Nienasycenie/Część pierwsza/Powrót czyli śmierć i życie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nienasycenie |
Podtytuł | I. Przebudzenie |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1930 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza |
Indeks stron |
Zatulony w potężniejącą zamieć rwał Genezyp lasami na przełaj w kierunku domu. Bardzo był zadowolony z dokonanego „czynu“, czyli raczej „wyczynu“. Wyczyn ów urastał mu we wspomnieniu do gigantycznych rozmiarów, nabierał znaczenia wzniosłego symbolu potęgi, woli i twardości charakteru. Było już wpół do dziesiątej. Wyszedł nareszcie z lasów i począł brnąć wzgórzami po nawianym na szreń śniegu. Przez tumany nie widać było zabudowań dworskich „i tak wpółzakrytych huczącemi od wichru parkowemi drzewami“. Minął ponure browary, z których wysokich pylonowatych kominów (cała potęga ojca była w tem symbolicznie zawarta) buchał czarny dym, łącząc się z zamiecią w fantastyczne, żałobne welony. „Żałobne“ — szepnął sam Zypcio i złe przeczucie ścisnęło go w dołku jak złośliwy karzełek w nim samym żyjący. O tej nocy, księżnej i dalszem życiu nie myślał w tej chwili nic. Nareszcie dopadł domu.
— Jaśnie pan starszy odwalił kitę dziś o szóstej — szepnął mu w ucho lokaj, zdejmując z niego zaśnieżone futro. (Był to Joe, stary pryk, w którym ceniono oryginalność wypowiedzeń.) (Tym razem jednak przesolił):
— Milczeć, Joe — krzyknął młody dziedzic i odtrącił „drżące, pomarszczone łapy wiernego sługi“. W pierwszych kilkunastu sekundach nie zrozumiał Zypcio właściwie znaczenia tylko co usłyszanych słów. I to mimo przeczuć i pełnej świadomości. Nic dziwnego: pierwsza w życiu zła wiadomość. A jednak jakby jakaś ciężka kula oberwała mu się w młodych, rozwydrzonych jeszcze bebechach. „Co to ja robiłem o szóstej! Aha — Aha — to ona wtedy pokazała mi tę kombinację z nogami! Co za świństwo! I on jednocześnie. Jednocześnie“ — upajał się, nie mógł się nasycić tem słowem. Teraz „dowiedziana się“ śmierć ojca, spotęgowała retrospektywnie i tak zabójczą rozkosz dotknięcia tamtych nóg, tak straszliwie, nieubłaganie pięknych i nieprzyzwoitych, na cztery godziny wtył — i to na tle jednoczesności, i to nie aktualnej, tylko wspomnieniowej, raczej pojęciowej, abstrakcyjnej. O gdyby mógł Zypcio przeczytać rozprawkę pewnego sycylijskiego księcia, członka neomafji, p. t. „Gli piccoli sadismi“ — wiele rzeczyby mu się wyjaśniło. Chociaż właściwie żadna teorja mechano-psychologiczna nie jest w stanie pozbawić tych istności, ich specyficznego wymiaru niezgłębialności. I to nie na tle ich związku z zachowaniem gatunku, tylko dlatego, że rzeczy te dotyczą kwestji fundamentalnej: rozdziału Istnienia na wielość indywiduów, z których każde czuje się jako to jedyne ja, raz na całą wieczność, takie, a nie inne, mimo całej dowolności teoretycznej bycia kimkolwiekbądź. Tylko ta kombinacja półdowolnych danych i przypadkowości ich rozwoju doprowadziła do tego, że to właśnie indywiduum musi o sobie i może tylko o sobie powiedzieć „ja“ — (w wypadku wymoczka potencjalnie). I żeby tu tysiąc James’ów powiesiło się na własnych mózgach, to problem ten wiecznym będzie, a nieprzyjęcie bezpośrednio danej jedności osobowości, doprowadzi zawsze do bardzo kunsztownej może, ale zbytecznej i sztucznej konstrukcji pojęć, która nic istoty rzeczy nie wyjaśni. Dosyć.
Genezyp szedł automatycznie przez puste pokoje, aż wreszcie spotkał matkę. Była spokojna. Gdyby to tak piętnaście lat temu może cieszyłaby się skrycie ze śmierci męża. Przecież zakorkował ją na amen, zamurował w swoich zasadach i brutalności, jak żywą w grobie. Teraz żałowała go mimo wszystkie tortury tego pożycia — pokonawszy bowiem odśrodkowy pęd za życiem, zrezygnowała już dawno ze wszystkiego i poraz-drugi, już inaczej, przywiązała się do dużo starszego od niej jowialnego piwowara. A teraz — za wcześnie przyszła ta śmierć, zostawiając ją nieuzbrojoną przeciw życiu i samotności i zwalając na jej pół-mistyczną, wątłą główkę ciężar straszliwy odpowiedzialności za tego byczka kochanego, który pękał cały (widać to było) od niepojętego dla niej obecnie nienasycenia życiem. A przytem to przecie jedyna jej podpora — obowiązek opieki razem z przywiązaniem stwarzały w niej siłę, wywyższającą przedmiot jej uczuć aż ponad nią samą, stwarzając dalej, z niego właśnie, opiekuńczą potęgę. Objęła go i poraz-pierwszy od chwili katastrofy, rozpłakała się na dobre, od samych wnętrzności, które zdawały się być kulą stężałych łez. Dotąd (od szóstej) popłakiwała tylko na sucho, krótkim, urywanym szloszkiem. Genezyp chciał płakać, ale nie mógł — był suchy jak wiór, zimny i obojętny. Nieprzyjemnie spierzchnięte miał dno duszy, chętnieby odpoczął, a tu taki pasztet i cały pakiet nowych problemów. Jeszcze nie rozumiał nieszczęścia — — a może nie było to dla niego nieszczęściem wogóle? A jednocześnie z tem „oczekiwaniem bólu“, gdzieś w ostatnich, nienaruszonych jeszcze niczem pokładach jego jaźni, igrał maleńki, figlarny płomyczek szalonego zadowolenia. Coś się wyzwalało od samych podstaw, coś się nareszcie działo. Życie zdawało się, od czasu tej wiadomości, kryć w sobie nowe, piekielnie ciekawe niespodzianki. A było już tak nudno (nie doceniał bestja tego, co się stało na tle chwilowego przesytu) mimo tych wszystkich erotycznych awantur i mimo dość stosunkowo nowego, ale bladawego problematu: „czy kochał księżnę, czy też tylko pożądał?“ Było to wzorowane na nieuświadomionym w pełni „mutterproblemie“; czy kochał matkę dla niej samej, czy też był tylko do niej egoistycznie przyzwyczajony. Obudził się — niewiadomo już poraz który. Ale teraz dopiero naprawdę wtargnęło życie w to leniwe bajoro jego duszy, jak stado koni do stawu. Spadła ostatnia maska — trzeba się będzie z tem rozprawić. A na powierzchni, poprzez zwał wymuszonego, niedoszłego wewnętrznie nieszczęścia, cieszył się naprawdę, że ojciec „odwalił kitę“. (Przypomniały się w młodzieńczej transformacji dawne dziecinne zazdrości w stosunku do kolegów w żałobie po rodzicach i specjalne, aż bolesne pod-płciowe podrywy do ich sióstr czarno ubranych — jakaś śmiertelna perwersja, połączona z podświadomą chęcią usamowolnienia się, zmężczyźnienia i wzięcia na siebie całej odpowiedzialności za życie.) Dni przyszłe nabrały nieznanego uroku. Smak życia, ostry i odurzający, jak smak jakiegoś narkotycznego zielska, rozlewał się po żyłach, łaskocącą, drażniącą falą. Teraz dopiero poczuł istotne zadowolenie z tego, że jest mężczyzną, że ma romans z „prawdziwą kobietą“ — gdzież były te fałszywe? — Matka, siostra, panna Ela i tym podobne... Był głową rodziny — on, ten gnębiony przez wszystkich Zypek. Teraz, tą drogą dopiero poczuł coś specjalnego dla matki: przeszedł na drugą stronę synostwa: z ciamkacza stał się opiekunem i władcą. Z pewną wyższością, aż śmieszną dla niego samego, objął ją, zawrócił i tak objęci wzajemnie (ona też się tak inaczej do niego przytuliła, co napełniło go dziwnie słodką dumą) poszli w kierunku sypialni, gdzie leżał trup właściwie ich wspólnego ojca. (Za takiego uważała ostatnio pani Kapenowa swego męża.) Matka wydała się Zypciowi starszą siostrą i jako taką pokochał ją jeszcze bardziej i boleśniej. Co za szczęście! Wypełniony był sobą po brzegi i ta chwila była najszczęśliwszą z całego jego życia, o czem zresztą nigdy się nie przekonał. Rozpłynął się cały (na twardo zresztą) w niedoświadczonym dotąd nigdy duchowym komforcie; jak w fotelu rozparł się w świecie; poczuł się kimś.
Naprzeciw nich szła piętnastoletnia Liljan, śliczna blondyneczka z trochę zadartym nosem Kapenów i olbrzymiemi, ciemno oprawionemi oczami matki — to jest w tej chwili oczy te były czerwono-oprawne, małe, aż zapuchłe od płaczu. Ona jedna kochała naprawdę starego papusia. Dla niej dobry był zawsze, jak święty Mikołaj. I ją też objął Zypcio wolną lewą ręką i tak poszli we troje ku trupowi. Kobiety chlipały — on promieniał niezdrową zewnętrzną siłą, wynikłą nie z prawdziwej potęgi i jedności jaźni, tylko z przypadkowego zbiegu przeciwnych sobie szarpnięć słabości — była to wypadkowa sprzeczności, a udawała prawdziwą moc ducha, pod którym ciało na-niby szło karnie, jak ujeżdżony koń. Wszystko to były głupstwa, nie warte nawet zanotowania. Ale w tej chwili nie wiedział o tem Genezyp i dwie kobiety. Dla nich trojga miał ten wycinek czasu wagę nieomal zaświatową. Weszli trochę nagle nie-wiedzieć-czemu przestraszeni, z jakąś fałszywą uroczystością w ruchach do pokoju, gdzie, na tymczasowem czemś w rodzaju domowego katafalku, leżały umyte już i wyfraczone zwłoki starego Kapena. Nigdy nie odczuł Genezyp tak silnie potęgi ojca swego, jak w tej chwili. Trup miał ręce związane chustkami — opadającą dolną szczękę przytrzymywała też jakaś biała szmata. Zdawał się być jakimś potwornym tytanem, którego skrępowano, bojąc się go nawet po śmierci. W zaciśniętych chustą żuchwach czaiła się moc, zdolna do roztarcia miękkiemi zębami na proszek granitowych, czy porfirowych nawet głazów. Nagle okropny, gwałtowny żal rozdarł wnętrzności Genezypa. Odczuwając jakby telepatycznie stan ten, matka i siostra z jękiem opuściły się na kolana, obok klęczącej panny Eli. Genezyp stał stężały z niezrozumiałego bólu nie-do-zniesienia. Teraz oto odszedł od niego jedyny przyjaciel, teraz, kiedy właśnie mógłby go poznać i ocenić. Czemu teraz dopiero zrozumiał ojca jako przyjaciela. Zrozumiał też wysoką markę dyskrecji i znawstwa życia z jego strony, że mu się z tą przyjaźnią nie narzucał. Lepsza była ta dalekość wzajemna, niż wykrzywiona fałszywemi perspektywami przyjaźń ojca z synem. Syn musiał był zrobić pierwszy krok — czemuż go nie zrobił? Z przyjacielem, w razie deformacji stosunku można w każdej chwili zerwać — — z ojcem — trudniej. — Dlatego to stary tak był ostrożny w wywnętrznianiach. — Dał coś takiego po sobie poznać w ten poranek wstrętny. Ale tego nie odczuł wtedy Genezyp, zmarnował ostatnią chwilę przed śmiercią. Zapóźno. Teraz się mścić będzie ta odtrącona przyjaźń i zmieni się we władzę nawet za grobem — wiedział o tem napewno „dojrzewający (rosnący?) jak na drożdżach“ wyrodek. Że też nic przyjemnego nie może dłużej trwać jak pięć do dziesięciu minut. Przypomniał sobie któryś tam atak z księżną — to było dłuższe — ale jakiż ból straszliwy sprawiło mu teraz to wspomnienie! Miał wrażenie, że nigdy już nie dozna tej rozkoszy — jako pokutę za winy przeciw ojcu chciał uczynić ślub taki. Przeszkodziła mu defilada innych „stanów duszy“.
Poczuł się obrzydliwie samotnym: jakby w zimny i dżdżysty wieczór błądził po podejrzanej podmiejskiej okolicy, nie mając gdzie „skłonić głowy“ wśród obcych, wstrętnych, brudnych i nienawidzących go ludzi. Cały świat był teraz takim i takimi zdawali się być wszyscy ludzie prócz rodziny, nie wyłączając księżnej, kniazia Bazylego i Tengiera. (Koledzy szkolni = bezkształtna miazga, w której nie zarysowywał się żaden ktoś — chyba ci „zabronieni“, których właściwie nie znał.) Nagle upadł na kolana i zaniósł się trzewiowym, chlipiącym, dziecięcym płaczem — wstydził się, ale podwywał dalej — to była też forma pokuty. Ze zdziwieniem spojrzała na niego matka (taki był dotąd opanowany!) — a nawet Liljan poczuła, że w tym bezproblemowym, znanym jej dobrze, brutalnym braciszku, dotąd przyszłym piwowarze jak papcio (O, jakże kochała tego niezbyt zrozumiałego dla niej wąsala!) krył się ktoś zupełnie inny, niepojęty. I przez chwilę mignęło jej (przez analogję) w „nierozmyślonych“ jeszcze, grząskich, bagnistych, kobiecych, świńskich kłębach podpojęciowej miazgi, (która zdawała się znajdować się między sercem, a międzykroczem) poczucie, że może w niej także kryje się ktoś, dla niej samej nieznany. Ktoś inny musi coś z nią uczynić, aby wyzwolić w niej tamtą drugą istotniejszą ją — sama nie potrafi. Ale jak? O płciowych relacjach pojęcia jeszcze nie miała. Twarda, jak z żelazo-betonu, piramida dziwności, spiętrzyła się gdzieś w inny wymiar i zapadła zaraz, jak zepsuta, papierowa zabawka, tu, na podłogę tego ponurego pokoju. Zaczęła Liljan kochać w tej chwili brata, ale inaczej, jakoś dziwacznie, zdaleka, jakby za nieprzekraczalną granicą olbrzymich, niedostępnych gór. Było to tak okropnie smutne, że rozpłakała się na nowo, ale innym płaczem (nie tym „zaojcowym“) — jak motor przerzucony na inną szybkość. Ten drugi płacz był lepszy. A w pani Kapenowej, pod wpływem tego zypkowego opiekuńczego objęcia, zaczęły zachodzić dziwne zmiany, z zastraszającą niewiadomo kogo szybkością. Płakała już teraz — w trzy minuty po fakcie — w cichem szczęściu wyzwolenia, z głęboką wdzięcznością myśląc o mężu, za to, że ją tak w porę jeszcze stosunkowo opuścił. Tak mu była wdzięczna, że prawie chciałaby już żeby żył — ale niestety w tem była sprzeczność nie-do-przezwyciężenia. Otwierało się nowe życie — tym razem naprawdę nowe, a nie to, które tyle razy bez skutku, wewnątrz starego zaczynała. Każde z nich zyskało coś na śmierci mądrego wąsacza, nie mówiąc już o majątku. I wszyscy jeszcze więcej go pokochali, każde proporcjonalnie do swego poprzedniego spółczynnika.
Tengier odsunął się od Genezypa zupełnie. Nie przyjął go parę razy, a raz spotkawszy przypadkowo oświadczył, że jest „w natchnieniu“ i pożegnał go szybko, prawie niegrzecznie. Było to w wietrzny, chmurny, półwiosenny dzień. I znowu figura oddalającego się na tle rozwichrzonego pejzażu, przesyconego muzyką, wszechwiedzącego garbusa, wywarła na Genezypie ponure wrażenie: jakby jakaś lepsza cząstka (coś nierozdwojonego — mimo świństw poprzednich) zdawała się uchodzić od niego na zawsze w postaci tego włochatego, potężnego potworka z innych światów. Jedyną „ostoją“, dla nieszczęsnego czynnego dualisty była księżna, do której niezależnie od szalonych postępów w dziedzinie czystej erotologji, zaczął się przywiązywać jak do jakiejś drugiej matki nie z tego świata. Ale wraz z tem pojawiały się też, nikłe i rzadkie coprawda, symptomy pewnego erotycznego, prawie-że podświadomego jej lekceważenia. To oczywiście widziała jasno Irina Wsiewołodowna i cierpiała i wściekała się coraz bardziej w niepokonanych sprzecznościach: prawdziwa miłość walczyła poraz-ostatni na gruzach tego cielska z dawnym demonem z młodych lat. W istotniejszem zbliżeniu Zypcia do księżnej pomogło też nagłe zdemaskowanie się w najbliższej rodzinie wstrętnych mu właściwości duchowych, w związku z utratą majątku i stosunkiem do zmarłego ojca. Ona przynajmniej wolna była od materjalnej meskinerji — miała w sobie coś z szerokiego bezkresu, coś jak oddech pustyń mongolskich, z których pochodzili jej przodkowie, potomkowie Dżyngischana.
Ale wszystko to odbywało się jakby nie na tym świecie, tylko gdzieś daleko, za tajemniczą przegrodą, która była jednak w nim samym, a nie w zewnętrznej rzeczywistości. Nie był sobą w tem wszystkiem. Ze zdumieniem pytał się siebie: „jakto — więc to ja jestem i to jest moje jedyne życie? Tak właśnie upływa, a nie inaczej, wśród miliarda możliwości? I nigdy, nigdy już inaczej — o, Boże“. Zawalał się w jakąś przepastną norę, suterenę, podziemie kaźni więziennej, gdzie królował suchy, wieczny, dławiący ból „takości“ („a nie inności“). I nie było stąd wyjścia. „Życie jest jak rana — którą zapełnić można tylko rozkoszą“ — coś takiego mówiła mu poraz niewiadomo który ta wiedźma, spiętrzając w nim słowami straszliwemi jak muśnięcia i muśnięciami gorszemi od słów najgorszych, to okropne cielesne uświadomienie potworności świata w bolesnej, niesytej nigdy siebie rozkoszy. Tak — tylko to jedno: uświadomić sobie swoje własne bydlęctwo i w tem skonać. Ładny ideał! Do tego tylko służył mu intelekt i tamte flaki. Ale dla niektórych ta właśnie prosta droga, którą starają się uciec od własnej zawiłości, staje się bezwyjściowym labiryntem w obcej im pustyni życia. Świat skurczył się do małego skrawka jakiegoś więzienia, które mogłoby być aktualną nieskończonością (przestrzeń jako forma ograniczenia! — czy nie za wiele pragnął swobody ten mały?), a wewnątrz rozrastało się coś bezimiennego, brzemiennego i niezmiennego (martwa twarz „ołowianego trupa“ ze snu) coś fatalnego jak wypuszczona z lufy kula i systematycznego w swych niezachwianych funkcjach, jak rotacyjna maszyna naprzykład. Zypcio czuł, że teraz sformował się, skrystalizował w pewnym systemie i wszystko cokolwiek dalej być mogło, (najdziksze nawet rzeczy) będzie funkcją zdobytego w tym czasie, zresztą zupełnie mimowoli, stosunku do życia. Jaki był ten stosunek pojęciowo określićby nie mógł, Ale czuł go w swojem własnem spojrzeniu na przelatujące obłoki, w smaku jakiegoś owocu, w sposobie przeżywania strasznych chwil rozdzierającej sprzeczności, gdy walczyły w nim dwa uczucia do księżnej, rozdwojonej na dziką rozpustnicę i pseudo-matkę.
W niej walka odbywała się także i to w zupełnej odpowiedniości do stanów duszy kochanka, raczej „kochaneczka“ czy przyjemniaczka. Z początku poddawała się „matczynemu roztkliwieniu“ (co za ohyda!) zupełnie. Uczyła go używać siebie i potęgować nikłą i nędzną swędzeniowatą przyjemnostkę elementarną do granic metafizycznego bólu i zaświatowej ponurości objawień ostatecznych, poza któremi była już tylko śmierć, jedyna wybawicielka z rzeczy zbyt głębokich. Ale za prędko rwał Genezyp w przyszłość i, mimo że on sam nie zdawał sobie dokładnie z tego sprawy, ona za niego czuła, w pewnych jego ruchach, spojrzeniach i bezmyślnie okrutnych powiedzeńkach, czające się zblazowanie i przesyt. Scampi i stary książę ostrzegali ją często przed niebezpieczeństwami tej ostatniej miłości, namawiając dla jej (a nawet i jego) dobra, aby przeszła na system lekkiego choćby demonizmu. Jakże kochali obaj tego potwora, a przez to i „niedoszłego piwowarka“, jak nazywano Genezypa w pałacu Ticonderoga. Długie godziny trawiła księżna na rozmyślaniach, aż wreszcie postanowiła zdobyć się na kompromis w imię celów wyższych: zachowania uczuć Zypcia w pierwotnem natężeniu i zrobienia z niego „człowieka“(?), według pojęć panujących w ich domu: to znaczy: bezidejowej kanalji, społecznego pasożyta z maksymalną ilością przyssawek, a-metafizycznego używacza, jednem słowem świństwa. Twierdziła, że sama nieszczęśliwą była przez nadmiar utajonego mistycyzmu i tępiła objawy takie u synów bezlitośnie. Jako ta pseudo-mama nie dokonałaby niczego: mogła być chyba tylko opuszczoną i skazaną na zgnicie w rozpaczy, w ropnych wydzielinach zranionej ambicji. Na tym bubku prześlicznym kończył się dawny świat — o tem wiedziała napewno.
Genezyp nie wiedział czem jest zdrada i zazdrość. Były to dla niego słowa prawie-że pozbawione znaczenia. Ale kiedy chwilami zbyt przerażała go potęga tej baby w stosunku do jego wewnętrznych materjałów, przewaga jej sił czysto choćby nerwowych i doświadczenia, znajdował pociechę i podporę w uświadomieniu sobie takiej prawdy: „a jednak ona jest stara“. [To było podłe i tego nie przeczuwała nawet Irina Wsiewołodowna. Wogóle nie wszystkie środki obrony mężczyzn znają kobiety (nawet te najmędrsze i najgorsze) i nikt uczciwy, należący do bloku męskiego, demaskować ich nie będzie.] Mógł sobie to Genezyp na dwa sposoby tłomaczyć, zależnie od tego, czy był w danej chwili w stanie potęgi, czy też słabości. Albo mówił sobie: „jednak ona jest jeszcze dość młoda, a w każdym razie trzyma się świetnie“, gdy, po gruntownem nasyceniu się, czuł pewne upokorzenie z powodu jej wieku — szczególniej rano, przy kawie, pitej we wspaniałem, byłem małżeńskiem łożu Ticonderogów. Były to myśli oczywiście nieszlachetne i wolałby ich Zypcio nie mieć wcale. Ale trudno — działanie „układu mimowolnego, pierwotnego“ — nikt temu rady nie da. (Tylko na miłość Boską nie czynić tej teorji publiczną, bo wtedy nikt z nikim rady sobie nie da.) A już robił oko, niedołężne i dość śmieszne [— to dziwne, że „tamto“ nie zwiększyło w nim śmiałości w stosunku do kobiet wogóle — był wyspecjalizowany] do ładnej pokojówki księżnej, Zuzi. To było właśnie symbolem tego dalszego życia, do którego obecne zdarzenia miały być stopniem tylko. Tak myślał już teraz — on miał czas, ale ona...? O, któż, kto tego nie zna, oceni okropność bezpłodnego uciekania „płciowego czasu“, gdy nic już niema poza tem?! Ona widziała wszystko to lepiej od niego z wyrazistością peyotlowej wizji i cierpiała chwilami, aż do jęków i „myczeń“ włącznie. Nie było rady: (jak ci żołnierze, co zrobili rewolucję rosyjską: albo zginąć na froncie, albo walczyć o wolność — tryń trawa — wsio rawno) trzeba było sprobować środka heroicznego: albo go zdobędzie na jakiś rok, może dwa — albo straci na zawsze. Trzeba było ryzykować. A takby się chciało nie babrać się już w tem plugastwie trzecioklasowego demonizmu, i on byłby jej droższym przecie bez tego utytłania go w błotku płciowych cierpień. „Nie chcesz pchać tam jak trzeba, tak? — to jeszcze gorzej ci wyjdzie. Będziesz myślał o tem ciągle i splugawisz nietylko ciało, ale i duszę — cały będziesz tam w myślach, tym swoim dumnym męskim móżdżkiem — ha, zobaczysz jak to przyjemnie“ — tak myślała biedna Irina Wsiewołodowna, prężąc wspaniałe uda w niezdrowem podnieceniu, graniczącem z gorączką. Coraz trudniej było o antydoty, tembardziej o tej porze na wsi: Tengier mógł mu ją obrzydzić — Toldzio — tego można było zużytkować zawsze, na tle jego zboczenia do starszych dam. Och, jakie to przykre — więc już... Takie to były zewnętrzne rusztowania pospolitości tej całej obrzydliwej sprawy. Straszne jest wejrzenie w zakulisową technikę teatru tak zwanej miłości. Bo te idealne małżeństwa, te pary z sarkofagów czy ołtarzy, te niezłomne charaktery, kryją przeważnie także brudną kuchnię „od tyłu“, w której bezwstydny djabeł przyrządza swój czarodziejski lek na beznadziejną nędzę istnienia, albo też wytwarza jeszcze bardziej deformujący życie narkotyk: fałszywą cnotę. Brrr... Na tych rusztowaniach rozpinały się nikłe pozornie subtelności uczuć, które w przyszłości zaważyć jednak miały na wszystkiem, ciągnąc w otchłanie podświadomych zbrodni te zatrute od samych podstaw, rozłażące się mózgi. Jakże wstrętna jest djalektyka uczuć i jak ohydne implikuje techniczne środki działania. A bez tego co? Krótkie spięcie zupełnego nonsensu i śmierć. Dobre to było w dyluwjalnych jaskiniach, ale nie dziś. I to takiemi rzeczami mogli się zajmować ludzie „wyższych warstw“, kiedy z za horyzontu przeznaczeń ludzkości wznosiły się potworne wizje usymbolicznionych przyszłych czasów. Tylko niektórzy to widzieli i też pili, jedli i obłapiali i bawili się w przerwach. Nawet najwięksi działacze, może ci więcej jeszcze, bo przecież musieli „choć trochę“ odpocząć po straszliwych napięciach pracy codziennej. A tłum pospolitaków tego nie lubi, jak naprzykład twórca rewolucji ma dziewczynkę — (jak ma żonę z którą się męczy — wszystko dobrze). Durnie nie rozumieją, że on musi też zabawić się, by potem tarzać się z natchnieniem po cielsku historji i ryć swoim mózgiem jak ryjem drogi przyszłości: „Oh — qu’est ce qu’on ne fait pas pour une dupe polonaise“ — jak mówił stary Lebac. Albo jak prywatnie spytał kiedyś z głupia-frant, nieboszczyk Jan Lechoń: „A jakież jest inne życie, jak nie płciowe?“
Na tle niezdecydowania co do wyjazdu do miasta, nadchodził „powoli“ ten dzień, w którym znowu skupić się miała cała przyszłość — lecz w „jakiejże losów odmianie!“ Jak muszka tęczowa krążąca tuż koło lepkiej pajęczynki, beztrosko żył Genezyp, nieświadomy bliskich niebezpieczeństw, dumny z pokonania takiego(!) potwora. Był jak upojony łatwem zwycięstwem młody wódz, który zapomniał rozstawić nocne straże. I coraz bardziej, oczywiście dla niego nieświadomie, zanikał w nim dawny, wątły, dobry chłopczyk, razem ze znikającym śniegiem na słonecznych beskidzko-ludzimierskich wzgórzach. I oto któregoś dnia po południu — [w takie przykre popołudnie, co to nic niema i nic być nie może, chyba jeszcze ten ostatni nadchodzący wieczór, który trzeba zapić i potem koniec] — Genezyp, mimo poprzedniego wstrętu do życia z pracy obżałowanych przez niego robotników, teraz kiedy wszystko stracił, zaczął także odczuwać świadomie (gdzieś w głębi to się czaiło oddawna) pewien żal do ojca, że go tak przed samą śmiercią urządził. Ale stary Kapen kochał syna głęboko i wiedział, co robi: jasno zdał sobie sprawę z nietrwałości tego, co jest i wolał oszczędzić Zypciowi utraty dóbr w rewolucji. W ten sposób usuwał mu z drogi całą kupę najwstrętniejszych niebezpieczeństw i chronił go przed społecznem rozgoryczeniem, paraliżującem wszelką działalność. Nie było już nigdzie (nigdzie na świecie — co za dziwna rzecz?) banków, w których możnaby lokować rezerwowe kapitały. Chyba w Rosji — — Ale Kapen na dnie duszy wierzył w niezwyciężalną potęgę chińskiego muru — może mylił się co do czasu, nawet mimo ostatnich wieści — ale zasadniczo intuicję miał słuszną. Mimo, że nie znał dokładnie — jak i nikt zresztą — idei Kocmołuchowicza, czuł jak nikt, że tam, w tym czarnym łbie szalonego nieobliczeńca, kryje się pępek sytuacji obecnej, i to nietylko dla nas, ale dla świata całego. Przed samą już śmiercią, [w tej chwili, kiedy właśnie ten bydlaczek tracił z takim trudem niewinność,] napisał bazwładniejącą łapą do kwatermistrza list, polecający syna jego opiece.
„...znajdzie się przecie u Ciebie miejsce adjutanta. A chcę, żeby Zypek, o ile kocioł zawrze, był w samem jego centrum. Śmierć nie jest tak straszna — gorsza jest dalekość od rzeczy wielkich, tembardziej, jeśli są już może ostatnie. On jest odważny i ja dałem mu trochę bobu w życiu, narażając się nawet na coś w rodzaju nienawiści z jego strony. A jest to jedyne „coś“ — nie wierzę w osobowość za przykładem amerykańskich psychologów — a inne rzeczy, te nowe wiary, dobre są dla durniów, aby ich trzymać za mordę — coś — powtarzam, co poza piwem oczywiście kochałem. Bo niestety ten twój dawny ideał, moja żona, mimo różnicy wieku, nie zadowolniła mnie duchowo. Nie żałuj więc tego i nie miej do mnie pretensji. Zypek mógłby zupełnie dobrze być Twoim synem“. [Stary dobrze wiedział, że Kocmołuchowicz jest tym jedynym centrem możliwego kotła — jeśli nie on, to chyba nikt — i hańba bezosobowego złączenia się z chińczykami.]
„Jeśli nie będzie między nami kogoś, ktoby nas reprezentował, nawet w takiem świństwie, staniemy się kupą bydła, niegodną nawet komunistycznej organizacji. Ty jesteś jeden — mówię Ci to bez kompromisu, bo zdycham — nie dziś, to jutro. Umiałeś pozostać tajemnicą, nawet dla mnie. [Kocmołuchowicz dziko się uśmiał w tem miejscu. A czemże był dla niego ten stary Kapen — zgniłym workiem, który jak najprędzej trzeba won z pokładu w morze. Mimo to lubił go i czytając te gryzmoły zrobił sobie węzełek na mózgu co do Zypcia.] „Straszliwe napięcia samotności umiesz wytrzymać, Erazmku — cześć Ci za to i chwała, a po-trzykroć biada Twemu narodowi, bo nigdy niewiadomo, co w następnej minucie zrobisz: Ty, a za Tobą Twoja banda najmorowszych obecnie ludzi na ziemi — You damned next-moment-man. Żegnaj, Twój stary Zyp“.
Tak pisał Kapen do „Erazmka Kocmołucha“, byłego stajennego chłopca hrabiów Chraposkrzeckich, mających w herbie żabi skrzek i końską chrapę. — Czy nie były to symbole całego życia generał-kwatermistrza: wylęgły z bezimiennego skrzeku „bafonów“ ludzkości, przez konia (i jego chrapy naturalnie) stał się kimś i to nie byle jakiej sorty. A jednocześnie strasznem było niegdyś dla „starego Zypa“ widzieć naród swój w takim stanie, że mógł się opierać on cały jak jeden blok miernoty o jednego, jedynego człowieka. A gdyby tak zapalenie ślepej kiszki, lub szkarlatyna? I co wtedy? Już raz było przecie tak z Piłsudskim i ocaliła nas właśnie ta równowaga miernot. Liczono na to i teraz. Ludzie nie umieli wyprowadzać wniosków ze zdarzeń i bawili się w analogje — podobnie jak ci patrjoci rosyjscy, którzy utożsamiając rewolucję z 1917 roku z Wielką Francuską, mieli nadzieję na wojenny poryw u mas. Ten potworny brak ludzi i ta nieumiejętność zużycia tych, co „ledwo byli“ na odpowiednich stanowiskach, to była wybitnie polska specjalność w tych czasach. Cała ta niby praca nad organizacją pracy była śmiesznostką — wszystko trzymało się tylko na tem, „żeśmy byli niczem“, jak mówił potem (ale po czem, po czem?) pewien Pan. Zamiast: „Polska nierządem stoi“, mówiono teraz, że stoi „brakiem wielkich ludzi“ — inni twierdzili, że wogóle nie stoi, że nikt nie stoi, że nikomu nie stoi, nawet że nikogo(!) nie stoi — oczywiste rusycyzmy. Inni twierdzili iż nie jest wykluczone, że Kocmołuchowicz, przeniesiony w odmienne warunki, także byłby niczem, czy nikim. Tu na tle szarej miazgi bufetowych, buforowych, „butaforskich“, restauracyjnych, gabinetowych, buduarowych, burdelowych, sleepingowych, samochodowych i aeroplanowych działaczy, urósł do rozmiarów gwiazdy pierwszej wielkości, olbrzymiego brylantu na mdłem śmietnisku osobowości. A może faktycznie był wielkim nietylko w odniesieniu do centrum spółrzędnych swego społeczeństwa — wielkim w stosunku do tej całej cholery całego świata, który nam — nam polakom! — chciał imponować! Co za bezczelność. I mimo, że stary Kapen napomykał mu czasem nieśmiało o swoich idejach (zaprowadzenia prawdziwego faszyzmu), kwatermistrz milczał jak zdechła ryba i czekał — umiał czekać, psia-krew! — W tem była połowa jego siły. Umiejętność zaś ukrywania swego zdania w najbardziej pozornie otwartych rozmowach, była w nim doprowadzona do niebywałej doskonałości. Wytworzoną przez Syndykat Narodowego Zbawienia pseudo-organizację, zużyć chciał w odpowiedniej chwili dla siebie i swoich tajemniczych dla niego samego celów. Marzył już o jakiemś piekielnem wyjściu przed żółtych zwycięzców z szarą, krystaliczną miazgą swojej zmechanizowanej armji, on, jedyny dziś wielki strateg, (śmiał się z tych chińskich nowalji w kułak, oficjalnie uznając je za groźne, by nie osłabiać swego prestiżu) pan z chamów, od Egiptu począwszy (bo czyż była kiedy na świecie podobna awantura, jak ta i czy był taki właśnie człowiek jak on — mysterious man in a mysterious place) nędzny kwatermistrz generalny. Ale, na dnie jego wesołej, jak pies spuszczony z łańcucha, duszy, drzemało zawsze Nieoczekiwane — coś tak piekielnego, że myśleć o tem bał się nawet w chwilach męczących syntetycznych jasnowidzeń, kiedy zdawało się że sra poprostu nieskończonością w sam pępek wszechświata. Dziurawił strasznemi, blademi z przerażenia myślami przyszłość, jak olbrzymiemi kulami brzegowa armata pancernik. Ale nigdy nie dotarł do dna swego losu. Faszyzm, czy bolszewizm i czy on sam nie jest właściwie blagier, albo warjat — to były najgorsze z kwatermistrzowskich dylematów. Bezpośrednie dane Kwatergena przerastały niewymiernie zdolności jego do ich analizy. O tem nie wiedział nikt prócz niego — miał opinję dodatkową samego wcielenia samoświadomości. Gdyby mógł go widzieć cały kraj: tak nagle zbiorowo zobaczyć, możeby się wzdrygnął cały dreszczem zgrozy i strząsnął go z siebie jak potwornego polipa na samo dno piekieł, gdzie męczą się pewno różni przywódcy ludzkości. Gdyby on sam mógł widzieć swoją własną opinję ogólną, scałkowaną w jakimś szatańskim nieskończonościowym rachunku — ha, może spadłby wtedy ze swego zgrzanego już nieco „rumaka“ nieobliczalności, w jakąś najzwyklejszą, rynsztokową kolejkę przeciętnego stupajki. Na szczęście ciemno było dookoła i ciemność ta sprzyjała rozwojowi nieświadomego, wewnętrznego potwora, który czaił się, czaił się, czaił się, aż wreszcie...: hyc! — i skończona komedja i parada — bo po tym czynie wszystko już będzie za małe. Marzył o jakiejś nad-bitwie, o czemś więcej jeszcze, czego świat nie widział. Społecznemi detalami nie zajmował się nigdy — w przeciwieństwie do wojskowych, których głowę pełną miał jak puszka od sardynek tychże rybek — dbał o czysto osobisty urok „wo cztoby to ni stało“. Legenda jego rosła, ale umiał utrzymać ją w ryzach i nieokreśloności. Przedwcześnie przesadzona w natężeniu i zbyt sprecyzjowana legenda to najgorsza kula u nogi dla męża stanu z przyszłością. Ma wtedy ciągle ten problem, co artysta z powodzeniem — jak tu nie stracić tej linji, na której się powodzenie zyskało. I zaczyna się wtedy powtarzać siebie w coraz bledszych odbitkach, zamiast szukać nowych dróg — traci się swobodę i natchnienie i kończy się prędko — chyba, że się jest prawdziwym tytanem. A — wtedy całkiem co innego oczywiście. Wszyscy wiedzieli, że w razie czego „Kocmołuchowicz pokaże co umie“, ale co umiał prócz organizacji armji i wykonania pomniejszych pomysłów strategicznych — nie wiedział nikt. Na list starego Kapena zareagował zarządzeniem wysłania do Genezypa wezwania do szkoły oficerskiego przysposobienia w regjonalnej stolicy K. — więcej o tem oczywiście nie myślał ani chwili.
Wezwanie przyszło właśnie w ten dzień, który księżna naznaczyła sobie na dzień próby; przyszło ale po wyjściu Genezypa z domu — [zostawiono im trzy pokoje w oficynie według woli starego.] Baronowa i jej pierwszy kochanek (a no tak, bo przecie w 5 dni po pogrzebie było już załatwione), jeden z dwóch komisarzy państwowego nadzoru nad fabryką, Józef Michalski, siedzieli właśnie w jej (baronowej) czyściutkim, wybielonym i ciepłym pokoiku, przytuleni do siebie jak „para gołąbków“, gdy „sędziwy listonosz pokryty szronem po kolana“ złożył przed nimi z uszanowaniem ważny dokument, na którego kopercie stojało odbite: „szef gabinetu Generalnego-Kwatermistrza“. Największych dygnitarzy przechodził dreszcz na widok tej pieczątki, a cóż dopiero takiego Michalskiego — dostał poprostu drgawek i musiał na chwilę wyjść. Baronowa rozszlochała się swobodnie, szeroko — dotknęła ją łapa przeznaczenia: jej Zypcio oficerem, przy boku byłego jej wielbiciela, (któremu jeszcze jako młodemu kornetowi dragonów dała kosza, mając lat czternaście zaledwie) tego „Kotzmoloukhowitch le Grand“, jak mówił uśmiechając się tajemniczo Lebac. [W dokumencie już było „przednaznaczone“, że po skończeniu szkoły oficerskiej miał Zypcio przejść dodatkowe przeszkolenie na adjutanta, aby być następnie przydzielonym do osobistej świty kwatermistrza jako „aide-de-camp à la suite“.] Za trzy dni miał zameldować się Zypcio w stolicy K. Złączone było z tem pewne uposażenie rodziny i pani Kapenowa, zapominając o grożących synowi niebezpieczeństwach (jeśli nie wojennych to choćby w postaci naprzykład uderzenia nogą w brzuch przez wodza — od tego miał umrzeć jeden z adjutantów, młody hrabia Koniecpolski, według wieści rozpuszczanych przez Syndykat) — ucieszyła się nadzwyczajnie. Z tem większą furją oddała się zaraz Józefowi Michalskiemu, który, jako długoletni wdowiec i wogóle osobnik nie przywykły do prawdziwych wielkich dam, rozszalał się w Ludzimierzu prawie do obłędu. Jego siły męskie, spotęgowane nasycanym, a długo teoretycznie gnębionym snobizmem, dochodziły do zastraszających rozmiarów. Ona przeżywała drugą młodość w miłości, zapominając powoli o materjalnej klęsce i problemie dzieci. „Zaciszyć się“ w jakimś małym kąciku, zaszyć się choćby pod kołdrę, byle z nim, byle tylko choć trochę było „dobrze“ — oto było chwilami jedyne jej marzenie. Teraz dopiero zrozumiała jak straszny przeżyła okres mąk. Całe szczęście, że wtedy sobie tego nie uświadamiała — całe szczęście! Jakby z nieopalanego pokoju bez mebli, w którym przemieszkała lat 15 (od urodzenia Liljan) wpadła nagle w rozgrzany puch, rojący się jeszcze do tego od jeszcze gorętszych, stalowych uścisków. Bo Michalski, mimo lat czterdziestu trzech i zlekka wyłupiastych oczu, był jak byk — „au moral et au physique“ — jak mówił o sobie i to w dodatku różowy blondynobyk zlekka megalo-splanchiczny. Robili to tak potajemnie, że nikt (nawet Liljan), nie domyślał się ich stosunku! A był to stosunek w całem znaczeniu tego słowa, jakby z śmiertelnie nudnej żółtej francuskiej książki. Podobieństwo sytuacji obojga, stwarzało, ponad rozpętanemi zmysłami, coś w rodzaju istotnego porozumienia. Michalski był fizycznie czysty — (miał nawet „tub“) — i poza drobnemi niedoskonałościami w jego manierach (zbyt jowialnie-zawiesistych), jedzeniu (źle składał „sztućce“ po skończonem żarciu) i ubiorze (czarny garnitur i żółte buty), które pani Kapenowa z wrodzonym jej taktem szybko udoskonaliła, nie można mu było nic zarzucić, poza tem chyba, że był... Michalskim. Ale i ten przykry dysonans zatarł się szybko w głodnej życia duszy baronowej. Przodkowie przewracali się gdzieś w grobach rodzinnych w Galicji Wschodniej, ale co ją to mogło obchodzić — miała ŻYCIE — „oni żyją ze sobą“ — ileż w tem jest pociechy. Takie były czasy.