Niebezpieczna kochanka/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
SIEĆ ZACIEŚNIA SIĘ OSTATECZNIE.

Krzesz zdziwił się wielce, iż nazajutrz nie przybyła na pozowanie, jak zostało umówione, panna Marta — jego nowa modelka.
Czyżby dotknęły ją natarczywe zapytania, któremi zarzucił pannę? Przykrość sprawiło spotkanie z Orzelską? Przecież nie znały się wcale — i podobno nigdy nie zetknęły się z sobą w życiu.
Malarz wzruszył ramionami. Zagadki, same zagadki. Lecz cóżto go mogło obchodzić. Jeśli nawet opiekunka Marty jest tajemniczą czarną damą, do czego nie chce się teraz przyznać i żywi z jakichś nieznanych powodów zadawnioną nienawiść do Orzelskiej, którą dzieli i jej pupilka — nie zmienia to w niczem planów Krzesza. Bo gdyby, w rzeczy samej, na przeszłości hrabiny leżała ciemna plama, winny były wręcz mu to powiedzieć, a nie bawić się w półsłówka i niedomówienia.
A tak? Krzesz zdecydował się już ostatecznie. Wstrętem go nieco przejmuje myśl, iż będzie musiał użyć gwałtu nad paralitykiem, ale nie jest wykluczone, że uda się uniknąć tej ostateczności. Później? Potem ucieknie zagranicę z Tamarą i wszystko się ułoży, jak w bajce. Przy boku ukochanej kobiety zdobędzie sławę, będą szczęśliwi.
Na samo to wspomnienie, duma niewymowna rozsadzała piersi malarza.
— Tamaro! — szeptał — Nie zasłużyłem na podobny los! Czem ci się odwdzięczę! Znasz mnie tak mało, a obdarzasz bezgranicznem zaufaniem! Nie zawiedziesz się na mnie!
Właściwie powinien był w duchu zapytać się malarz, czy zna Orzelską i co naprawdę wie o niej. Lecz jest właściwością zakochanych, że z powierzchownych pozorów, wytwarzają obraz taki, jakim chcieliby go widzieć nie zaś odpowiadający rzeczywistości, niepomni na wszelkie ostrzeżenia...
Pochłonięty całkowicie swą miłością, Krzesz nie zamierzał poszukiwać panny Marty, ani też ustalać, czemu nie pojawiła się na powtórny seans. Poczynione za pierwszym razem szkice, wystarczyły od biedy, aby wykończyć rozpoczęty obstalunek dla wydawniczej firmy. A panna Marta? Wolał jej nawet nie widzieć. Bo, jeśli w rozmowie znów miały paść jakieś nieuchwytne insynuacje w stosunku do osoby Tamary — sprawiłoby to mu przykrość niewypowiedzianą i nie ręczył za siebie, czy nie wybuchnąłby gniewem.
Tak upłynęło parę dni.
Krzesz, zamknięty w swej pracowni, odciął się jakby od świata, oczekując niecierpliwie wizyty Orzelskiej, prawie nie wychodząc z domu i nie widując nikogo. Pracował niewiele, bo świat marzeń, w którym żył, przeszkadzał mu w pracy, a gdy parokrotnie chciał z pamięci malować dalej portret Tamary, pędzle wypadały mu z dłoni, na wspomnienie rozkosznych chwil, spędzonych z piękną kobietą. Ogarniała go szalona tęsknota i szalone pożądanie...
Wreszcie, gdy poczęła go już trawić wątpliwość, czy Orzelska poniechawszy swego planu, wogóle przybędzie, a pierwszy nie śmiał się do niej odezwać, zjawiła się nieoczekiwanie w godzinach rannych w pracowni.
Parę sekund stał oniemiały z nadmiaru wzruszenia...
Więc nie kaprys, fantazja, a prawda?
— Dotrzymuję słowa! — rzekła, spoglądając z uśmiechem na jego ogłupiałą minę — Przybyłam cię zawiadomić, że wszystko złożyło się w myśl moich zamierzeń, pomyślnie... Chyba, że ty w ostatniej chwili, się cofniesz?
— Ja miałbym się cofnąć! Nigdy! — żywo zaprzeczył.
Siadła tym razem na niskiej otomanie w rogu pracowni i skinąwszy mu ręką, aby obok niej zajął miejsce, jęła go delikatnie gładzić wypieszczoną ręką po zwichrzonej czuprynie.
— Nie widzieliśmy się cztery, czy pięć dni! — mówiła, jakby tłomacząc swą długą nieobecność — nie mogłam z różnych względów wysłać ci nawet krótkiej kartki z wiadomością, kiedy cię odwiedzę... Złościłeś się na mnie, zapewne, a może zacząłeś powątpiewać... A ja, tymczasem, Romku, pracowałam dla naszego wspólnego szczęścia!...
— Tamaro! — zawołał — Jak śmiesz przypuszczać, że wątpiłem w ciebie! Wiedziałem, że przyjdziesz... Toć cały czas żyłem wciąż z tobą w moich marzeniach!
Namiętny pocałunek Orzelskiej był odpowiedzią na to wyznanie. Szybko jednak wyrwała się z objęć Krzesza.
— Bądźmy mocni! — oświadczyła poważnie — Najcięższa część zadania nas czeka! Wczoraj Szarecki oświadczył się Zosieńce i zgodziła się zostać jego żoną. Mam ręce rozwiązane i zbyteczny jest mój dalszy pobyt w domu Orzelskich...
— Już? — wykrzyknął radośnie.
— Jutro urządzam dla najbliższych uroczysty obiad, dla uczczenia narzeczeństwa Zosieńki. Będzie to jednocześnie, jakby oficjalne stwierdzenie tego faktu, żeby nie mogli się już cofnąć... Zaproszę parę osób, barona Raźnia-Raźniewskiego no i ciebie.
— Mnie?
— Przybądź bezwzględnie! Twoja nieobecność zwróciłaby uwagę, zapytywała mnie nawet Zosieńka, czemu nas nie odwiedza pan Krzesz. Pozatem jest to konieczne dla uskutecznienia dalszych naszych planów...
— Dalszych planów?
— Głuptasku? Nie znasz rozkładu willi! Muszę ci pokazać gdzie znajduje się moja sypialnia i w które okno zastukasz... Po obiedzie, niby niechcący, oprowadzę cię po pałacyku i omówimy wszystkie szczegóły... Bo ucieczkę zamierzam również wykonać jutro...
— Nie żartujesz, Tamaro?
— Mówię jak najpoważniej! Umyślnie urządzam wczesne zebranie! Zakończy się ono, przypuszczalnie około ósmej wieczór, ty zaś zjawisz się po mnie o północy...
— Jeszcze uwierzyć nie mogę! — powtarzał ucieszony — Jutro już, jutro!
— Zajmiesz się więc przygotowaniami, choć te przygotowania są nieskomplikowane! Wynajmiesz taksówkę i ta taksówka będzie na nas oczekiwała! Resztę już wiesz i zbyteczne byłoby po raz drugi powtarzanie szczegółów. Walizki znieść do samochodu, a w razie potrzeby zakneblować mego męża. Jasne?
Skinął głową.
— A jeśli — dodała Orzelska — wszystko powiedzie się pomyślnie, pojutrze o tej porze, będziemy pędzili ekspresem do Paryża!

Towarzystwo, które się zebrało w willi Orzelskich nazajutrz, celem uczczenia uroczystej chwili zaręczyn panny Zosieńki, nie było zbyt liczne, ani wyszukane.
Poza nią oczywiście, hrabiną, Bobem, nieodstępnym baronem Raźnia-Raźniewskim i malarzem, zaproszenia otrzymało zaledwie kilka osób. Znalazł się więc tam jakiś dość niepokaźny człowieczyna, którego Orzelska szumnie tytułowała „panem rejentem“, a który, w rzeczy samej był urzędnikiem w kancelarji notarjusza. Umyślnie pewnie zaproszony został, aby w razie konieczności ułożyć dyskretnie potrzebne „plenipotencje“, „zrzeczenia“ i „cesje“ i widać było, że zna hrabinę nie od dzisiaj, że nieraz musiał jej oddawać różne w tym rodzaju usługi i że imponuje mu ona bardzo.
Prócz „pana rejenta“, uporczywie milczeli w salonie jeszcze dwaj starsi panowie — dalecy, zbiedniali krewni Orzelskiego. Skąd ich wyciągnęła Tamara — niewiadomo, lecz byli to typowi przedstawiciele krewnych, o których nikt nie pamięta, a pojawiający się stale przy okazjach ślubu, lub pogrzebu. Słowem „towarzystwo“ dobrano mądrze i celowo. Tamara wynalazła świadków, mających stwierdzić w każdej chwili, iż wszystko odbyło się zgodnie z prawem i w największym porządku — i to świadków takich, którzy ani zbytnio nie interesowali się tem, co się działo w domu, ani też powziąć nie mogli najlżejszych podejrzeń.
Oczywiście, w podobnych warunkach nie kleiła się towarzyska rozmowa, mimo wysiłków Orzelskiej. Nawet wiadomość, że „podano do stołu“, przyniesiona przez świeżo, na miejsce Iwana, przyjętego lokaja, nie wyrwała z piersi obecnych westchnienia ulgi.
W jadalni również panował nastrój nudny i ospały. Trzej figuranci zawzięcie pochłaniali potrawy, nie odzywając się prawie ani słówkiem. Panna Zosieńka zmieszana i zaczerwieniona, rzucała tylko powłóczyste spojrzenia na Boba, a ten, nie patrząc na nią, wpijał się uporczywie wzrokiem w swój talerz, jakby oszołomiony nadmiarem swego „szczęścia“. Krzesza pochłaniały dumy własne i niepokój o dalszy przebieg wypadków — a dystyngowany i zimny, jak lód, baron Raźnia-Raźniewski, tylko monosylabami dopomagał pani domu do podtrzymywania ogólnej konwersacji.
Dopiero pod wpływem licznych, a znakomitych trunków, nastrój nieco się ożywił. Wychylono z wielkiem przejęciem toast za pomyślność narzeczonych, później na cześć pani hrabiny, a wreszcie „zdrowie“ nieobecnego hrabiego. Szampan zrobił swoje. Nawet statyści rozruszali się, a „rejent“ jął opowiadać przedpotopowe anegdoty.
W innych więc zupełnie humorach, niźli zasiadano do stołu, przeszło towarzystwo z powrotem do salonu, na czarną kawę i likiery. Tam wytworzyły się dwie grupy. Jedna większa, złożona z Tamary, barona, malarza i trzech panów... statystów, oraz mniejsza — li tylko z Zosieńki i Boba, którzy niby umyślnie, zajęli miejsca na uboczu. Dwaj „krewni“ rzucili nawet na samotną parę rozrzewnione spojrzenia, bowiem jest w porządku rzeczy, że narzeczeni publicznie dają dowody wzajemnej czułości.
Lecz, jeśli Zosieńką powodowały te względy i chęć zamienienia, bez świadków, kilku serdeczniejszych słów, z Szareckim — on także oddzielił się od reszty zebranych świadomie i nie unikał sam na sam z panienką. Bob od dwóch dni przemyślał wiele, a jak każda natura słaba, nie śmiąc stanąć przeciw Tamarze do otwartej walki, sądził, że w inny sposób da się uniknąć niebezpieczeństwa.
— Panno Zofjo! — począł.
Niebieskie oczęta spoczęły na narzeczonym z niekłamanem zdumieniem.
— Czemuż przemawiasz tak oficjalnie, Bobie? — odparła cicho z wymówką — Czyż nie jesteśmy zaręczeni, czy nasz ślub nie ma się odbyć za dwa tygodnie? Sprawiłeś mi przykrość... Wogóle jesteś dziś nieswój, zmieszany... Cóż to za ważna sprawa, o której wspomniałeś?
— Zosieńko! — rzekł, przymuszając się do tej poufałości. — Znalazłem się, naprawdę, w wielkiej duchowej rozterce...
— Duchowej rozterce?
Zdobył się na odwagę i niespodziewanie wypalił.
— Doszedłem do przekonania, żem nie wart ciebie! Powinniśmy zerwać, póki czas...
Zosieńka zapłoniła się gwałtownie, a w jej oczach, rzekłbyś, zaszkliły się łzy.
— Teraz mi to mówisz? — pełne bólu westchnienie wybiegło z piersi — Teraz? Gdy kilkanaście minut temu wychylono toast za naszą przyszłość?
— Lepiej późno się cofnąć, niźli unieszczęśliwić na całe życie. Proszę cię tylko bardzo, żeby nasza rozmowa pozostała dla Tamary tajemnicą! A jeśli mi się uda cię przekonać, że nasz związek nie zapewni nam szczęścia, musisz udać, że postanowienie zerwania wyszło właśnie od ciebie...
— Ty chcesz mieć tajemnicę przed Tamarą! Dążysz za wszelką cenę do zerwania, Bobie! Znamy się krótko, ale naprawdę mam wrażenie, że byłabym zdolna cię silnie pokochać... Zaklinam, powiedz, co to wszystko znaczy...
Och, ileż dałby za to, żeby móc jej wyznać całą prawdę. By móc szczerze zawołać — tyś w domu zbrodni — póki czas, ratuj ojca i siebie! Ale straszliwa pieczęć milczenia skuwała jego usta — bo przecież był wspólnikiem przestępstwa! A jeśli w duszy rodził się coraz większy bunt przeciw Tamarze, swe obecne postępowanie musiał upozorować w inny sposób.
— Posłuchaj Zosieńko! — rzekł głosem, który biegł prosto z serca. — Pamiętam naszą rozmowę. Kiedym się oświadczył. Zapytywałaś mnie wówczas, czy mogę przysiądz, że cię nigdy nie skrzywdzę, gdyż jesteś wrażliwa, niczem delikatny kwiat i byle przykrość mogłaby cię złamać? Pamiętasz? Pod wpływem chwilowego uniesienia, złożyłem przyrzeczenie, jakiego żądałaś... Lecz teraz...
Takie akcenty szczerości biły z jego tonu, tak wymawiając te słowa, był wzruszony do głębi, że panienka zrozumiała, iż to o niezwykle coś ważnego chodzi i z wielkim niepokojem zagadnęła:
— Taka raptowna zmiana? Zaszło coś ważnego?
— Owszem! — odparł. — Zamierzam złożyć szczerą spowiedź...
Zawahał się chwilę.
— Słucham? — jęła teraz naglić.
— Kiedym cię poznał, Zosieńko, odrazu uczyniłaś na mnie wielkie wrażenie! — począł kłamać — Pochwały zaś Tamary o zaletach twojego umysłu i charakteru dokonały reszty... Postanowiłem ci się oświadczyć, nie zastanawiając się nad tem, czy podołam obowiązkom, które wezmę na swe barki.
— Czemuż nie miałbyś podołać?
— Widzisz! — począł tłomaczyć, daremnie szukając argumentu, mogącego ją przekonać. — Mam nieznośny charakter, jestem kapryśny, uparty... Czasem wprost staję się niemożebny w pożyciu...
— Trzeba się było zastanowić przed oświadczynami, a nie teraz wywoływać skandal! Bo zerwanie w podobnych warunkach, będzie skandalem.
— Kiedy, Zosieńko...
— Dlaczego — indagowała już spokojniej — wczoraj, lub dziś jeszcze z rana, przed uroczystym obiadem, nie przyszedłeś, aby wysunąć te wątpliwości?... Teraz dopiero niespodzianie, poczynają cię dręczyć skrupuły?
— Naprawdę... — zawołał prawie z rozpaczą — Uwierz w to, co mówię! Posiadam resztki sumienia... Ty nie możesz zostać moją żoną, ani ja twoim mężem! Niech się dzieje, co chce!... Zosieńko!... Nie nalegaj dłużej, bo więcej nic się odemnie nie dowiesz... Ale, właśnie dlatego, że mi chodzi o twoje szczęście — mało mu się nie wyrwało „o twe życie“ — musimy zerwać!
W panience zaszła nagle jakaś raptowna zmiana. Dziecinny wyraz z twarzyczki znikł i nabrała ona wielkiej powagi, a w oczętach zaigrały błyski energji.
— Bobie! — rzekła zmienionym tonem. — Przekonałam się przed chwilą, że nie jesteś złym człowiekiem!
— Czemu? — zapytał, zkolei zdumiony.
— Bo chciałeś zerwać ze mną?
— Więc uwierzyłaś...
— Uwierzyłam, lecz z zupełnie innych powodów... Gdyż we wszystkich twoich wykrętach, nie było słówka prawdy...
Gdyby pod stopami Szareckiego nagle rozwarła się podłoga, nie uczyniłoby to na nim większego wrażenia, niźli niespodziewane słowa panny... Omyliła się Tamara i on się omylił? Zosieńka nie była tak naiwną osóbką, za jaką ją poczytywano dotychczas?
— Co? — wybąkał ze zdziwieniem.
— Nie było słówka prawdy! — powtórzyła spokojnie. — Również twe oświadczyny były komedją...
— Zosieńko...
— Nie przerywaj! I jeśli chcesz, wnet ci powiem, czemu obecnie się cofasz! Tylko przódy, musisz mi przysiądz, że o całej naszej rozmowie będziesz milczał, jak grób...
— Przysięgam! Ale Zosieńko, nie poznaję cię, doprawdy!
Nie zwróciła na ten wykrzyknik uwagi.
— Jesteś związany z pewną kobietą? — wyrzekła, patrząc mu prosto w oczy.
Zbladł z przerażenia.
— Nie... nie — zaprzeczył nerwowo.
— Posiada ona na ciebie wpływ potężny i z pod tego wpływu pragniesz się uwolnić.
— Zapewniam.. mylisz się...
— Czasem nienawidzisz tę kobietę? Lecz zawsze ulegasz jej woli... Przeklinasz ją, bo czujesz, że prowadzi cię do zguby, a siły nie masz zatrzymać się w pół drogi...
— Zosieńko... Zosieńko...
— Nie chcę wiedzieć jej imienia — mówiła dalej — ani wiedzieć, kim ona jest! Lecz, przyznaj, że marzyłeś czasem, aby napotkać kogoś, ktoby cię wyrwał z pod zgubnego wpływu?..
Krople chłodnego potu spływały z czoła Boba a serce waliło mu, jak młotem. Słowa panny poruszyły struny, które wewnątrz drgały boleśnie. Wypowiadano mu wprost w oczy to, co ledwie sam przed sobą śmiał wypowiedzieć.
— Zosieńko! — zawołał w jakimś nagłym porywie, zapominając, że tym wykrzyknikiem sam się zdradza. — Nie wiem, czyś aniołem przysłanym na moje wybawienie, czy szatanem, który tylko pragnie wysondować mnie do dna? Zgadłaś! Istnieje w mojem życiu taka kobieta... Działa na mnie, postokroć gorzej, niźli opjum, lub haszysz.... Daremnie pragnąłem się buntować... Lecz, mów Zosieńko, mów kim jesteś, skoro obecnie w podobny sposób do mnie przemawiasz. Uważałem cię za dziecko, a tyś mądra i doświadczona kobieta...
Lekki cień ironji przebiegł po jej twarzyczce.
— Moja pozorna naiwność jest moją jedyną bronią! — zagadkowo odrzekła — A teraz odpowiadaj szczerze Bobie i nie rób tak tragicznej miny, bo zwracają na nas uwagę...
W rzeczy samej, od dłuższego czasu badawcze spojrzenia Orzelskiej były skierowane na parę „narzeczonych“, i wydało się, że mocno ją zastanawia, jaka to, tak do głębi, mogła ich poruszyć sprawa.
Opanował się z trudem i pokrywając zmieszanie wymuszonym uśmiechem, wybełkotał.
— Odpowiem szczerze...
Oczy Zosieńki wpiły się weń mocno.
— Czy rad byłbyś — zabrzmiało ciche pytanie — gdyby cię wyzwolono z pod wpływu tej kobiety!...
— Tak!
— A czujesz w sobie na tyle siły, by jej się oprzeć, a mnie zaufać? Czy też przy pierwszej sposobności, znów staniesz się jej niewolnikiem i zdradzisz naszą dzisiejszą rozmowę?
Zawahał się chwilę, chcąc być całkowicie szczerym. Od dwóch dni Orzelska wielką go napawała odrazą.
— Znajdę dość siły! — odparł stanowczo.
— Jeśli tak jest — wyrzekła — to ja cię ocalę! Przekonała mnie dzisiejsza rozmowa, żeś nie zepsuty do ostatka... A potem, mogło być zapóźno, Bobie...
— Co mam robić? — zagadnął niespokojnie.
— Nic! Milczeć i udawać mego narzeczonego!
Teraz osłupiał ostatecznie. O ile przedtem uderzyła go tylko zmiana w zachowaniu się panienki, to sądził, że wyczuła ona intuicyjnie przedziwną tajemnicę jego miłości, lecz nie wie o kogo chodzi. Teraz? Czyżby wszystko przejrzała? Wszystko odgadła?
— Ty, wiesz? — szepnął z lękiem.
— Wiem — wymówiła powoli, — że zagraża nam wielkie niebezpieczeństwo! I z tobą igrają Bobie! Wyciągam do ciebie rękę, aby cię wyratować, lecz uprzedzam... Jeśli raz jeszcze ulegniesz wpływom tej kobiety i mnie zdradzisz, zginiesz na zawsze!
— Skąd, ty?... Co? Jak?
Zadrżał teraz. Czyżby przenikła cały plan i jego w nim rolę? Świadoma jest przewrotności Orzelskiej? Lecz, w takim razie, powinna go nienawidzieć, uważając za przestępcę — a nie chcieć go ratować.
Nerwowo powtórzył.
— Niebezpieczeństwo? O jakiem wspominasz niebezpieczeństwie?
Uśmiechnęła się zagadkowo.
— Nie pytaj się, skąd wiem. Może domyślam się tylko wielu rzeczy.
Odetchnął. Tak, musiała się domyślać jedynie!
Przedziwna intuicja. A może podpatrzyła jakie czulsze spojrzenie, skierowane w stronę Tamary, lub pochwyciła nieopatrznie rzucone słówko. Czy wie wszystko o Tamarze, czy też przypuszcza, że to wogóle o jakąś kobietę chodzi? Ale ta wzmianka o niebezpieczeństwie?
Dalej nalegał.
— Błagam! Mów wyraźnie, Zosieńko!
Wzruszyła ramionami.
— Próżno prosisz, Bobie! Ty masz swe tajemnice i ja mogę mieć swoje... Niechaj ci to wystarczy! Czy i ty mówisz mi wszystko szczerze?
I znów prosto w serce wymierzony cios. Nadal dręcząca zagadka. Wie, czy nie wie? Och, jakże chętnie złożyłby jej całkowitą spowiedź teraz, z całego swego życia! Lecz, czyż tak postąpić było wolno?
— Ostatnie zapytanie — wyrzekł zduszonym głosem — Skoro odgadłaś, żem związany z jakąś złą i przewrotną kobietą, więc nie wart jestem ciebie, czemu chcesz mnie ocalić?
Twarz panienki znów zmieniła się raptownie i miast dotychczasowej powagi, wykwitł na niej wyraz niezwykłej dobroci.
— Bo jesteś bardzo słaby i biedny... — wyrzekła z współczuciem — próżno szukasz wyjścia z matni. Pozostały jeszcze resztki sumienia... i szkoda byłoby, żebyś ostatecznie zginął. A może.....
Urwała.

Poczuł, jakgdyby ktoś go ścisnął mocno kleszczami za serce. Prócz matki, nikt jeszcze nigdy tak nie przemawiał do niego. Dziwnie bliska wydała mu się nagle ta dziewczyna, którą niedawno poczytywał za dziecko, a która była taka dobra i mądra.
— Zosieńko! — jął przemawiać do głębi poruszony — Jesteś aniołem, a ja ostatnim nędznikiem. Nie mogę ci dziś wyznać wszystkiego, lecz przeraziłabyś się ogromu mojego upadku. Gdy kiedyś poznasz prawdę, odsuniesz się odemnie ze wstrętem. Tyś pierwsza poruszyła we mnie struny najlepsze, a głęboko ukryte. Ocalić mnie chcesz? Ja sam brzydzę się sobą... Nie zasłużyłem na to.
Patrzyła teraz na niego z odrobiną litości, jakby spodziewając się tych słów.
— A czy, gdybym cię uratowała — zagadnęła nagle — poczułbyś dla mnie wdzięczność?
— Do końca życia byłbym twoim niewolnikiem — zawołał gwałtownie. — Kochałbym, jak nikogo nie kochałem... Lecz ty nie mogłabyś mnie pokochać.
Wpijał się wzrokiem w Zosieńkę. Teraz wydawała mu się prześliczna i dziwił się, że zahypnotyzowany przez Tamarę, dotychczas na jej urodę nie zwrócił uwagi. Ale czy związek pomiędzy niemi w zwykłych warunkach jest możliwy?
— Nie mogłabym cię pokochać? — powtórzyła — Dlaczego, Bobie? Miłość jest ślepa i przebacza wiele win. Czyż nie domyślasz się, że zupełnie inaczej rozmawiałabym z tobą, gdybyś mi był całkowicie obojętny?
— Więc ty, Zosieńko?... — wyjąkał ze wzruszeniem.
Zaczerwieniła się silnie, lecz wnet spojrzała mu prosto w oczy.
— A ty kochałbyś mnie — znów zabrzmiało niespodziewane zapytanie — gdybym nie posiadała moich miljonów? Kochał byś mnie, gdybym była tylko biedną i skromną panienką?
— Napewno!... — zawołał szczerze i chciał dalej jeszcze coś mówić, kiedy wtem ona go uścisnęła z całej mocy za rękę.
— Milcz! — szepnęła z dziwnym błyskiem w oczach.
Spojrzał zdumiony. W ich stronę zbliżała się Orzelska, widocznie zaciekawiona tą długą, a ożywioną rozmową.


KONIEC I CZĘŚCI.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.