Niezwalczone sztandary/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niezwalczone sztandary |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ale nietylko młoda, elektrycznością stepów naładowana atmosfera Omska nastrajała Niwińskiego tak wesoło. Świat wydawał mu się przepięknym, ponieważ w Omsku znalazł — ludzi.
Tych członków Tymczasowego Polskiego Komitetu Wojennego było coś kilkudziesięciu — wszyscy młodzi, studenci, częścią byli oficerowie armji austrjackiej, częścią legjoniści. Jak w każdem skupieniu, tak i tu, ludzie byli różni — inteligentniejsi i mniej inteligentni, działający z pobudek ideowych a także i ambicji, naogół jednak wszyscy dążyli szczerze do tego samego celu. Biedacy, zwywożeni po obozach jeńców, żyli, jak to mówią, psim swędem; ogniskiem, przy którem grzali nabiałowe obiady, był „Primus”. Jedni utrzymywali się ze sprzedawania za drogie pieniądze ubrań, przed paru laty tanio sprawionych, inni brnęli w długach po uszy, niektórzy mieli jakieś skromne zarobki, wszyscy prezentowali się niby jako tako, naogół jednak bieda była dotkliwa. Ci właśnie nędzarze umieli się zdobyć na pracę ideową. Lepiej sytuowani od nich urządzali się jak najprzygodniej, robili majątki, żenili się bogato lub kontynuowali studja po obozach jeńców — „to-to“ myślało przedewszystkiem, zawsze i na każdym kroku o sprawach polskich.
Komitet gnieździł się przy ulicy Tarskiej, w dwuch, nie wiadomo czyich pokojach, przez kogoś tam wciąż kwestjonowanych, ale też dość szczęśliwie bronionych. Cała hurma oficerów, omskim zwyczajem pozamykawszy okiennice, aby uniknąć męczącego widoku wirującej wciąż w powietrzu zadymki piaskowej, siedziała w koszulach w półmroku i dysząc ciężko, zalewając się obfitym potem, obradowała i obradowała bez końca. Zagajano, wnoszono wnioski formalne, sprostowania, zarządzano głosowania imienne, tajne, przez podnoszenie rąk, słowem, torturowano się formalnościami parlamentarnemi aż do ostatecznego nieraz ogłupienia. Jedna po drugiej wyłaniały się z chaosu pustej nieraz gadaniny kwestje praktyczne, mało znane i trudne do rozwiązania na gruncie zupełnie podobnym do grzęzawiska. We wszystkich równaniach pojawiało się stale to samo „iks“. Moralne, ewentualnie finansowe poparcie Francuzów było pewne, ale niebezpieczne. Materjał wojskowy był w rękach Rosjan, siłę orężną reprezentowali Czesi.
— Nie bądźcież warjatami! — wzywał Niwiński. — Nie wierzcie w żaden marsz na Moskwę. Czesi zabawiają bolszewików i wszystkich innych różnemi manewrami, bo wyjechać nie mogą, nie mają czem, ale jak tylko nadarzy się sposobność, drapną na Wschód. Kim się wówczas Francuzi zasłonią? Głupcami! Nie zapominajcie o San Domingo!
Mało tego, że obrady komitetu były zmudne, stosownie do statutu omskiego, trzeba się było wciąż odwoływać do „plenum“, co zmuszało do powtórnego przeżuwania spraw już załatwionych.
Inżynier omdlewał i zażywał chininę.
Niwiński klął:
— Senatores boni viri, senatusque mala bestia. Teraz zaczynam rozumieć dyktaturę. Jasna rzecz: Z mądrem zdaniem zgodzi się każdy, o ile może je zrozumieć. Rozumniejsi rozumieją prędzej, u głupszych, to trwa dłużej. Czeka się na zgodę powszechną? Nieprawda, na aprobatę ostatniego durnia z Komitetu. On decyduje. Jabym wolał inaczej: Najprzód się zgódźcie, potem starajcie się zrozumieć!
Byli to jednak ludzie pełni zapału i jak najlepszych chęci, ofiarni, zacni. Niektórzy znajdowali się już w drodze na Murman, skąd niemal widziało się już upragnione brzegi Francji, a przecie zawróceni z Wołogdy przez misję francuską, bez szemrania wrócili na Syberję z nowemi zadaniami, inni już stali pod murem i patrzyli w lufy karabinów bolszewickich i tylko cudem uniknęli śmierci, jeszcze inni służyli w czeskich bataljonach szturmowych.
— Marudzą, marudzą a czasu niema! — jęczał inżynier.
Wtem stał się cud.
Ktoś nieznany, podróżujący niewiadomemi drogami, dał komuś jakiś świstek. Ten świstek dostał się do rąk chorążego Curusia w Samarze, a chorąży Curuś pchnął go przez skauta Dworskiego do Omska. I oto naraz w dusznych, ciemnych pokoikach na Tarskiej, wśród ludzi, pocących się z wytężenia i gorąca, stanął młody skaut w swem białem, płóciennem ubraniu, jasny i uśmiechnięty, jak Hermes, zjawiający się z dobrą wieścią.
Inżynier wydarł mu świstek i zaczął czytać:
— Rodacy! Wersalską deklaracją państw koalicji, walczących z państwami centralnemi, została Polska uznana za Państwo niezależne, któremu zagwarantowano zjednoczenie wszystkich ziem polskich z dostępem do morza —
Czytał niewyraźnie i szybko, jak prowincjonalny aktor.
— Co? Co? Co? — przerywały mu okrzyki.
— Niech czyta kto inny, bo ja mam kluski w gębie! — zdenerwował się i oddał papier prezesowi.
Ten spojrzał na podpis.
— Dowódca oddziału polskiego w Archangielsku, podpułkownik Kubiak.
Zerwała się niesłychana wrzawa, poprostu dziki wrzask, ryk, wycie. Wszyscy powstali.
— Armja polska powstaje jako samodzielna z prawami armji sprzymierzonej. Naczelne dowództwo nad zbrojnemi siłami polskiemi objął jenerał Józef Haller.
Następował opis przejścia Hallera przez front austrjacki, kończący się wezwaniem:
— Do was, rodacy, zwracamy się, by każdy zdolny do broni pospieszył wstąpić w szeregi naszej armji. Tam, gdzie jeszcze niema polskich organizacyj wojskowych, skupiajcie się przy oddziałach wojsk koalicyjnych, które was w miarę możności odsyłać będą do naszej samodzielnej armji.
Odezwały się głosy:
— Widzicie! Zrobiliśmy swoje! Idziemy dobrą drogą! Przy oddziałach wojsk koalicyjnych!
Teraz pracowano już z wiarą w siebie.
Wreszcie komitet spostrzegł się, że bezustanne „walne zgromadzenia“ uniemożliwiają pracę. A wówczas stała się rzecz w psychologji polskiej nadzwyczajna. Oto komitet poprostu powierzył wszystkie swoje sprawy wydziałowi, ustanowił jego permanencję i rozwiązał się, oddając się do rozporządzenia wojska i organizacji.
Wkrótce potem Czesi przystąpili do wspólnych narad z Polakami. Umowę załatwiono i podpisano w przeciągu dwuch godzin. Polski Komitet Wojenny w Omsku stał się urzędową organizacją polską, uznaną przez czesko-słowacką Radę Narodową za jedyną reprezentację polskiego rządu na Syberji. Jedynie ta instytucja miała też prawo prowadzenia prac wojskowych. Uznanie jej przez rząd syberyjski i francuski wzięli Czesi na siebie.
Wówczas dopiero można było przystąpić do likwidacji legjonu omskiego.
Sprawa była trudna i nader drażliwa.
Tam, gdzie oddziały polskie formowały się po cichu przy Czechach, zajęci sobą Moskale nic lub mało co o nich wiedzieli i nie mieli do nich żadnego prawa. W Omsku było inaczej. W Omsku czterystu obszytych amarantami żołnierzy polskich paradowało podczas wszystkich większych uroczystości, a komendę nad niemi mieli Rosjanie, od czasu rozbrojenia przez Niemców bez walki Korpusu Dowbora Muśnickiego bardzo nieufnie odnoszący się do zbrojnych formacyj polskich i — jak zawsze — nieżyczliwie dla Polaków usposobieni. Nic tedy dziwnego, że pragnęli jak najprędzej wyprawić „karmazynów“ na front, zwłaszcza że i część oficerów legjonu tego się domagała.
Oddział nie był należycie zorganizowany. Na czterystu umundurowanych ludzi ledwie połowa była żołnierzy. Samych oficerów było z pięćdziesięciu, prócz tego była orkiestra, szewcy, krawcy oraz różne „oddziały specjalne“, których komendanci brali pełne gaże, ale które zorganizowano tylko dla oka. „Palący się do frontu“ oficerowie wiedzieli dobrze, iż bojowa wartość oddziału jest żadna; zdawali to jednak na „jakoś to będzie“, starając się przedewszystkiem usunąć oddział z pod kontroli. Wszystko to oczywiście aż nadto dobrze znane było żołnierzom, którzy wiedzieli, iż, jeśli będzie źle, „bekną“ oni a nie oficerowie. Stąd też patrzyli na oficerów wrogo i groźnie, nie kryjąc się nawet z zamiarami buntu. Że zaś to byli w gruncie rzeczy żołnierze uczciwi i jak najlepszej woli, przeto dobrze zdawali sobie sprawę z tego, iż bunt taki był niemożliwy, ponieważ przypisanoby go „bolszewizmowi“ żołnierzy polskich, że zatem zmuszeni będą własną krwią zmazać winę i nieuczciwość oficerów.
Dlatego, jak też, aby sił polskich nie rozpraszać, lecz gromadzić je, należało do wysłania legji na front nie dopuścić.
A właśnie minister wojny generał Iwanow-Rinow kazał się przygotowywać do wymarszu na front.
— Od czegóż wy jesteście! — wołali oficerowie do członków komitetu — Musicie nas wyratować!
Niwiński tłumaczył:
— Na podstawie umowy z Czechami tylko Polski Komitet Wojenny uprawniony jest do prowadzenia polskiej akcji wojskowej. Wy nie jesteście bynajmniej oddziałem polskim, jesteście złożonym z Polaków oddziałem armji rosyjskiej — a do tej armji my się wtrącać nie możemy.
— Więc co mamy zrobić?
— Poddać się pod rozkazy Polskiego Komitetu Wojennego.
— Przecież przychodzimy do was!
— To za mało. Niech się oficerowie zbuntują przeciw komendantowi i niech zażądają, aby ich przeniesiono pod komendę naszą do Czelabińska, do rozporządzenia główno-dowodzącego czeskiego pułkownika Syrowego.
— Psiakrew! Bunt! U nas takich rzeczy nie bywa...
— Słuchajcie! Lepiej, żeby się zbuntowali oficerowie, niż żołnierze... Bo jeślibyście tego nie chcieli zrobić, pozostaje tylko dezercja z republiki syberyjskiej do Ufy na terytorjum Konstytuanty...
— To już lepszy bunt oficerów...
Reszta poszła z błyskawiczną szybkością. Już na drugi dzień zwołano zebranie oficerów legjonu, na które zaproszono też Niwińskiego. Niwiński przedstawił, w jakiem stadjum jest sprawa organizacji wojsk polskich. Wobec tego komendant legjonu (— Warchoł, niemożliwy warchoł! — mówili stale jego przeciwnicy) natychmiast złożył komendę i serdecznie a szczerze radził swym podkomendnym, aby się przeciw niemu zbuntowali. Ci posłusznie dobrej jego rady usłuchali i wydelegowali w tej sprawie prezesa komitetu i Niwińskiego do ministra wojny.
Pojechali na drugi dzień.
Prezes był Krakowianinem, nieskończonym prawnikiem, podporucznikiem strzelców austrjackich, a jedną z największych jego zalet, prócz bardzo dobrego wychowania i prezentacji, była sztuka przewodniczenia na posiedzeniach i zgromadzeniach. Czynił to z takim wdziękiem i powagą zarazem, iż obradujących utwierdzał w przekonaniu, że to, co czynią, jest istotnie ważne i doniosłe.
„Izwozczik“-Kirgiz niezbyt dobrze orjentował się w twierdzy, więc jakiś czas jeździli w obłokach latających piasków, jak gdyby szaremi płachtami spowijających ciężkie, grube, niskie, przeważnie żółte budowle starej fortecy. Mimo iż twierdza żadnym murem ani bramą od miasta odcięta nie była, cywilnych już się tu nie spotykało i zrzadka tylko żółte szynele wychylały się z nor fortecznych lub przepadały w nich. Za to gęsto rozstawione były w ulicach budki wartownicze, pomalowane w pasy białe, czarne i czerwone, puste, nieruchome a wyprostowane sztywno, jak gdyby pozę tę na wieki przejęły od dawno wymarłych już olbrzymich grenadjerów czy wąsatych gwardzistów.
— Nieprzyjemnie tu! — zauważył prezes.
— O, tak, nieprzyjemnie! I jeszcze nieprzyjemniej, gdy pomyślisz, co ta twierdza znaczyła dla nas, ile razy stąd leciał rozkaz „pałki“ lub „rozgi”, ile w tych norach siedziało pająków, które nas męczarniami oplątywały.
Pana ministra zastali, ale trzeba było chwilę poczekać.
Więc siedzieli w wielkiej, niskiej sali o grubych co najmniej na metr, zakratowanych oknach, z ciemną, politurowaną, świetnie wyfroterowaną podłogą, z dziesiątkiem pisarzy, w nabożnem milczeniu kłapiących na maszynach w różnych kątach. Dostojnie i z dumą nosił się po tej sali pstrokaty kozak, młody adjutant, przystojny i w lakierowanych butach z cholewami, w ostrogach, lecz na gumowych obcasach.
Porównał Niwiński tę chłodną jego dumę i wyniosłość z rzeczywistością, przypomniał sobie „gołoworjezów“ Annienkowa, zmykający sztab syzrański, śmiech, jaki w tłumie samarskim wzbudził widok „Pierwszej roty, pierwszego pułku Armji Obrony Narodowej“ — i przyszedł mu na myśl wiersz któregoś z futuryzujących poetów rosyjskich:
— Jelena gordo szagajet po nawozu...
— Tak, tak, — pomyślał, przyglądając się pstrokatemu kozakowi — Gordo szagajet... po nawozu...
Wreszcie puszczono...
Jenerał Iwanow-Rinow siedział w swej kancelarj. W owych czasach oficerowie powszechnie starali się ubierać skromnie. On miał na sobie ordery i znienawidzone przez Rosjan srebrne epolety. Był to drobny, suchy człowiek, niewiele po czterdziestce, smagły brunet o kłujących, twardych, zachłannych oczach. Przywitał delegatów grzecznie lecz zimno, ręki im nie podając, ale — poprosił, aby usiedli.
Delegaci przedstawili się.
— Wy — ka mnie?
— Da, gaspadin gienierał.
— W cziem dieło?
Rozpoczął prezes.
— W Omsku istnieje oddział polski, tak zwany legjon —
— Wiem o tem — legjon jutro wyrusza na front.
— Otóż przyszliśmy wyznać panu jenerałowi szczerze, iż oddział ten nie uchyla się od wymarszu na front, ale nie jest należycie zorganizowany.
Pociągła twarz jenerała przybrała wyraz zdumienia.
— Legjon ma oddziały techniczne —
— Tak się nazywają, ale nie są niemi.
— Polacy nie chcą iść na front?
— I owszem. Jednakże komendant legjonu złożył komendę, zaś legjon prosi, aby go przeniesiono do Czelabińska do rozporządzenia komendanta korpusu czesko-słowackiego.
Na czoło jenerała wystąpiła sina żyła.
— Czy mogę wiedzieć dlaczego?
— Na podstawie umowy z czesko-słowacką Radą Narodową wojska polskie organizują się przy armji czesko-słowackiej a to głównie dla uzyskania jednolitości, której narazie niema w armjach republik rosyjskich walczących z bolszewikami. Wojska polskie organizuje Polski Komitet Wojenny, którego jestem przewodniczącym i w którego imieniu przychodzę.
— Nic mi o tem nie wiadomo.
— Dlatego też ośmieliliśmy się przyjść i poinformować pana jenerała.
Spojrzenia jenerała stały się ostre jak szpilki.
— O ile mogę z tego wywnioskować — rzekł zimno i wyniośle — zależy panom na tem, aby legjonu na front nie wysyłać. Nie mówiąc o tem, że to robi bardzo złe wrażenie, ja żądaniu temu zadość uczynić nie mogę. Wasz komitet ma może prawo do jeńców, ale Polacy rosyjscy należą do nas.
Niwiński ledwie ruszył wargami — z oczu jego jenerał wyczytał, że teraz on się odezwie. I zdumiał się. Jakto? On, Rosjanin na rosyjskiej ziemi, jenerał z krzyżami na piersiach, minister wojny, ma spierać się z jakimiś przybłędami, z Polaczkami! Rzekł przecie swoje zdanie!
Zaś Niwiński pomyślał:
— Żebyś ty był sto razy ministrem wojny — to mi to nie imponuje, kochaneczku! „Minęli“ te czasy. Twego poprzednika na jedno słowo biednego dziennikarza czeskiego aresztowano, komendantem Omska jest Czech, były austrjacki lajtnancina a jegoadjutantem były fenrych, komendantem żandarmerji jest Czech, były austrjacki komisarz policji, a twoim wodzem naczelnym jest Czech, były warszawski inżynier betonowy, mój przyjaciel, nie twój.
Siedzieli tak chwilę naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy:
Jenerał rosyjski z jednej strony, a z drugiej jeniec i „bieżeniec“.
On mówił: — Pójdą! — zaś jego oczy twierdziły: — Zobaczysz, że nie!
Aż wreszcie „bieżeniec“ rzekł:
— Przyszliśmy w nadziei, że pan jenerał zechce zrozumieć nasze położenie. Widzę jednak, że popełniliśmy błąd. Należało się nam przedewszystkiem wylegitymować.
— Tak jest!
— Pan jenerał zechce przeczytać moją legitymację. Jestem czesko-słowackim komisarzem dla spraw wojsk polskich.
Iwanow-Rinow rzucił okiem na legitymację i wstał.
Jego goście wstali również.
— A więc?
— Mam zaszczyt oświadczyć panu jenerałowi, że wszystkie oddziały polskie przechodzą pod bezpośrednią komendę czeską.
— Słuszajuś. Czto jeszczo izwolitie prikazat’?
— Legjon omski na front nie pójdzie, lecz ma udać się do Czelabińska do rozporządzenia korpuśnej komendy czeskiej.
— Słuszajuś! Ale w tym wypadku ostrzegam, że nie jestem obowiązany utrzymywać wojsk należących do armji czeskiej.
— To kwestja drugorzędna i przewidziana zresztą w umowie z czesko-słowacką Radą Narodową.
Znowu sekunda ciężkiego milczenia.
Usta były zaciśnięte i oczy niby bez wyrazu ale sczepione z sobą, związane jak ostrza szpad. I te oczy mówiły stare, odwieczne rzeczy, po tysiąc razy stwierdzane krwawe prawdy z wszystkich pobojowisk Europy, z pod Moskwy, z pod Lipska, z pod Paryża i z pod Grochowa.
Stali tak przed sobą wyprostowani.
Wreszcie odezwał się Rosjanin sucho:
— Legjon polski pojedzie do Czelabińska. Żegnam panów.
Polacy wyszli.
Na ulicy ogarnęła ich chmura kurzu. Upiornie, wrogo: mignęły z poza niej ciężkie, niskie mury twierdzy. Zawył stepowy, azjatycki wicher.
Szli dłuższy czas w milczeniu, aż wreszcie prezes odetchnął głęboko i rzekł:
— To była scena godna Żeromskiego.
Nadszedł dzień, w którym uratowany legjon miał wyruszyć do Czelabińska. Oficerowie legjonu wydali w „Domu Polskim“ wieczór pożegnalny, na który zaprosili też kilku Czechów, w ich liczbie prezesa Rady Narodowej i Ryszana. Ci dwaj dostojnicy, obawiając się trochę krytyki znanych z dworskości i ogłady Polaków, otoczyli się świtą najmniej zdziczałych oficerów czeskich. Ale obawy ich były próżne, bo towarzystwa, jakie się zebrało w małym, zielonym ogródku Domu Polskiego, sam Imć Chorąży oszmiański nie byłby się powstydził. Tyle lat ludzie już wojowali! Jadło bractwo z wilczym apetytem, piło nie gorzej, a muzyka, niekompletna wprawdzie lecz zato przedziwnie huczna, tak dęła w jakieś miedziane armaty ręczne, że słuchacze aż czerwienieli. Gdy wreszcie twarze stały się tak amarantowe jak otocze na czapkach, zaczęto na przemiany śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła“ i „Kde domow mój”. Czar tych zgodnych głosów odpowiadał harmonji orkiestry. W ulicy, za wysokim parkanem, płoszyły się nawet konie stojących niedaleko Kirgizów — dorożkarzy, krzaki bzu drżały jak w dreszczach, jednem słowem było nadzwyczaj przyjemnie. A kiedy już wspólne zapasy wódki skończyły się, w całej pełni zajaśniała gościnność Polaków. Oto to ten to ów podchodził do Czechów i dolewał im do kieliszków spirytusu z prywatnej flaszeczki z jakiegoś lekarstwa, przeważnie pamiątki po ostatnich kawalerskich cierpieniach. Przytem księżyc się wysadził i tańczył na niebie kozaka.
Wieczór się udał, ale cierpienia legjonu bynajmniej się nie skończyły.
Biegły w transportach wojsk Iwanow-Rinow „zwędził“ legjon po drodze. Zrobił, jak przyrzekł — wysłał oddział do Czelabińska i nawet do rozporządzenia komendy korpusu — tylko nie czeskosłowackiego a „stepowego”, który załatał Polakami jakąś lukę na jekaterynburskim froncie. Nic w tem tak bardzo tragicznego nie było — wysłany w głąb kraju pieszy rekonesans na przestrzeni trzydziestu wiorst nie znalazł nieprzyjaciela, a panikę wywołał tylko wśród swoich. Chłopi, spotykający oddział, wciąż donosili komendantowi oddziału polskiego, że przed nim kręcą się jacyś czerwoni żołnierze. Niezbyt biegły w sztuce wojowania komendant raz i drugi wszystkich zdolnych do boju ludzi ukrył za eszelonem, na pierwszy strzał wystawiając szewców i krawców, łatających w otwartych wagonach buty i naszywających amaranty na dziurawe portki. Można sobie wyobrazić, jak się ci artyści wściekali. Skończyło się jednak na strachu, pokazało się powiem, iż „czerwoni żołnierze“ są w rzeczywistości amarantowi. Dopiero później udało się ostatecznie legjon z pazurów moskiewskich wyciągnąć.