzki panienki poczerwieniały nagle i nisko opuściła główkę. Znać było, iż mimo wszystkiego, posłyszane wyznanie, uczyniło na niej duże wrażenie.
On, tymczasem, nie mogąc się już cofnąć a pogardzając samym sobą w duchu, wpadał coraz lepiej w odpowiedni ton.
— Znamy się zaledwie od kilku dni! — mówił pozornie gorąco. — Lecz pani jest naprawdę wyjątkiem... Taka inna.. Śliczna.. Dobra.. Najdroższe maleństwo! Niepotrafiłbym już żyć bez pani, bo — nie wiedział, co dalej skłamać — I gdyby pani się zgodziła zostać moją żoną...
Urwał i wpił się wzrokiem w swą ofiarę, oczekując odpowiedzi.
Zosieńka siedziała widocznie zmieszana i onieśmielona a jej oczy były uporczywie utkwione w różnobarwnych deseniach perskiego dywanu, zaściełającego podłogę salonu.
— Nic pani mi nie odpowie? — zawołał widząc że milczy.
Nagle podniosła nań wielkie, niebieskie niby lazur morza oczęta, bardzo poczciwe i bardzo naiwne a po jej zaczerwienionej twarzyczce przebiegł wyraz ni to radości, ni to powątpiewania.
— Pan... mnie... kocha, Bobie?...
— Jak śmiesz na chwilę wątpić nawet, Zosieńko! — zaprotestował żywo, przechodząc na poufały ton — Uwielbiam cię nad życie!...
— Naprawdę?
— Przysięgam!
Kilka sekund pauzy — poczem z ust panienki wybiegł cichy szept.
— Bo... i.. ja.. Bobie..
Zrozumiał.
— Trudno! — pomyślał z niesmakiem. — Kto począł brnąć, musi brnąć do końca!
Przypadł do niej i począł jej rączki obsypywać pocałunkami, czego mu nie broniła wcale.
— Moja ty najdroższa...
Wtem panienka cofnęła się nieco, a jej wzrok z powagą legł na Szareckim.
— Trochę byłam na to przyszykowana — wyrzekła powoli — gdyż Tamara... Ale w każdym razie, jeszcze uwierzyć nie mogę, żeby ktoś mógł zająć się poważnie, tak niepozorną, jak ja istotą...
— Uwierz...
— Bo, widzisz, Bobie... ja to co innego... Właściwie nie mam nikogo na świecie... Matka umarła dawno, a ojciec — tu głos jej stłumiły łzy — ojciec też, tak jak nie żyje... Tamara okazuje mi wiele serca, ale nie mogę jej być ciężarem... Pragnęłam więc bardzo przywiązać się do kogoś, poświęcić mu swoje życie, otrzymać wzamian choć odrobinę ciepła... Bo bardzo byłam biedna dotąd, Bobie... Rozumiesz?
— Rozumiem? — powtórzył głucho.
Ona jakby chcąc przed nim rozerwać całkowicie swą maleńką, stęsknioną, przywiązaną duszyczkę, dalej tłomaczyła:
— Dawno marzyłam, żeby napotkać towarzysza, który choć odrobinę polubiłby mnie... Takiego dobrego i trochę sentymentalnego, jak nią jestem i ja sama... Nienawidzę mężczyzn szorstkich i brutalnych... Ujrzałam ciebie... i wtedy... Zauważyłam, że nie jestem ci obojętną... i że ty musisz być bardzo kochany i dobry... Zresztą, Tamara nie przedstawiłaby mi złego człowieka... Twierdzisz, że mnie kochasz... A nie wyrządzisz mi nigdy krzywdy, Bobie?
— Przenigdy! — odparł i nagle doznał uczucia, jakgdyby mu nóż wsadzono w serce.
Jej niewinne oczy spoczęły na nim z bezgranicznem zaufaniem.
Również nie wierzę — szepnęła — abyś ty był zdolny wyrządzić krzywdę! Znamy się mało, ale wszystko mi powiada, że jesteś prawy i szlachetny! Inaczej, choć mój pobyt w tym domu jest bardzo ciężki, nie wybrałabym ciebie! Niewiem może dlatego lgnę do ciebie, żeś naprawdę pierwszym mężczyzną, który się do mnie zbliżył... Bo nie znam świata i ludzi... A gdybym się na tobie zawiodła, złamałbyś mnie, bo należę do rzędu tych istot, które przywiązują się tylko raz i na zawsze... Wiedz więc, że oddaję ci się bez zastrzeżeń... A teraz spójrz mi prosto w oczy i odpowiedz... Czy nigdy się na tobie nie zawiodę?
Nie liczył na to, że Zosieńka przemówi doń tak szczerze i ta scena była ponad jego siły. Lecz opanowując się z całej mocy, ze ściśniętego gardła nieswoim głosem wyrzucił.
— Nie... zawiedziesz... się..!
— Naprawdę kochasz taką biedną, jak ja istotę?
— Tak!
— I potrafisz być dobrym dla mojego ojca? Tej nieszczęsnej ruiny ludzkiej?
— Tak!
Raz jeszcze wzrok Zosieńki spoczął uważnie na twarzy Szareckiego, lecz on wytrzymał spokojnie to badawcze spojrzenie.
— Toż to to samo, jakgdyby mi kazano zarżnąć niewinne jagnię! — pomyślał z rozpaczą, a chcąc ukryć swe zmieszanie, pocałował ją w rękę.
W tej chwili na progu salonu ukazała się Orzelska. Śledziła zapewne, z sąsiedniego pokoju przebieg „oświadczyn“, pojawiła się, by je ostatecznie przypieczętować.
— Czy nie przeszkadzam? — zapytała z lekkim uśmieszkiem — Macie oboje miny niezwykłe.
Bob zerknął na kochankę z niekłamaną nienawiścią. Nigdy nie przypuszczał, ulegając niby zahypnotyzowany jej namowom, że znajdzie się w tak okropnem położeniu... Dawać trujące proszki dla Orzelskiego to było co innego, niźli świadomie prowadzić tę biedną, dobrą dziewczynę do zguby, gdy ona powierzyła mu swój los z pełnem zaufaniem, bez zastrzeżeń. Nieszczęsne maleństwo... Toć w gruncie jest śliczna.
— Czemuż jesteście tacy śmieszni? — powtórzyła Orzelska.
— Droga Tamaro! — zawołała Zosieńka radośnie — twój kuzyn oświadczył mi się przed chwilą...
— Ach, tak...
— A ja zgodziłam się zostać jego żoną...
Orzelska przybrała wzruszającą minę i jęła im winszować.
— Jakżeż się cieszę!... Mam nadzieję, będziecie stanowili dobrane stadło.
— Napewno! — bąknął Bob, czując, iż musi koniecznie coś dodać.
A w duchu myślał czy wystarczy mu siły, oświadczyć zaraz po tej scenie Tamarze, że ma tej komedji dość i nie da się użyć za narzędzie przestępstwa. Myślał, czy wytrzyma spokojnie gniewne spojrzenia, wywołane odmową i czy potrafi przeciwstawić swą wolę jej potężnej woli... Myślał i z rozpaczą stwierdzał, że gdyby zdobył się nawet na ten odruch buntu, znów ulegnie, jak tyle już razy ulegał... Lepiej tedy było nie rozpoczynać jawnej walki, tem bardziej, że w głowie Boba rodził się pewien plan.
Tymczasem Zosieńka, odwzajemniając judaszowe uściski Orzelskiej, mówiła:
— Na oświadczyny Boba byłam trochę przygotowana... Przez ciebie, Tamaro... I wiesz, co mnie skłoniło do tak szybkiej decyzji... Ty właśnie, kochana opiekunko... Naopowiadałaś mi tyle ładnych rzeczy o Bobie, a ja ci wierzę bezgranicznie... Zresztą, twój kuzyn musi być podobny do ciebie! Taki sam dobry, miły i szlachetny... I wierzę, że zapewni mi szczęście...
— Przestańże, głupia gąsko, wygłaszać pochwały! — mało nie wykrzyknął głośno Bob, któremu każde słowo panienki sprawiało niewymowną przykrość.
Orzelska najspokojniej odrzekła:
— Tak, Zosieńko! Ręczę, że będziesz z Bobem szczęśliwa! A jeśli ośmieliłby się uczynić najmniejszą krzywdę, takiej bezbronnej jak ty istocie, zadusiłabym go własnemi rękami! Pamiętaj Bobie...
Po jego twarzy przebiegł nieokreślony grymas. Podziwiał jej czelność.
— Ja, oczywiście — mówiła dalej hrabina — z jaknajwiększą radością zgadzam się na wasz związek! Lecz pozostaje mój mąż! On tu właściwie decyduje, gdyż Zosieńka jest niepełnoletnia! Sądzę, że z jego strony nie zajdą żadne przeszkody, choć nigdy nic nie wiadomo... Hrabia miewa czasem różne kaprysy... Od paru dni jest jednak spokojniejszy, a właściwie apatyczny...
Rzuciła na Szareckiego porozumiewające spojrzenie, a ten poczerwieniał.
— Chodźmy do ojca! — wołała panna Zosieńka jakby pragnąc najprędzej usunąć ostatnią wątpliwość — Chodźmy! Nie pojmuję, czemu się lękasz Tamaro... Toć, ojciec...
Umyślnie nie chciała dodać przy Bobie, że od czasu jej przyjazdu do domu, hrabia albo drzemał, albo też bełkotał niezrozumiałe wyrazy. Jakiż z jego strony mógł nastąpić sprzeciw? Toć nieszczęsny nie rozumiał wcale, co się dokoła działo. Zawiadomienie go o przyszłym związku małżeńskim było czczą a bardzo przykrą formalnością, którą należy dopełnić, lecz... serce ścisnęło się w Zosieńce...
— Czyś widział kiedy mojego ojca, Bobie? — cicho zapytała.
— Nie, nigdy! — odparł równie cicho.
— Więc chodźmy!
Rychło znaleźli się, we trójkę, w wielkim gabinecie, w którym paralityk zajmował swe zwykłe miejsce, w fotelu. Siedział, z opuszczoną głową na piersi, a w świetle przyćmionej abażurem lampy, jego cera wydawała się tak żółta, iż sprawiało wrażenie, że to nie żywy człowiek spoczywa w fotelu a trup, lub woskowa kukła.
— Okropne. Cóżem narobił! — pomyślał przerażony Bob — jeśli nie umarł, rychło skona! A przecież staram się dodawać do proszków najmniej szkodliwe dla zdrowia składniki!
Orzelska zbliżyła się powoli do paralityka i poruszyła go lekko.
— Rodrygu! — rzekła pochylając się nad nim — przychodzimy do ciebie w ważnej sprawie!
Na chwilę rozwarły się zamknięte powieki, ukazując mętne i nieprzytomne źrenice.
— Czy nas słyszysz?
— Acha... acha...
— Twoja córka, Zosieńka pragnie wyjść za mąż! Oto jej narzeczony! Czy się zgadzasz?
Paralityk skierował głowę, niczem manekin.
— Acha... acha....
Orzelska odsunęła się od chorego.
— Próżny trud! — z świetnie udaną boleścią wyszeptały jej wargi. — On nic nie pojmie!...
Wzrok hrabiny pobiegł z triumfem w stronę Boba. Całkowite zwycięstwo! Ten stał blady, podziwiając z przestrachem, własne dzieło. Nerwowo drżały mu ręce, krople zimnego potu zrosiły mu czoło, a w uszach huczał głos potężny:
— Morderca... morderca...
Na szczęście, panna Zosieńka, nie zwróciła uwagi na zmieszanie młodego chemika. Zbyt wielkie wrażenie uczynił na niej straszliwy widok. Podbiegła do ojca, uklękła przy fotelu i wznosząc ku niemu ręce, wyrzekła głosem pełnym rozpaczy:
— Boże! Czemuż zostałam ukarana tak ciężko! Czemuż ty, ojcze, nie możesz być świadkiem mojego szczęścia! Oprzytomnij choć na chwilę ojcze!
Na chwilę wydało się, że te, przepojone męką słowa, dotrą do świadomości paralityka. Jakiś żywszy blask zajaśniał w mętnych źrenicach, a piersi poruszały się, jakby chcąc wyrzucić szereg wyrazów.
Hrabina drgnęła teraz. A co nastąpi, jeśli miłość do córki, przezwycięży w niewytłumaczony sposób działanie narkotyków i Orzelski, jakto zdarzało się przedtem, ocknie się ze swego oszołomienia i zaprotestuje głośno? Wyzna, choć w oderwanych słowach, całą prawdę Zosieńce, a na nich wskaże, jako na swych oprawców?
Co dalej?
Lecz i tym razem nie zawiodły proszki Boba. Odruch żywszych uczuć ludzkich znów zgasł a z gardła padło bezdźwięczne:
— Ha... ha...
Zosieńka ucałowała leżąco nieruchomo na kolanach żółtą, woskową rękę i powstawszy z klęczek, powoli wyszła z gabinetu.
Wślad za nią Tamara i Bob.
Szarecki trząsł się cały, a gdy znaleźli się w sąsiednim pokoju aż musiał się oprzeć o krzesło, by nie upaść.
Panienka obecnie dopiero spostrzegła, niezwykły stan, w jakim się znajdował.
— Nie dziwię się — rzekła, starając opanować się sama — iż widok mojego ojca uczynił na tobie takie wrażenie! I ja przejęta jestem do głębi... Ty widziałeś go po raz pierwszy...
Mruknął coś niezrozumiale, podczas gdy hrabina milczała.
— Będziesz się musiał przyzwyczaić — mówiła dalej — bo nawet, gdybyśmy zamieszkali oddzielnie, zamierzam często odwiedzać ojca. Jakie to straszne, — zawołała nagle z bólem — kiedy widziałam go po raz ostatni, przed kilku laty, był to jeszcze mężczyzna wytworny, w pełni sił... Zanim wyszłaś za niego za mąż, Tamaro! Później już nie odwiedzał mnie nigdy! A w dzieciństwie, wydawało mi się, że ojciec bardzo mnie kocha.. Brał na kolana i pieścił się ze mną całemi godzinami...
— Kochał cię bardzo! — skinęła głową Orzelska — Stale wspominał o tobie, a gdy jeszcze był przytomny, ale nie mógł utrzymać pióra w dłoni, prosił, abym pisywała za niego...
Zosieńka wytarła chusteczką oczy.
— Wielkie, wielkie nieszczęście!
Hrabina przerwała przykry temat. Pilno jej było powrócić do spraw, które ją interesowały najwięcej.
— Tak, wielkie nieszczęście — powtórzyła — ale my już nic na to nie poradzimy! Uczyniliśmy dlań, co leżało w naszej mocy i nasz obowiązek spełnimy do ostatka... Jeśli zaś, Zosieńko, o twoje sprawy chodzi...
— Moje sprawy?
— To nie czyń sobie wyrzutów sumienia! Przedstawiłaś ojcu narzeczonego, a nie twoja wina, że nie jest w stanie dziś pojąć, co się wokół niego dzieje. Zresztą, mocno jestem przekonana, że gdyby posiadał pełnię władz umysłowych, z radością powitałby Boba, jako swego przyszłego zięcia...
— Och! I ja w to wierzę! — z zapałem przytwierdziła panienka.
— Co zaś interesów majątkowych tyczy...
— Nie mówmy o nich! — wzruszyła ramionami.
— A jednak pomówić musimy! — z naciskiem wymówiła Orzelska — Więc, co się interesów majątkowych tyczy, damy sobie radę bez niego! Twój ojciec zarządzał dotychczas twoim majątkiem, lecz skoro zostaniesz mężatką, ten zarząd przejdzie automatycznie na Boba. W myśl naszych praw, mąż jest administratorem majątku żony... A chyba, nie obawiasz się, że Bob ci roztrwoni twoją fortunę.
— Ależ! — jakiś nieokreślony cień przebiegł po twarzy Zosieńki.
— Możesz być o to całkowicie spokojna! — patetycznie wyrzekła hrabina, ciesząc się w duchu, że cały majątek Orzelskich ma już prawie w kieszeni — Ręczę za Boba...
Zosieńka wzgardliwie wydęła wargi.
— Nigdy nie dbałam o pieniądze! — odparła — Nie wiem nawet czy jestem bogata i mało mnie moja fortuna interesuje!... Przykrość mi sprawisz, Tamaro, poruszając w obecnej chwili podobny temat...
A kiedy nieco później Szarecki opuszczał jako szczęśliwy narzeczony, pałacyk — hrabina, korzystając ze sposobności, iż na parę sekund pozostali sam na sam, szepnęła cicho.
— Cóż? Gładko poszło, Bobie? Chyba jesteś zadowolony?
— Szalenie! — mruknął, unikając jej wzroku, a w myślach się zapytywał, czy więcej kocha, czy więcej nienawidzi tę przewrotną kobietę...
Tego dnia wieczorem, odwiedził Orzelską, jak zwykle, baron Raźnia-Raźniewski, pozorując swą wizytę chęcią towarzyskiej pogawędki. Póki w salonie znajdowała się panna Zosieńka, prawił on długo a dość nudno o polityce i o sztuce, i o najnowszych wiadomościach z miasta. Nie omieszkał zapytać się o zdrowie chorego hrabiego, a w sposób nader miły wyraził swą radość, gdy dowiedział się o zaręczynach panienki. Jednem słowem, wielki pan, który swą życzliwością otacza zaprzyjaźnioną rodzinę. Lecz skoro panna Zosieńka, zmożona przeżytemi wrażeniami, udała się do swego pokoju, w zachowaniu się wytwornego barona, zaszła widoczna zmiana. Monokl w złotej oprawie, wypadł z oka, opuściła go wykwintna sztywność, a po zimnej i opanowanej twarzy, przebiegł, rzekłbyś, łobuzerski uśmieszek.
— Skończone? — zapytał, zgoła innym niźli poprzednio tonem.
— Tak! — odrzekła hrabina z triumfem — Skończone! Zosieńka wyjdzie zamąż!
— Prędko?
— Sam pojmujesz, że pragnę aby się to stało jaknajprędzej! Dziesięć dni... Tydzień....
— Hm... hm... — mruczał. — A hrabia?
— Nie przeszkodzi nam, bo jest nieprzytomny i nie dowie się o niczem... Tak pozostanie i nadal... A Szarecki mechanicznie po ślubie, przejmie zarząd dobrami Zosieńki...
— Jak długo potrwa kompletna likwidacja?
— Póki Szarecki nie zdąży wszystkiego posprzedawać a ja mu nie zabiorę pieniędzy! Później poszlę, dudka, do djabła! Przypuszczalnie potrwa to około miesiąca, może dłużej...
— Trochę długo! — skrzywił się niechętnie — Nie wiem, czy przetrzymam tyle czasu! Jestem prawie bez grosza, a trzeba wszystko przygotować do ucieczki zagranicę...
Poczęła się cicho śmiać.
— A od czego malarz? Zapytywałeś ongi o Krzesza!
— Malarz? Krzesz? — zdziwienie odmalowało się na twarzy mężczyzny.
— Tak, malarz Krzesz! Wyniesie z pałacyku, sam nie domyślając się tego, biżuterję rodzinną Orzelskich. Zosieńka o jej istnieniu wie i trudno byłoby mi ją ukryć... A przecież nie pozostawię smarkatej klejnotów wartości kilkudziesięciu tysięcy. Za kilka dni urządzam cichy wieczór zaręczynowy, a tejże nocy Krzesz zostanie, mimowolnie, złodziejem... Twoją zaś rzeczą jest odebrać mu tę biżuterję... Szczegóły natychmiast omówimy.
— Hm... — powoli osadził monokl w oku.
— Jednocześnie — szeptała teraz — jeśli się powiedzie mój plan, Orzelski raz na zawsze przestanie nam zawadzać... Malarz, niechcący go udusi... a później, ze strachu będzie milczał, niczem grób... Nie padnie na nas najlżejszy cień podejrzenia i najsprytniejszy sędzia śledczy nie dojdzie prawdy... Paralityk umarł na anewryzm serca, lub uduszony został przez knebel, który mu założył nieznany włamywacz!... Rozumiesz? Umiem przewidzieć wszystko!... Najlepsza trucizna, nawet proszki Boba, mogą pozostawić ślady... Zresztą, nie wiem, czy Bob nie stchórzyłby w ostatniej chwili i nie odmówił wydania jadu... A tak... Naturalna śmierć... śmierć nie budząca podejrzeń!.. Orzelskiego trzeba usunąć za wszelką cenę, bo gdyby przypadkiem na parę sekund choć oprzytomniał i przemówił, bylibyśmy zgubieni... A skoro umrze, żadna władza na świecie nie będzie mogła się przyczepić do tego, że Bob, mąż Zosieńki, roztrwonił majątek swej żony....
Rzekomy baron patrzył długą chwilę na Orzelską.
— Tamaro! — wyrzekł wreszcie, kiwając głową. — Przerastasz Borgów w przewrotności! W średniowieczu władałabyś napewno udzielnem księstwem i podziwianoby twój niezwykły „dar“ rządzenia. Dziś czasy się zmieniły i takich ludzi, jak my, świat nazywa zbrodniarzami... Lecz, czyż warto na to zwracać uwagę?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.