<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Nieprawy syn de Mauleon
Data wyd. 1849
Druk J. Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Karol Adolf de Sestier
Tytuł orygin. Bastard z Mauléon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVII.
Polityka Bertranda Duguesclin.

Już od kilku godzin Bretonowie i Transtamare z Mauléonem byli bezpieczni, i już od dawna Agenor w zakrętach gór, zakreślających widnokręg, stracił ów biały punkcik uciekający po płaszczyźnie błyszczącéj teraz przy promieniach słońca, punkcik, który był całą jego miłością, całą radością, i wszystkiemi niknącemi nadziejami.
Położenie rozmaitych osób téj historyi dziwny tworzyło widok, bo traf zdawał się miéć przyjemność w ustawieniu ich w ogromny obraz, na jaki patrzał Agenor.
Na szczycie jednéj z gór, na którą dostał się jednym zapędem, pojawił się znów orszak zbiegów, widziano dobitnie trzy rzeczy; czerwony płaszcz Mothrila, białą zasłonę Aissy, i błyszczącą stal hełmu don Pedra, w któréj słońce się odbijało.
W przestrzeni rozciągającéj się pomiędzy pierwszym a trzecim punktem, cały oddział Caverleya szedł w góry. Pierwsi jeźdźcy zaczynali już niknąć w lesie rozciągającym się u ich podstawy.
W pierwszym punkcie Henryk de Transtamare, oparty o jedno z drzew, które tworzyły wieniec, dozwoliwszy swemu koniowi błądzić po łące, spozierał czasami z bolesném odrętwieniem na czerwone ślady pozostałe na rękach od więzów, które je krępowały. Tylko że te oznaki strasznéj sceny zaszłéj w namiocie Caverleya, dowodziły mu, że dwie godzin przed tem, don Pedro był jeszcze w jego władzy, i że fortuna uśmiechnęła mu się na chwilę, aby zaraz potem strącić go z wierzchołka zawczesnego szczęścia, w głąb ciemnéj przepaści, niepewności i bezwładności.
Koło Henryka, kilku Bretończykow znużonych utrudzeniem leżało na murawie; ci waleczni ludzie, posłuszne automata, które tylko z prawa natury przewyższały bydło robocze albo psy pasterskie, nie zadawali sobie nawet pracy, rozmyślać po dokończeniu czynu, a widząc że o dziesięć kroków od nich Bertrand za nich rozważał, pookrywali sobie płaszczami lica dla zabezpieczenia się od słońca, i zasnęli.
Bégue de Vilaines, i Olivier de Masney nie spali, przeciwnie z największą uwagą patrzeli na Anglików, których straż przednia, jak to już powiedzieliśmy, zaczęła wstępować do lasu, a straż tylna zaczęła zwijać namioty, i ładowała je na muły; w pośród tych żołnierzy Caverley, jak uzbrojona mara, chodził pomiędzy szeregami żołnierzy, pilnując wykonania danych przez siebie rozkazów.
Tak więc wszyscy ci ludzie rozsiani na tym obszernym krajobrazie, uchodzący jedni na południe, drudzy na zachód, inni na wschód, a inni na północ jak mrówki przestraszone, byli jednakowo związani jedném uczuciem, i tylko Bóg, który ich sam pojmował, patrząc na nich z wysokości niebios, mógłby powiedziéć, że każde serce, wyjąwszy serce Aissy, było opanowane uczuciem zemsty.
Lecz wkrótce Mothril, don Pedro i Aissa znikł na nowo w zakręcie góry, i niebawem tylna straż Anglików wyruszyła i podobnież zagłębiła się w losie, tak że Mauléon nie widząc już Aissy, a Bégue de Vilaines i Olivier de Maney, Caverleya, zbliżyli się do Bertranda, który ocknął się z marzenia, i zbliżył do Henryka ciągle zamyślonego.
Bertrand uśmiechnął się do niego, poczem podnosząc się z trudnością z powodu obciążającéj go zbroi, postępował prosto do Księcia Henryka ciągle opartego o drzewo.
Odgłos jego kroków wstrząsał ziemię, a jednakże Henryk się nie odwracał.
Bertrand szedł daléj tak, aby cień jego stawiony pomiędzy słońcem i Księciem, wydarł mu tę lichą przyjemność ciepła, które jak życie nasze, wtenczas jest drogiem, kiedy je tracimy.
Henryk podniósł głowę aby się upomnieć o słońce, i ujrzał Konetabla opartego na mieczu, ze spuszczoną przyłbicą i okiem ożywionem, zachęcającem do współczucia.
— Ah! Konetablu, rzekł Książe potrząsając głową. O jakito dzień!
— I cóż! miłościwy panie, rzekł Bertrand, widziałem ja i gorsze.
Książe odpowiedział mu użalającym się spojrzeniem w niebo.
— Doprawdy! mówił daléj Bertrand. Ja pamiętam to tylko, że moglibyśmy być w niewoli, a jesteśmy wolni.
— Ah! Konetablu, czyż nie widzisz, że wszystko tracimy?
— Co to ma znaczyć wszystko?
— Król Kastylii! zawołał don Henryk z poruszeniem wściekłości i groźby, od któréj zadrżeli skupieni rycerze, słysząc głośną mowę Księcia. Słuchając go, nie mogli oni zapomniéć, że ten nieprzyjaciel był nienawidzonym jego bratem.
Bertrand poszedł do Księcia, nie tylko aby się zbliżyć do niego, ale iż miał mu coś powiedziéć, dostrzegł bowiem na wszystkich twarzach wyraz trudu podobny do zniechęcenia.
Dał znak Księciu aby usiadł. Zrozumiał on, że Bertrand zamierzał rozpocząć rozmowę bardzo ważną, usłuchał go więc, lecz jego twarz równie jak wszystkie inne nosiła na sobie nie mniejszą cechę tego uczucia.
Bertrand nachylił się i oparł obie ręce o rękojeść swojego miecza.
— Przebacz Książe, jeżeli śmiem zwracać jego myśli z drogi, po któréj błądzą, ale życzyłbym sobie porozumiéć się z tobą w pewnym przedmiocie.
— Cóż takiego, kochany Konetablu? spytał Henryk strwożony tym wstępem, albowiem dla dokonania olbrzymiego czynu przywłaszczania, czuł on, że się opierał tylko na poczciwości Bretończyków, a wiele ludzi co do poczciwości nie mogą miéć wielkiego zaufania.
— Książe, dopiero co powiedziałeś, że Król Kastylii nam umknął.
— Bez wątpienia, powiedziałem to.
— Ależ! to jest dwójznaczne Królu, i upraszam cię wyprowadź wierne sługi z wątpliwości, w jaką pogrążyły ich twoje słowa. Czy jest jeszcze drugi Król Kastylii prócz ciebie?
Henryk podniósł głowę jakby czuwający dziryt Pikadora.
— Wytłumacz się kochany Konetablu, rzekł.
— Bardzo łatwo. Jeżeli M. Książe i ja nie będziemy wiedzieli czego się trzymać w obecnym razie, to moi Bretonowie i Kastylianie jeszcze mniéj się na tem rozumieją, a ludy drugich Królestw Hiszpanii, jeszcze mniéj świadomi, jak moi Bretończykowie i twoi Kastylianie, nie będą wiedziéć, czy mają wołać: Niech żyje Król Henryki lub: niech żyje Król don Pedro!
Henryk słuchał nie wiedząc jeszcze do czego dąży Konetabl, jednakże, ponieważ rozumowanie zdawało mu się bardzo logiczném, dawał potwierdzający znak głową.
— A więc daléj, rzekł.
— A więc, mówił Duguesclin, jeżeli jest dwóch Królów, co sprawia zamięszanie, postarajmy się jednego z nich usunąć.
— Zdaje się, że my o to walczymy Konetablu, dodał Henryk.
— Bardzo dobrze, lecz nie wygraliśmy ani jednej bitwy stanowczéj, któraby pozbawiła Monarchę tronu, a oczekując dnia, który rozstrzygnie przyszłość Kastylii i los Księcia, sam jeszcze nie wiesz czy jesteś Królem.
— Mniejsza o to, ale nim chcę być.
— A więc bądź nim Książe.
— Ależ mój kochany Konetablu, czyż ja nie jestem dla ciebie jedynym i prawdziwym Królem?
— Nie dosyć na tem, trzeba żebyś był nim dla wszystkich.
— To zdaje mi się niepodobnym przed wygraniem bitwy, okrzykiem wojska i zdobyciem wielkiego miasta.
— Otóż to samo miałem na myśli, miłościwy Panie.
— Ty?
— Bez wątpienia, ja. Czy mniemasz Książe, że ponieważ ja się biję, to już niemyślę? Wyjdź z błędu. Nie zawsze się biję, a niekiedy myślę. Książe mówisz, że musisz czekać wygranéj, okrzyku wojska, albo zdobycia jakiego wielkiego miasta?
— Tak, jednéj z tych trzech rzeczy przynajmniéj.
— Dobrze! zróbmy więc jedno z tego trojga i to natychmiast.
— To zdaje się bardzo trudnem, jeżeli nie powiesz niepodobnem, Konetablu.
— Dla czego? mój Książe.
— Ponieważ się obawiam.
— Ah! jeżeli ty Książe się obawiasz, ja niczego się nie lękam, odrzekł żywo Konetabl. Jeżeli Król tego nie wykonasz, to ja uczynię.
Spadniemy z takiéj wysokości, że więcej się nie podniesiemy.
— Chyba że wpadniemy do grobu, inaczéj Książe zawsze powstanie, dopóki mieć będzie koło siebie czterech rycerzy Bretońskich, a przy boku ten świetny miecz Kastylski. Trzeba się decydować, Książę.
— Oh! będę się umiał decydować w potrzebie Konetablu, odrzekł Henryk, którego oczy zabłyszczały na widok zbliżającéj się możności urzeczywistnienia swoich marzeń. Tylko że nie widzę jeszcze ani bitwy, ani wojska.
— Tak, ale widzisz Książę miasto.
Henryk spojrzał na około siebie.
— Miłościwy Panie! gdzie koronują Królów w tym kraju? zapytał Duguesclin.
— W Burgos.
— Chociaż nie mam obszernych wiadomości geograficznych, zdaje mi się, że Burgos jest w naszych okolicach.
— Bez wątpienia, dwadzieścia albo dwadzieścia pięć mil ztąd najdaléj.
— Zdobędziemy zatem Burgos.
— Burgos? powtórzył Henryk.
— Nie inaczéj, Burgos. Jeżeli sobie tego Książę życzysz, zdobędę ci to miasto, tak pewno jak to, że się Duguesclin nazywam.
— Miasto tak obronne, Konetablu, rzekł Henryk potrząsając głową z wyrazem powątpiewania; miasto stołeczne, miasto, w którém oprócz szlachty, stan mieszczan jest tak silny, składający się z chrzescian, żydów i machometanów, chociaż rozdzielonych zwykle, jednak gotowych się złączyć dla obrony praw swoich. Burgos, jedném słowem, klucz Kastylii, wybrany jest, jak niedostępna świątynia, przez tych którzy złożyli tam koronę i godła Królewskie.
— Właśnie tam, jeżeli się Księciu podoba, udamy się, rzekł spokojnie Bertrand.
— Przyjacielu, mówił Książę, nie daj się uwodzić uczuciom przywiązania i zbytecznéj przychylności. Zmierzmy nasze siły.
— Na koń! M. Książe, rzekł Bertrand, pochwyciwszy cugle książęcego rumaka, który błądził między drzewami. Na koń! i ruszajmy wprost na Burgos.
I na znak Konetabla, odezwał się trębacz bretoński. Śpiochy najpierw dosiedli koni, a Bertrand, który patrzał na swoich z uwagą wodza i przywiązaniem ojca, spostrzegł, ze największa część z nich w miejsce okrążenia Księcia, jak do tego byli przyzwyczajeni, starali się przeciwnie stanąć na około Konetabla, i uznać go samego za prawdziwego wodza.
— Sam czas, rzekł cicho Konetabl, nachylając się do ucha Agenora.
— Czas? do czego? spytał tenże, drżąc jak człowiek, którego ze snu przebudzają.
— Czas obudzenia działalności naszych żołnierzy, odrzekł.
— To wcale nie źle! w istocie Konetablu, odpowiedział młodzieniec, gdyż przykro jest ludziom iść, nie wiedząc gdzie i dla kogo.
Bertrand uśmiechnął się. Agenor odpowiedział na jego myśl, i tém samém poświadczył.
— Nie o sobie tu mówisz, nie prawdaż? zapylał Bertrand, gdyż zawsze ciebie rycerzu piérwszego widziałem, jak mi się zdaje, idącego do attaku dla honoru naszego kraju.
— Oh! co do mnie, ja tylko pragnę walczyć.
To mówiąc, Agenor wspiął się na swoich strzemionach, jak gdyby chciał przebiedz wzrokiem góry otaczające widnokrąg.
Bertrand nic nie odpowiedział, znał on dobrze wszystkich. Zadowlniony iż znalazł przewodnika, który go zapewnił, iż najkrótszą drogą do Burgos trzeba się było udać przez Calahorrę, małe miasto odległe o sześć mil zaledwie.
— Pospieszajmy więc do Calahorry, rzekł Konetabl.
I dał ostrogę koniowi, tym przykładem zachęcając do pośpiechu.
Za nim wyruszył z strasznym hałasem szwadron pancerników, wpośród którego znajdował się Henryk de Transtamare.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Karol Adolf de Sestier.