Noc letnia (zbiór)/całość
>>> | Dane tekstu||
Autor | ||
Tytuł | Noc letnia | |
Wydawca | Maulde i Renou | |
Data wyd. | 1841 | |
Druk | Maulde i Renou | |
Miejsce wyd. | Paryż | |
Źródło | skan na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
przy ulicy Bailleul, 9-11.
Robak się lęgnie i w bujnym kwiecie!
Malczewski. (Maryja).
O patrzcie na mnie, współziemianie, obywatele jednej Ojczyzny! na mnie idącą po ostatniej drodze — na mnie, ostatni raz patrzącą na światło Heliosa — Drugi raz nigdy go już nie obaczę — Smierć która w kolebce swojej, wszystko usypia, wiedzie mnie żywą ku brzegom Acherontu — mnie żywą, mnie niepoślubioną, mnie o której uszy nieodbiło się nigdy weselne pienie zaręczyn — Acheron jeden tylko woła mnie do ślubu!
Jeżeli dotąd jedno dumne jeszcze
Bije gdzie serce na téj smętnéj ziemi,
Za to samotne lub w walce z innemi
Że się natchnęło w myśli święte, wieszcze;
Za to potwarzą ścigane do koła
Że nad sąd ludzi i praw ich zawiłość
Przeniosło swoją nienawiść lub miłość,
Nienawiść podłych — lub miłość Anioła!
Jeśli to serce co wiele kochało,
Jeśli to serce co wiele cierpiało,
Dziś nakształt głazu ścierpło i zlodniało;
Lecz wrzkomo tylko — na zewnątrz — bo skrycie
Tli w jego wnętrzach nieśmiertelne życie,
I żadna krzywda ludzka nie wyziębi
Skry spadłej z niebios co wre w jego głębi —
Jeśli to serce w samotnéj żałobie,
Jak grób zamknięty, tak zamknięte w sobie,
Na świat spogląda — nie mściwie — nie hardo —
Lecz z przebaczenia Anielską pogardą! —
— Gdziekolwiek jesteś o serce mi znane!
Serce niewieście i prześladowane!
Gdziekolwiek jesteś — z bliska czy z daleka:
O serce dumne, o serce stroskane!
Weź to co przyjąć możesz od człowieka!
Weź pieśń — po pieśni poznasz we mnie brata,
Ta pieśń z innego — tak jak i ty — świata!
Za to żeś Siostro w fałsz nie uwierzyła,
W Bożyszcze złota i w marę próżności,
Gdy świat ten zstąpił do grobu podłości,
Za to żeś z światem w ten grób nie zstąpiła,
O téj nikczemnéj dziejów ludzkich dobie,
W świętem współczuciu i w świętéj miłości,
Tę pieśń mej duszy, ja poświęcam Tobie!...
VARENNA — 1840, 15 Sierpnia.
Widziałem kiedy ją wiedli — w białych szatach, z wieńcem na głowie szła w przerażeniu — Kościół stał jako ciemny cmentarz przed jéj oczyma — Wszyscy się uśmiechali z radości starzy i młodzi — Dzieci za Aniołków przebrane potrząsały kwiatami — Sam Biskup i powierne kapłany wesołym patrzyli wzrokiem, w sutych dalmatykach — Lud się cisnął zazdroszcząc i chwaląc i życząc — Ona jedna tylko milczała, z spuszczonemi oczyma, oparta na ręku służebnic.
I w jéj kibici coś znękanego, bezsilnego było — I w jéj źrenicach nie jasno przebijał promień duszy — I z jéj ust nieco rozchylonych trudno się domyśleć, wyjdzieli modlitwa czy skarga - Idąc wzdłuż kaplic podnosiła rękę i przeżegnać się chciała, pół-krzyże tylko kryśliła w powietrzu — przed obrazem Bogarodzicy skłoniwszy głowę, znać przyklęknąć miała, lecz sił jéj nie stało i szła daléj ku wielkiemu ołtarzowi, a wielki ołtarz stał w głębi podobny do grobu.
Tam ojciec czekał na nią w kole krewnych i powinnych, z dumą w oku starem — I słuszne miał prawo do pychy, bo cudniejszem dzieckiem nikomu Bóg nie opromienił schyłku życia - Ona dotąd była jak najmilsza gwiazda nad jego zstępującą drogą; dziś tylko pierwszy raz w życiu zamglona — lecz on niezważał na chwilowe zaćmienie, bo w téj dobijającéj godzinie wszystkie jego marzenia dopełnić się miały — Rzekł więc do otaczających: «Patrzcie jak niewinna, drży w niewiadomości szczęścia swego» — i sięgnął wzrokiem tak jak kościół długi, by ujrzeć ażali nie przybywa Pan młody — siwe brwi zmarszczył niedostrzegłszy go nigdzie!
Ale wnet znów miał spokojne i pogodne czoło. — O! złudzenia starców, jak posągi ryte z głazu, pośród ich dusz stoją — chyba śmierć je rozłamie, lecz nie strąci ich żadna przestroga na ziemi! Kto młody, ten malowne sny widzi w powietrzu — Tęcze nad nim się krzyżują i znikają, wiara na przemiany precz idzie w zwątpienie — U bliższych grobu, twardsza nadzieja i żądze przezwane rzeczywistości imieniem — Między prawdą a niemi stanęła opoka doświadczenia — siedzą na niewzruszonéj, a strumienie życia, morza fal grających pędzą tymczasem i mijają w dole!
Tam zwichnięte stery, poszarpane żagle, opadłe wieńce i serc spalonych popioły, wiecznym wichrem gnane, tłoczą się i giną w oddali! Tam gwiazd dźdże nieustanne z głuchym gasną szumem, a wszędzie modre szydzą piany i w nieskończoność garnie się rozbicie! — lecz im nic do tego — sami wrośli w skałę i domy budują nad huczącą głębią — każda fala co przelewa się w drugą, wydaje się im ołtarzem szczęścia i pokoju — potem córom i synom ludzkim każą ślubować na wierność przed niemi. — Ha! nim ci domówią przysięgi, już ołtarz pod drugim widnokręgiem płynie!
Teraz oblubieniec wpadł do kościoła, rzezki i hoży, z drużyną pysznie ubranych, sam w narodowym stroju — lecz naród jego nie był starca narodem — Tłum rozgina się na prawo i lewo, niskiem witając go czołem — ledwo raczył niektórym się odkłonić i dzwoniąc o marmury posuwistemi kroki, stanął przy narzeczonéj klęczącéj już teraz — Ona niezdołała powstać! — Ojcu jéj znikomie usta na ramieniu złożył, potem rozmawiali przyciszonym głosem, starzec z królewską powagą, młodzieniec hasając rękoma — Zwolna zbliżył się tymczasem Biskup i zwolna zapalono gromnice na ołtarzu — wielkie w téj wielkiéj świątyni stało się milczenie — na wieki rąk dwoje, dusz dwoje, połączyć się mają — Dreszcz uroczysty rozbiegł się po widzach.
O szyby różnobarwnych okien, rozpłonił się promień zachodzącego słońca — Zdało się przez chwilę że tam krwi potok płynie i pluska, aż zniżył się i skonał wśród zmierzchu — lecz ostatnim blaskiem drasnął głowę człowieka stojącego samotnie w przybocznéj kaplicy — przy nim leży na pomniku posąg rycerza — On jak drugi posąg niewzruszony, przykuł się wzrokiem do ołtarza kiedy Biskup przemawia do oblubienicy — co w jego duchu się dzieje, mrok na jego twarzy zaczaił — jednak, kiedy chwilowa łóna co zgasła już teraz przepływała po niéj, każdy co k'niemu zwrócone miał przypadkiem oczy, dostrzegł wyraz niesłychanéj walki na tem czole wzniosłem — nikt jednak ni modlitwy ni westchnienia nie usłyszał, ni jęku — Wargi ściśnione i boleść kształtem uśmiechu zakrzywiona na nich! — to jedno błysnęło i znów utonęło w cieniu.
Lecz kiedy świętym obrzędom stało się zadość, kiedy Pan młody podniósł żonę a ona padła w ojca objęcia, i ojciec ją niósł ku bramom kościoła i tysiąc gromnic szło za niemi i stopniami upływała ciżba, i kroków odgłosy wolniały oddalając się — i wreszcie pustkami stanął przybytek — spiący tylko umarli w nim zostali, i kilku żywych umarłych krzątało się po jego głębiach, zakonników kilku — wyszedł ów człowiek z kaplicy i rozkiełznany, szybki, uderzył piersią o stopnie ołtarza, zerwał się i padł na nowo, aż wreszcie siadł, lampą pozostał nad krzyżem srebrnym blado oświecony — nie ku obrazom świętych zwrócone jego oblicze, ale ku bramie którędy wyszli oni wszyscy — Tam błękitu nocnego kawał, i jedna gwiazda miga — On w nią patrzy i sztylet z pod płaszcza wyciąga — i patrząc w gwiazdę z pochwy klingę bierze — i patrząc w gwiazdę, ostrzy ją na zgrzytającym kamieniu.
Tak w snie magnetycznym z odkrytą źrenicą, nic nie widząc, nic nie słysząc, chorzy stąpają śmiało w księżyca promieniach — potęga któréj nie czują, stała się niemi — ona im ręce zbroczy krwią nieprzyjaciół, ona ich odejmie brzegom przepaści — Namiętność w słońca promieniach, czerpa żary swoje, lecz równie pewno niesie, równie dziko pędzi!
I do owego człowieka zbliżył się mnich przyklękając przed wielkim ołtarzem, potem rzekł: «Ktokolwiek jesteś bracie, idź na spoczynek i niemieszaj pokoju Pańskiego.» Ale on mu nic nie odpowiedział — Za tym szedł drugi i rzekł: «precz z kościoła bo świętokradzcą jesteś.» Ale on mu nic nie odpowiedział — aż trzeci przed nim stanął i zawołał: «Wyklinam ciebie i to żelazo któregoś u stóp krzyża śmiał dobyć.» — A wtedy wstał winowajca i odparł: «Na te słowa czekałem by cios stał się niechybny a rana śmiertelną» — i wyszedł powoli — powoli jakby liczył kroki własne, wiedząc że ostatnie na ziemi!
Tymczasem rozwiodła się po niebie noc tak przejrzysta i cicha, że każdy co ją widział uczuł w piersiach dreszcz rozkoszy, w duszy szczęścia przeczucie — Jéj cienie owinęły pola i gaje — Jéj gwiazdy weszły nad górami jak duchów w błękicie ukrytych, płonące źrenice — Ziemia w przepasce z ciemności wonią kwiatów tylko i westchnieniem wód odwdzięcza się im wstydliwie, za złote spojrzenia — Właśnie takiéj nocy trzeba dla tak świetnych ślubów — od niej pocznie się długa wiosna obojgu szczęśliwym — Czegoż im więcéj można życzyć na ziemi? — On, wzięty u Króla, Pan wielu służebnych — Ona, śliczniéjsza od Aniołów, wniosła w dom męża ziemie obszerne posagiem — Matki nieznaleść któraby jéj niezazdrościła — Młodzieńca któryby mu nie złorzeczył — a ojciec stary dopiął myśli swojéj — odtąd mu dni płynąć będą wśród uśmiechów córki i potęgi zięcia — a drobne wnuczęta jak kwiaty wyrosną mu na ścieżce przed grobem!
Sute też na zamku wyprawił wesele — nie wielu książąt na takie mogłoby się zdobyć — Wysoko nad całą krainą beczki smolne i kagańce świecą z murów — na podwórcach tak jasno jak we dnie, okna komnat otwarte, w komnatach sto harf gdy zabrzmi, trąby gdy zagrzmią, stóp tańcujących szum wzbija się i leci — porwane koła kręcą się, plątają, szaleją — On sam obchodzi świetlice i zagrzewa gości — Łza w jego oku nabrzmiewa, łza co z trudów życia wydobywszy się, pod koniec dziękuje Bogu za tyle dni co szły w krwi i pocie kiedy w tym ostatnim można o nich wszystkich zapomnieć — Wyszedł na przysionki i z ganku sypnął ludowi pełne misy srebra — wrócił i dyjamenty przyszpila napotkanym dziewojom do łona — Giermki co za nim idą, garbiąc się pod ciężarem bogatego sprzętu, podają mu naprzemian szable i złote łańcuchy, strusie kity i tureckie handżary — On na pamiątkę tego dnia niemi gości darzy — Czasem też stanie, weźmie z rąk pacholęcia spory kielich i usta małmazyją odwilży — potem idzie daléj łaskawym ukłonem witając, łaskawym wzrokiem błogosławiąc wszystkim!
Teraz wszedł do środkowych gmachów, do wybitéj przez wszystkie piętra sali, kędy gaj przyniesionych krzewów ściany oplatał w dole, w górze zaś stropami złotemi, gzymsami z marmuru wiły się sklepienia — i na nich herby ojców jaśniały, nieskażone, święte! — Stanął u wejścia i pojrzał szukając dziecka swego — ale jéj nie ujrzał wśród krążących par, ani odkrył w tłumie patrzących — Pan młody tylko pląsał od jednych pań ku drugim, naprzemian znikomym z tą i z ową połączony tańcem — po drugi raz w tym dniu, ściągnęło się czoło szczęśliwego starca drgnieniem gniewu czy smutku — skinął na zgraję — rozstąpili się wszyscy — on przeszedł wśród nich i kroczył ku pomarańczowym drzewom kędy pustkami stały w framugach siedzenia lamowemi zasłane makaty — Tam szukał córki chwil kilka jeszcze, aż zatrzymał się od razu, jakby nagłym uderzony bolem — Siedziała ona z oczyma spuszczonemi ku wiązce róż leżącéj na kolanie i odrywała ich listki marząc o czém inném — wreszcie same ciernie w ręku się jéj zostały.
Starzec cicho przystąpił i przewiódł na sobie że łagodnym rzekł głosem: »Biedna matka twoja, jakżeby dziś szczęśliwą była — zaco Bóg niedozwolił jéj tego dnia doczekać? — Drżąc podniosła głowę, drżąc ścisnęła mimowolnie ostatki róż w dłoni — potem nazad w pomieszaniu przypiąć je chciała do sukni — przyczepiły się ostre gałązki do rąbka i sterczały krwią jéj palców zadraśniętych, świeże — «Czemu płaczesz; zapytał starzec, jedynaczko moja? — Wspomnienie matki nie mogło do tyla cię wzruszyć, boś jéj niewidziała nigdy — w dniu twego na świat przyjścia ona odeszła do ojców — ah! tyś się skaleczyła córko!» — I wziął jéj dłonie i wyjmował z nich drobne ostrza kolców — Ona mu odparła: «O! nie to mnie boli ojcze,» potem zaraz dodała: «owszem to, nie co innego ojcze» — i zamilkła — łzy jedne po drugich spadały z jéj lica — On oparł się na jéj ramieniu: «Widzisz jaki stary jestem, drżą podemną kolana — prowadź mnie» — i szedł z nią zamyślony, gotując się do mówienia, lecz słowa nie mówiąc — Naokoło nich wszędzie woniały kwiaty i muzyka brzmiała!
W téj chwili odezwał się zegar przybity do górnego gzymsu — nad nim kuty ze spiżu siedział jedynowładzca wielu królestw dawnych — za każdem uderzeniem wychodził ze ściany posąg jednego wojewody i szedł się kłaniać umarłemu Panu, potem znikał roztwierającym się pochłonięty murem — Przeszło ich dwunastu! — Wtedy z odległych komnat zamku wzniósł się chór niewieścich głosów, z razu jak szum błędny i nierozgarniony — ale coraz wyraźniejszy, z dalszych sklepień przesuwający się pod bliższe, wołający na oblubienicę — Ojciec sam wzdrygnął się w téj chwili, blednącą córkę porwał w objęcia i uchodził z przejścia w przejście, z izby do izby, z ganku na ganek, wszędzie swatek ścigany chórem, wszędzie chcąc przemówić a niemogąc słowa wypowiedzieć — i wszędzie naokoło woniały kwiaty i muzyka brzmiała.
Wreszcie stanął w kaplicy zamkowéj kędy jego naddziady w kamiennych spoczywają trumnach — Gromnic kilka nad niemi się pali i zewsząd czarne spływają obicia bramowane srebrem — Ona z rąk starca przypadkiem na grób ostatni, najmłodszy, na grób własnéj matki się ztoczyła i siedzi, milczy, truchleje — On rzedł do niéj: «Bóg nie raczył po mieczu przeciągnąć mi rodu, kądziel tylko pobłogosławił w domu moim — lecz ten który cię pojął, przysiągł imie nasze przybrać i dzieci twoje zwać się będą jak ojcowie moi — szanuj szczęście którem Opatrzność się uwieńczyła — Pani równéj tobie, pani tylu włości i skarbów, niema w całéj ziemi naszéj — pamiętaj więc, być mężowi do śmierci posłuszną i wierną.»
Te słowa mówił głuchym głosem — zdawało się że każdem z nich probuje serce milczącéj — lecz kiedy nic nieodpowiadała, kiedy tylko coraz niżéj spusczała skronie i w końcu jéj czoło utonęło w jéj dłoniach i wieniec ślubny zśliznął się z włosów, on z jękiem zawołał: «Czy słyszysz, nadchodzą cię oderwać od łona na którem wzrosłaś — pożegnaj mnie mówiąc żeś szczęśliwa» — Lecz ona cisnąc jeszcze mocniéj ręce i kryjąc oczy milczała — «Dziecię, ty chcesz bym się położył obok tych umarłych i nie wstał więcéj — Dotąd w spojrzeniu ócz twoich błękitnych był mój spoczynek po burzach tylu — jedyną perłę moją oddałem w cudze ręce, bom chciał by nieznanym zajaśniała blaskiem — Co się dzieje tobie, dziecię? przemów do mnie słowo jedno — raz jeden się odezwij, choćbyś miała się skarżyć lub wyrzec żeś nieszczęśliwa!»
I z przerwanym oddechem, oburącz wsparł się na grobowym marmurze, czekając odpowiedzi — Do połowy nóż tkwi mu już w sercu — jeden jęk, jedna łza, jedno jéj wzdrygnienie może teraz to serce rozerwać. — Ona wzniosłszy oczy, zdała się śledzić wyrazu litości na ojcowskiem licu i zdała się przez chwilę wierzyć iż jeszcze nie wszelka zniknęła otucha — Zsunąwszy się, klękła na głazach, modli się słówmi i całą postawą do niego — dreszcz gwałtowny odrzucił starca od pomnika żony — «Co za imie wyrzekłaś — niepowtarzaj go — możem niesłyszał dobrze — milcz — milcz — nie — ty niemogłaś myśleć o wygnanym niewdzięczniku, co teraz z wrogami na mnie spiski knuje, za to żem mu świetne losy gotował w przyszłości, za to że był synem brata mojego! — a jeśli go żałujesz, jeśli kiedy miałaś nędzną nadzieję że ci pozwolę buntownika widzieć lub rękę mu twoją oddać, ah! wraz z nim i ty bądź przekęta!»
Podniosła się dziewica — ona dotąd cierpiała w milczeniu jak smętna ofiara niesiona na mściwych Bogów ołtarze — Teraz odparła zimno i stanowczo: «kochałam go ojcze» — Starzec nie dotrzymał tym cichym, śmiertelnym wyrazom — Zakręciło mu się w głowie i zniszczony jak wszystkie nadzieje którym ufał, padł u stop grobowca — przez chwilę duch jego wraz z duchami przodków spoczął w nicości — a kiedy się przebudził ujrzał nad sobą, twarz bladą córki i uczuł jéj uściski wołające go nazad do życia, i usłyszał zarazem tuż nad sobą brzmiące ślubnéj pieśni zwrótki — próg kaplicy przechodziły szukające niewiasty i szły śpiewając, i zwolna śpiewając otaczały oblubienicę śnieżnem kołem — za każdem słowem zbliżają się bardziéj — ona chowa się pod ramiona jego!
Wreszcie objęły ją, porwały i wloką sypiąc kwiaty na podłogę, paląc kadzidła i nowym hymnem głosząc wschód jéj nowego życia — Starzec stąpa za chórem, z daleka, leniwo — i gdzie rozmijały się drogi, gdzie ją swatki unieść miały do ślubnéj komnaty, stanął i nad zemdlałą znak błogosławieństwa ostatni raz kryśli — potem został sam jeden i ku salom godowym zmierzać zaczyna — stopniami odzyskuje przytomność, wolą duszy prawdę jakby sen zwodliwy rozgania, a rozkazując jéj niebyć, uwierzył może iż niebyło jéj nigdy — Kiedy wchodził między biesiadujących, znów władał sobą i spokojna powaga leżała mu na twarzy.
Pan młody przemawiał do przyjaciół: «Wy, z którymi dni tyle przebyłem w obozach i na łowach, słuchajcie drodzy! wam jeszcze i tę noc poświęcę — ślubuję nie spojrzeć na żonę moją aż wejdzie pierwszy promień świtu — Jak tam na niebie?» Do okna skoczył jeden z towarzyszy i krzyknął: «księżyc dopiero w samym środku nieba» — «A więc do was jeszcze i z wami,» zawołał młodzieniec i wychylił czarę i rzucił, oprawną złotem, sadzoną dyjamentami, przez stół najbliższemu — Ciężka dłoń starca w téj chwili na jego spoczęła ramieniu — obejrzał się i chwytając za drugi puhar «zdrowie twoje ojcze, rzekł, i wy wszyscy spełnijcie je ze mną» — Ale pan zamku nie podziękował, jedno wskazał zięciowi otwarte podwoje i dalekie zakręty, któremi szły niewieście postaci wracające w milczeniu i ginące w cieniach — Młodzieniec odparł potrząsając płowych pukle włosów: — «Patrz! na tych wesołych i mężnych co mi po dziś dzień służyli tak wiernie — przysięgą związałem się z niemi — do jutrzenki razem pić będziem i śpiewać — Tę noc najpierwszą, najmilszą poświęciłem im» — to mówiąc porwał za dłonie obok stojących i krzyknął: «Za to podły buntowników motłoch ścigać będziecie w tych górach póki mi rozkazów a wam ducha stanie» — wszyscy odkrzyknęli chórem: «Niech żyje książe nasz!» — Z razu twarz starca pokryła się gniewu rumieńcem — ale te wyciągnięte ramiona, te dobyte do połowy miecze, ten zapał ich wszystkich, myśli jego rozerwał — wspólna sprawa lepszą ich połowę zabrała — Przyszłość i potęga, duma i nienawiść przesłoniły mu postać samotnéj, płaczącéj, opuszczonéj — i sam dodał głosem który niegdyś grzmiał pośród szczęku bitew: «Biada buntownikom!»
Dłużéj jednak z gośćmi pozostać nie raczy — ponuro skinął na giermków — Oni przed nim z pochodniami stają — Młodzieniec na chwilę odbiegł swoich i teścia oprowadza aż do progów sali — Teść go pożegnał zimnym wzrokiem wstrętu — On wraca i woła: «Przez dobry kindżał mój niecierpię przymusu — świeżom pojął dziewoję nie żadne kajdajny — Smutny księżyc niechaj starym pannom zmarszczki srebrem krasi — mnie rumiane słońce wyda piękną żonę moją» — i nożem greckim rzucił w złoty gwóźdź przeciwległéj ściany — trzydzieści nożów dobyli z pochew towarzysze — żaden celu nie utkwił tak blisko — zatem nalawszy pełne czary piją chwałę wodza! — On stał się piękny krasą próżności na licach — ręką rozwiewa i głaszcze sobie włosy — żartami ściga towarzyszy, dowcipnie, ostro, brzęcząc i kłując jak osa — oni mu odpowiadają szumem poklasków — W takowych chwilach duszą na zewnątrz podany, zwykł on wdzięcznie się ślizgać po saméj życia powierzchni — krew mu się z serca przenosi do twarzy — tam ona łudzi rumieńcem — rysy grają — oko płonie; lecz w sercu pusto jak u zalotnicy!
W pieśniach waszych ludzie prości, zapamiętana dolina w któréj raz ostatni wódz przemawiał do braci — Ojcowie ją wasi odtąd nazywali jarem pożegnania — i dzieci wasze ją tak zwać będą, jeśli pieść przetrwa jeszcze jedno pokolenie — jeśli mowa wasza nie zgaśnie wraz z wami!
W śród trzech wzgórzów łagodnéj pochyłości, których stopy kąpają się w tym samym strumieniu, a czóła odeszły od siebi powiewając gęstemi krzewy, stanął w miesięcznych promieniach człowiek co przed godziną wyniósł klątwę z domu Bożego — W około na piętrach zieloności leżały rozciągnione, lub jeżyły się w dół nachylone postaci, czarne od stóp do gardła, blade na twarzach, migającą tu i ówdzie uiskrzone bronią — Znać, czekali nań ci wszyscy, bo jak tylko się ukazał, leżący powstaną, stojący schodzą niżéj ku brzegom ruczaju, a z każdego wzgórza podnosi się sztandar i pływać zaczyna w powietrzu — lecz żaden okrzyk się nie rozległ — On sam dopiero, kiedy usiadł na głazie obalonym w poprzek strumienia i głowę schylił i dłoń opuścił między cieknące fale, on pierwszy przerwał milczenie — głos jego szedł za szmerem wody, jak śpiew za wtórującą stróną, a każde słowo, choć ciche, padało wyraźne na serca przytomnych.
«Na czas tylko byłem wodzem waszym — Zapomnijcie o mnie, strzeżcie słów ostatnich które powiem do was — w nich prawda stara jak te skały, jak te gwiazdy święta!»
«Od tysiąców lat ojcowie nasi posiedli tę ziemię — niesłychać by kogo z niej wygnali lub ujarzmili na niej — Jak kłosy niw, jak sosny borów, tak oni byli jéj synami — a pod cień ich szabel postronne garnęły się ludy, bo czego ucho nie słyszało, oko nie dowidzi, ale dusza mężnych kocha — Wolność — była ich udziałem.»
«Nadcignął król południowy z służalców tłumami — Z razu zdradne sypnął uszom słowa, bardziej zdradzieckie sypiąc oczom skarby — Różny od nas wiarą i mową, co Bóg rozdzielił on to zespolić chciał, a gdy nieposzło mu po myśli, teraz nituje nas z sobą ogniem i źelazem! — Hańba miastom i panom dolin — w jaskinie gór, w jamy puszcz schronić się nie śmieli, poddali się najezdnikowi — lecz wyście do nich zeszli, jak do grobu — za to przyjdzie zmartwychwstanie na was!»
«I już sam wróżbę lepszej przyszłości widziałem — jedenże od dwóch lat gród królewski spłonął? — gdzie ciężko zbrojne najemniki co nas zdeptać mieli? wszak nad ich trupami słyszeliśmy w powietrzu dziękczynienia sępów i wilki noc całą skowyczały z radości! — lecz by odzyskać ojców puściznę, długo wam trzeba jeszcze krwi ciała pracować!»
«Teraz właśnie gdyście z pokątnych tułaczy na groźne męże wyrośli, łudzić was zaczną królewscy różnemi ponęty — strzeżcie się kusicieli — obietnice ich, złote góry — Ich dary marne garści błota! — Wznieście oczy — dość miejsca dla dusz waszych po tych błękitach zostało — nie żałujcie więc szarej ziemi gdy przyjdzie w boju umierać — Lecz kto broń złoży, temu niechaj nazawsze twarz Boga czarną będzie z tamtéj strony grobu!«
«Nie rozsypujcie się po równinie by gonić za plonem — Aniół stróż wasz, mieszka w tych górach — Dopiero późniéj przyjdzie pora łupów! Słuchajcie owych siedmiu którzy mnie wodzem postawili nad waszemi młodzieńcy — Znękane siwym trudem ich prawice, ale rozum w nich króluje nad ciała gruzami — kiedy was zwołają, zbierzcie się co do jednego — kogo wam obiorą hetmanem, za tym idźcie w nieustraszoném milczeniu — i zwyciężajcie jakoście zwyciężali ze mną — mnie inna dola porywa — Jutro moje już nie na téj ziemi — Bracia ja żegnam was na wieki!»
Umilkł i zerwał się widząc, że księżyc już wysoko stoi — Oni schodzą ku niemu a wiją się chyżo a ślizgają się cicho i zewsząd go czarnem obwiązują kołem — potem podszedłszy bliżej staną i wołają: «Gdzie idziesz wodzu nasz?» — On rękę wyciągnął ku łónie co za wzgórzami blado płonęła — «Stój... to ogień wesela z zamku przodków twoich odbity na niebie — my cię nie puścim do tych którzy cię niecierpią, do téj która cię zdradziła!» — Na te słowa, on skoczył z głazu, krzyk jego przebił piersi wszystkich przytomnych: «Kłamcy! ona mnie nie zdradziła, bo dziś jeszcze spać przy mnie będzie, spać będzie na wieki! — Poświęciłem wam dom i dostatki ojców, życie i szczęście z nią — Ale śmierć z nią sobiem zachował — nadeszła ta chwila moja — puszczajcie mnie!» — i przechodził w śród nich, pióra jego czapki wiatr niósł nazad, pukle ciemnych włosów i zwoje płaszcza nazad, ale on szedł naprzód i gdzie skinął dłonią tam stawało się pusto — pomieszane wrzaski się wzniosły — jedni uklękli, drudzy pobiegli i znów w oddali murem przed nim stają — a wszyscy proszą by się zatrzymał, obiecują porwać oblubienicę, świadcząc się Bogiem że choć w zamku dobór rycerskiego ludu, oni go zdobędą przed świtem — On się zatrzymał — ucichli — głos jego się rozległ, wdzięczny jak za dni dobrych, lecz stanowczy jak na polu bitwy? «Dzięki wam bracia! ale starca spiącego w komnatach przodków moich, nie przebudzi szczęk szabel waszych — wzrosłem pod cieniem jego ręki — On pierwszy usta moje nauczył imienia ojczyzny — On pierwszy serce moje zapoznał z chucią bitew — Nim zatkniecie na jego zamku sztandary te czarne, święte, moje własne, wprzód mi umrzeć trzeba — Taki los mój — raz jeszcze bądźćie mi zdrowi!» — i odszedł kilka kroków i dodał jakby już nie do drugich się odzywał ale sam do siebie: «Co ksiądz zwiąże, tego człowiek nierozwiąże — chyba przeciąć musi!» — I mimowolnie wzniósł sztylet w górę — klinga kąpała się w miesięcznych promieniach, jak nowonarodzony meteor świetlana i czysta?
Oni patrzyli za nim, potem szli za nim, w milczeniu, o podal, z spuszczonemi głowy, bo wiedzieli że co on raz wyrzekł, to bez chyby się stanie — Oddawna krążyły przepowiednie rokujące mu zgubę — On sam, nieraz ściskając dłonie towarzyszy, mówił że niedaleki dzień rozstania — A nie od miecza wrogów w pobliżu ni od ich pocisku w oddali poledz miał, ani też zgasnąć z niemocy na chorobnéj pościeli. — Inną mu śmierć sny własne i cudze czary zwiastowały! — pogrzebnie więc stąpali za nim spiskowi — On już im wydawał się duchem! — Lecz kiedy zaczął wstępować na wzgórze, kiedy pióra jego czapki z nad krzewów i skał powiewając, sunęły tu i ówdzie, przepadały i znów bielejąc wznosiły się wyżéj, rzucili się w pogoń — Tak on i oni piętrami murawy przegrodzeni ku temu samemu wierzchołkowi się darli — On pierwszy go dopadł — Z tąd widna jeszcze lepiej łóna i zamku wieżyce, a tuż pod nogami przepaść grzmiąca hukiem wód śniadych i pień sosnowy rzucony mostem ze wzgórza na wzgórze — nim zdołał nań wstąpić znów go otoczyli — rzucił się, odepchnął najbliższych, i dwoma skokami po chwiejącém się drzewie dorwał się przeciwnego wzgórza — spadł lekko, pochylił się gibko i z olbrzymią siłą wyrywa pień z pod głazów które go trzymają — wstrząsł go i puścił — pień jak wahadło zniża się, przebiega przestrzeń i zawisa, ciężko tłukąc w skały, u tamtego brzegu — Zdało się im że błyskawica oczy im zaćmiła — przeszła teraz, lecz za późno — darmo krzyczą i wyciągają ręce — już on się od nich tym jarem przedzielił na zawsze — raz ostatni czoło jego oświecone miesiącem, widne w całéj życia piękności! — Zdało się, że chce pobłogosławić ludowi swojemu, bo trzymając zawieszone nad przepaścią nie, «W imie Boga, krzyknął! wieczny bój między wami a południowym królem!» na okół dziesięć opok ten głos powtórzyło, i głąb jaru powtórzył go także — w téj chwili sam wódz zniknął wśród krzewów — Spiskowi przysłuchują się jeszcze ale prócz szumu fal już nikt nie mówi do nich!
Nieszczęśliwy! teraz dopiero w oczach twoich błysła iskra szału! — Walczyłeś z nią dopókiś był pod jarzmem spojrzeń bratnich, niechcąc im po sobie zostawić słabości wspomnienia — lecz jak tylko stało ci się wolno i samotnie, zrzuciłeś powagę — jak płaszcz na ciernie drogi! lecisz gnany zemstą — zawieszasz się na urwiskach — sadzisz przez rozłomy... Przelękła sowa z krzaków się podnosi, plaśnie skrzydłami i daléj zapada — Lis czatujący w świetle księżyca, milczkiem sunie w ciemniejsze gęstwiny — Wilki stanęły z obu stron wozu — Jak strzała przeleciałeś niesłysząc ich skowyczeń — one przed blaskiem ócz twoich przypadły do ziemi! — Ty już stajesz na równinie — Ognik przyleciał z przyległych trzęsawisk — zaśmiałeś się dziko «na wyścigi ze mną przyjacielu!» on obwinął się na około czapki twojéj i strugą sinego światła oblał ci piersi — oba równéj lekkości i równie znikomi w uścisku bratnim chwilę pędziliście razem — lecz on pierwszy zgasł — Ty znów cały czarny, przez łąki gonisz i zbliżasz się do zamku naddziadów.
A zamek na wzgórzu jaśnieje setnemi ogniami — Ogrody schodzące ku równinie, leżą tak przejrzysto, tak cicho, tak sennie, że zdają się marzyć o szczęściu oblubienicy — nad niemi płynie odgłos weselnéj muzyki — Lotna stopa wodza przylgnęła do murawy — zdało mu się że usłyszał śpiewu początek — jego oddalone zwrótki były raczéj snem niż jawem — ale w téj mgle dźwięków uchwycił wyraz głosów niewieścich, przypomniał sobie zwyczaj dnia ślubnego podany od przodków — i lekszy jeszcze niż przedtem, rzucił się ku ogrodom — oburącz wgryzł się paznogciami w szczeliny murów — poderwał się — zawisł — stopami na mchu się oparł — rękoma dorwał się bluszczów — i podbił się znów w górę i mur przesadził! głucho zaszeleściały przyduszone trawy — On z potrójną siłą powstał dotknąwszy się ziemi i na znajome puszcza się manowce.
Dęby, klony, modrzewie, wielkiego boru ostatki, suną czarnemi rzędami — Tu i ówdzie poziome gąszcze, winnice, łąki i pieśń słowika i ruczajów szmery, daléj wierzby płaczące i w dole cisza wód błękitnych podbita gwiazdami — On wiek młodociany przeigrał pod temi drzewami, przepływał na tych wodach — lecz go niezatrzymają teraz przeszłości wspomnienia — tylko w gaju rozkwitłych jaśminów, u stóp góry zamkowéj jęknął przelatując koło głazu starożytnego — Tu, w śród nocy podobnych dzisiejszéj, wymykając się strażom, objawiała się wygnanemu bratu dziewica, — tu, w jéj oczach płonęła obietnica święta i pokój dotrzymań leżał na jéj czole — On goni daléj a twarz odwraca za siwem kamieniem!
W śród fontan i pomarańczowych drzew, kryte sklepieniem wschody, prowadzą do zamku — przez granitowe koronki ostrołuków padają na nie wzorem krat srebrnych promienie księżyca — On równie pewny swego czy na wypukłościach światła, czy na ciemności wyłomach, pędzi, wspina się, coraz wyżéj się podnosi — wreszcie, stanął na równi z zamkowym krużgankiem. Tu, pióra z czapki zerwał i wychylił z pod sklepienia głowę — Pusto wszędzie — z lewéj strony słychać pieśni i wrzaski — poznał że od nich brzmią ściany sali godowéj — na prawo milczenie, na prawo długi rząd okien od księżyca tylko roziskrzonych lecz w końcu krużganka tam gdzie się zaczyna baszta zachodnia, przez drzwi szklanne, rozwarte, promień lampy się wymyka — i niby jak jęk czasem ztamtąd się odzywa, ale taki nieujęty gdy mimo przelatuje, że go raczéj żądzą ducha uchwycić można niż słuchem — On go schwycił i wyskoczył z cieniów przejścia krytego, podobny zmartwychwstającym — i szedł prosząc się kroków własnych by milczały, szedł opierając się o filary i poręcze, wszystkiém ciałem podany naprzód — Lecz nim doszedł rozemknionych podwoi, kiedy już widział zasłonę co z nad nich się wyrywając śnieżnie w powietrzu igrała, kiedy uczuł że za tą cienką oponą śmierć i życie powiązawszy dłonie, na niego czekają, stanął i położył rękę na sercu — bo mu się zdało że serce z piersi wypada — palce spotkały się z zimném żelazem sztyletu — ścisnął je, ścisnął i przystąpił z boku i przyłożył czoło do szyb drzwi gotyckich — Dziwna że nie pękło czoło!
Zrazu ujrzał tylko plamy czarne i iskry ogniste, co mu się z głębi mózgu własnego sypnęły — potém rozwidniać się zaczęło stopniami — to, obicie lazurowe wystąpi i znów mgłą zajdzie — to błyśnie lampa srebrna i zniknie — Ogromne zwierciadło o ramach złotych staje przed jego wzrokiem — naszyjniki, łańcuchy, manele, rozrzucone mignęły — przejrzał teraz — nic już nie drży, nic się nie krzyżuje — Pod wiązaniem makat purpurowych, na łożu siedzi oblubienica, sama jedna — Znać chór swatek odchodząc poobrzucał ją kwiatami, bo pełno ich na jéj włosach, na jéj piersiach, a nogi na kobiercu złożone pod liściami róż toną — Czasem westchnie jak owi nieprzytomni sobie co już nie myślą o doznanych bolach — czują je tylko — sami stali się bolem! Wtedy kwiat jakiś osuwa się z nad jéj łona i pada na ziemię — a jako fijałki, mirty i lilije spływają po jéj śnieżnéj sukni, tak za każdém westchnieniem łzy płyną zwolna po jéj białém licu!
Drzwi oddalone skrzypnęły — mimowolnie odskoczyły jéj ramiona — wyciągnęła szyję jak łania obudzona psów dopadających graniem — Słucha, czeka, płonie — I znów bliżéj coś się ruszyło — Zerwała się, uciekła w głąb komnaty, czepia się zasłon obicia, koło siebie je obwija i znów z pod nich się wymyka, bieży daléj, wreszcie padła na kolana, krzycząc: «Ty!» — na więcéj sił jéj niestało, w tem jednem słowie ostatnią nadzieję zamknęła i niewzruszoną na tem samem miejscu, w téj saméj postawie została! — Nic już nie słychać — przepadły gdzieś kroki i głosy co przed chwilą brzmiały — W tem nagle pękło milczenie — Ten którego wezwała stanął przed nią i poderwał ją z ziemi, lecz nie przycisnął do serca, rzekł tylko: «Jestem!»
Ożyła i dziwnym uśmiechem zakwitła: «Wiedziałam, wiedziałam że mi się w wyrocznéj godzinie ukażesz! Lecz ty może mnie przeklął w sercu — wiem — ah! słuchaj, bo oni się nie śpieszą, nie nadchodzą jeszcze, słuchaj mnie! — Kiedy mnie wiedli do kościoła, szukałam cię wszędzie oczyma; kiedym klękła przed ołtarzem, szukałam cię myślą na około, bo oczy nie służyły, łzami na dół ciągnione — na zamku podczas tańców kiedy mi wszyscy winszowali, słuchałam czy twój głos po nad inne nie zagrzmi — i teraz jeszcze kiedy każda chwila niosła mi konanie a mogła zgubę przynieść, nie opuściła mnie wiara — W odrętwieniu siedziałam a duszy wzrok gonił za tobą po dalekich polach — czułam w sercu że przebiegasz dolne ogrody — com czuła, ziściło się — daj rękę — zbawiona jestem!» I uginając się jak wysmukła latorośl, śmiało oparła się na jego ramieniu!
Kto widział we śnie duszę wydartą piekłu, porwaną do nieba? Kto czuł co być Bogiem na chwilę, gdy piorun szczęścia w serce uderzy? Wódz dotąd szedł myśląc że spotka się z niewierną — teraz gdy ujrzał, gdy usłyszał kochającą, zapomniał o zemście i śmierci, potężnym i nieśmiertelnym się staje! — Młodość jego dopiero dzisiaj się zaczyna — jednem jéj skrzydłem miłość, drugiem będzie chwała — przez prochy ojców! on wróci do opuszczonych braci i za nim pójdzie ta co pewna ratunku, co zwieszona na jego ramieniu, pasmo własnéj przyszłości zdaje się oddawać mu w ręce! — Snujcie się malowne chmury wyobrażni! — piękne jesteście, bo was słońce życia ozłaca zachodem!
W gorączce, w omamieniu zawołał głosem dźwięcznym, głosem uwodzeń: «Czemuś tę obrączkę włożyła? Czyż nie lepiéj było wyzwolić się ucieczką do tych gor, przed ślubem — Lecz i teraz one cię zbawią, bo ja w nich panem!»
« — Pytasz się o przeszłość, Boże! Boże! kiedy nam tak mało teraźniejszości zostało! Czy ty nierozumiesz mnie? czy ty wątpisz jeszcze o mnie? Wszak ci przysięgłam, że lud twój będzie ludem moim a Bóg twój, Bogiem moim! — dotrzymam! Lecz wprzódy trzeba mi było pożegnać się z ojcem — nieprzerywaj — kiedy nieufasz słuchaj do końca — dobądź miecza tylko — gdyby nadeszli rzucę się w twoje objęcia! — Ah! ojciec przyszedł i prosił i błagał! — ty wiesz jak twardym głosem rozkazować umie — lecz na mnie on rozkazów nie wywołał z piersi sędziwéj, piorun przeklęstwa łzami przesłonił i wzdychał i skarżył na jedyne dziecię, że go strąca do grobu — Książe, zięć przyszły, obiecywał przybrać imie nasze, prowadził służebnych pod zamek i wołał na ojca: oto będą twoi! — Ojciec ukląkł przedemną i dłoń moją położył na siwych włosach — krew rozrywała mu skronie — widny był na jego czole konający sen życia całego, mara wielkości i panowania wyciągająca ręce do mnie! Wtedy zdjęła mnie nieskończona siła! wyrzekłam słowo przystania, oddałam rękę nieznanemu, obojętnemu, ah! niecierpianemu, bo u mnie niecierpiany każdy, kto twoich oczu niema, twym głosem nie mówi, szabli twéj nie nosi i twoją myślą nieoddycha! — Miasto córki, pan tego zamku dostał syna — Tysiąc obcych rycerzy wsparło starą rodu naszego budowę — Teraz odejść mogę — teraz ci powtarzam: lud twój ludem moim i Bóg twój Bogiem moim — Lecz ten lud, Bóg ten, lecz ta wiara moja, wiesz-li jak się dzisiaj zowie?» — Młodzieniec zaokrąglając ramiona koło jéj kibici i patrząc w stronę krużganku, «jak, mów jak?» zawołał — Ona wtedy odparła głosem wyrzutów: «Nie wątp że śmiercią — Dopokim na ziemi, dopótym żona innego człowieka — odzyskać mnie możesz tylko w świecie duchów — lecz ścieżka doń niedługa, patrz! takiéj saméj dłuży co żelazo twoje!»
To słowo: żona, spadło z jéj ust jak kamień na serce wodza i przebudziło go w śnie ostatnim, marzonym na ziemi — Choć on ją mieczem przegrodzi od pogoni ojca i męża, on jéj nie zasłoni od klątwy kościoła, bo co ksiądz raz związał tego człowiek nie rozwiąże — Ah! zimno i słabo stało się w duszy wodza — Ta jedna chwila szczęścia co już przeszła teraz, siłę mu wszystką odjęła — Drży z bojaźni jakby teraz dopiero ujrzał długą rękę śmierci przytkniętą do serca kochanéj — Nie — on sztyletu na nią podnieść nie zdoła — jutro — pojutrze, on legnie w pierwszym lepszym boju — a ona niech żyje — najpiękniejsza postać wśród ziemskich, niechaj zostanie na ziemi! — Jęknął i porywa się z miejsca — ściany łamią się przed jego wzrokiem i plączą — on ucieka, lecz siostra doleci go u progu: «Co zamyślasz? gdzie gonisz niewierny! Albożeś nie przyszedł mnie wyzwolić? jedno wykraść i zhańbić mnie chciałeś?»
«O! nie zdradzaj! — o! nie opuszczaj! — za chwilę cudzoziemiec tu przyjdzie i skazi tchnieniem nieskażoną twoją — a jeśli objęciom wroga ty mnie sam wydasz wiesz-li jaka przyszłość? — On mnie zapędzi na dwór królewski pomiędzy obce twarze i ułudy i pychy, by chlubić się z mojéj urody, by pokazać panu swemu, że zerwał kwiat starożytnego szczepu! — A pan wtedy co pocznie? a sługa jego! mąż mój co uczyni? — Patrz na starych — Oni złorzeczą temu co ubóstwiali za młodu, drogo cenią czem gardzili niegdyś — kto ich przetworzył? — Czas uczuć morderca, czas róż świeżych na dawnych gruzach, przemierzły ogrodnik — może on i na moje oczy rzuci zasłonę za którą zniknie twarz twoja — Będę sama, sama jedna — Ty daleko, po skałach, w jaskiniach — zewnątrz wszędzie ponęta, nuda tylko w sercu mojém — i gdy ty się tułasz, rycerze królewscy może będą powtarzać imie moje przy puharach wina — może ich śmiechy kiedy dolecą twojego ucha i przeklniesz siebie, żeś mnie nie zabił! — pchnij mnie w serce, — wyrwij mnie potworowi!» — I w obłąkaniu wyciągnęła ręce jakby straszne widmo odepchnąć chciała: «Patrz! na jego czole słowo: hańba, sadzone dyjamenty — w oczach piekło błyszczy a miasto ramion dwie syczące żmije — one pełzną przez powietrze — dotknęły mnie — opasały, głowy zanurzyły mi w piersiach i z serca mego jak z czary krew moją czystą, krew moją świętą piją!» — Tu, padła na kobierce stopy mu oblewając łzami i długiemi warkoczy.
Jak piórko ją podniósł: «Przez imie Bogarodzicy! nie dopełni się ziemskie przeznaczenie twoje — Czysta wśród najczystszych, ty przeminiesz jak płomień kadzideł!» — Tu, znać pękło mu serce bo rysy męskiego oblicza poszły w rozsypkę i skłonił głowę i do każdéj łzy jéj, równie gorżką, równie niewstrzymaną przylał — Lecz to był ostatni znak słabości czy wahania, walki czy żalu w nim — Blada spokojność osiadła na jego twarzy — i przycisnął dziewicę do piersi: «Tym pocałunkiem skazuję cię na śmierć — kto pierwszy dotknął liców twoich a imienia niezdołał ci wraz z tchnieniem ust przelać, z tego ręki zginiesz! — Nie w innéj myśli szedłem siostro do ciebie — ale kiedym cię ujrzał, pokusa szczęścia mnie uwiodła — Daruj! potem gdym osłabł wśród marzeń, strach słabego ogarnął — przebacz mi! Teraz pokusa i strach odeszły na zawsze — teraz módlmy się — bo razem ztąd odlecić musiemy!»
«Nie!... ty zostań, by przewodzić ludowi twojemu — Ja w czyscu czekać będę na ciebie, cierpliwa i tęskna — Rzucaj tylko czasem tam kędy mnie pochowają, pióro z hełmu lub pierścień z kolczugi — Grabarz spostrzeże się z rana i powie: ktoś był tu w nocy, jeszcze ktoś pamięta o niéj!» — I natężonym wzrokiem jaskrawo wglądała mu w oczy — On jéj przerwał żelaznym dłoni uściskiem: «Duszą własną, duszę twoją przed sąd Boga zawiodę!» — i dodał żałobniéj: «Czem mogłem, póki mogłem, służyłem ludowi mojemu — Sztandar jego zatknąłem na granicach zamków — Teraz on przekroczy te granice — Gdybym dniem jednym dłużéj przeżył, wiesz-li czyjebym włosy białe musiał rozwiać wichrem burzy? — Na czyich podwórcach zasiąść jako sędzia i niszczyciel? — O idźmy ztąd razem siostro — tam kędy idziemy, przeciw starcom nie walczą młodzieńcy, tam niemasz zdrady i ucisku — tam i zemsty niemasz!»
Boskie uniesienie twarz jéj owiało i rzuciła się w wodza objęcia — ni słówmi, ni łzami już dziękować nie zdoła, ale zdziera z palca złotą obrączkę wroga, idzie ku ślubnym wezgłowiom, na jedném z nich ją składa, potem odwróci się ku wodzowi: «Teraz tyś pan i mąż mój na wieki!» — i spuszczając oczy, wnet uklękła i modlić się zaczyna modłami umierających — On ukląkł także — czasem wtórował jéj słowom, czasem milczał w ponuréj powadze — wtem obejrzy się ku otwartym na ganek podwojom i rzekł: «już świtać zaczyna» — W téj chwili obudzonych ptasząt głosy odezwały się z okolicznych gajów — ona zbladła — «Oprzyj się na mojém ramieniu — spojrzeć na świat chodź raz jeszcze zemną!» — Poszła za nim i stanęli oboje na progach krużganku.
Księżyc gdzieś za wzgórzem zamkowém kona — śniado błądzą jego ostatnie promienie po dolnych ogrodach — w powietrzu snują się wyziewy, niby płaszcze królewskie, niby dziewic zasłony, przetkane jutrzenki czerwienią — Wszystkie obrazy i obietnice życia raz jeszcze w téj przedostatniéj chwili, stanęły przed ich oczyma — w pobliżu zaraz szmer i błysk fontann, wdzięczne kształty filarów, kwieciem umajone krzewy! — Daléj na wzgórzu bielejąca ścieżka ucieczki i las gęsty w dole — za lasem już otwarte pola — a daléj jeszcze w odbłyskach zorzy, wolnych wierzchołki gór! Z pośród ich szczytów wejść miała dla bohatyra kiedyś gwiazda chwały! a teraz cały ten widnokrąg będzie mu tylko zapomnienia grobem! On wlepił wzrok w góry a śmiało żegna się z niemi — ona z schyloną głową ciśnie się k’niemu, wzywając czy prędszego zgonu, czy spójrzenia miłości — Darmo świat budząc się coraz żywiéj, coraz im głośniéj radził by czasu nie porzucali dla wieczności — nikt nie wie co w ich duszach się działo — Ona coraz bardziéj ciężała na ramieniu brata a z włosami jéj, ranny powiew igrał!
Wtem głosy rozhuzdane wzniosły zdrowie czyjeś w oddalonéj sali — On się wzdrygnął — ona może już niesłyszy — potem sypnęły się na krużganek gęstych stóp hałasy i z ukosa błysnęły pochodnie — «Boże! zawołał, wszak dasz braciom moim zwycięztwo!» — i uniósł zdrętwiałą w wnętrza ślubnéj komnaty — po murach zamku odbite wzorem piłek skaczą wiwaty podchmielonéj zgrai — Znać pan młody spieszy do żony, z pierwszym dnia promieniem — «Czy widzisz, krzyknęła, wyciągając ręce ku zwierciadłu, niepoznając już siebie saméj, jaki piękny anioł mój!» — «Ah! piękny,» powtórzył wódz z głuchym jękiem i upadającą przycisnął do piersi, w drugiéj ręce wzniósł śmiertelne żelazo — W téj chwili odgłos szybkich, lekkomyślnych kroków dochodził drzwi krużganku.
W komnacie w któréj ojciec mieszkał, kędy dziad i pradziad mieszkali i umarli, siedział starzec na starożytném ich łożu — ani raczył przysporzyć wygody sędziwemu ciału, szat nie zwlókł, sługi gniewném odepchnął słowem, jedno łańcuch z medalem królewskim zrzucił z szyi, jedno szablę odpasał i oparł o stół dębowy — Za łożem kaplica wydrążona w ścianie, z ołtarzem i szczerozłotą lampą — On nie odwraca się ku niéj by zmówić jak co dnia, pacierz przed zaśnięciem — On wie, że nie zaśnie dzisiaj! Czasem tylko oczy wzniósłszy patrzy na przodków obrazy niewzruszonemi źrzenicami patrzące na niego, a gdy obieży ich koło, znów wzrok smętnie spuszcza na dół.
Wiecie-li młodzieńcy, wy syny światła, kusiciele burzy, co się dzieje z duszą starców gdy prysną ich rachuby — ostatnie ich miłości na ziemi? — O nie, nigdy wam los tak gorzkiéj nie podał trucizny — Czas jak niewolnik niesie was na skrzydłach i przestrzeń skrzydłami rozrzyna — choć sto gwiazd zagaśnie z tyłu, sto innych przed nim zapala się daléj — «Naprzód w nieskończoność,» oto hasło wasze — Lecz oni pozbawieni jutra! — już im trumna w poprzek progów leży a jedna tylko gwiazda tleje nad źrenicą — Oni modlą się do niéj: «Tyś słodka i poczciwa! — nie uciekasz jak księżyc w jeziorach młodości, ni pękasz jak meteor ciepłych nocy letnich — po długiéj drodze dopierośmy twoje dobre światło ujrzeli — o bądź nam wierną, o świeć nad domem naszym, byśmy jeszcze żyć mogli na ziemi!» — Wtem prawda zstąpi w ich dziedzińce, przesunie się jak wąż ślizka, naga, wśród zamkowych murów i dójdzie progu i siądzie na trumnie wyrok zawodu śpiewając — na głos jéj, ostatni promień odrywa się z niebios i noc wieczna, staje się na imie światu!
Patrzcie! z babiego lata, jednéj śnieżnéj pajęczyny nie zostało w ręku starca! — Czy słyszycie jak łzy córki zaczęły padać mu na duszę żarzewiem? jak śmiech księcia jéj męża brzmi przeciągle w jego uchu? Zerwał się z łoża i kroczy gwałtownemi kroki — Darmo siedemdziesiąt zim przeciągnęło mu nad głową, on dumny dotąd! on nieodgadł tajemnicy życia! — Odmęt zgrozy, zemsty, wahań, postanowień wplótł mu serce na koło męki — Króla i zięcia i siebie przeklina — lecz nie pęknie serce zanim wejdzie pierwszy promień słońca!
Wreszcie styrane ciało padło na krzesło o złoconych poręczach i herbach — Zniżyły się ramiona, opuściły nogi — oko odsłonione, martwe, wlepiło się w przeciwległą ścianę — Choć nie rusza ustami, wciąż mu się zdaje że własny głos słyszy — choć leży w odrętwieniu, wciąż mu się zdaje że zamku przebiega komnaty, aż stanie w sali godowéj i znów ujrzy młodzieńca siedzącego wśród zgrai — «Precz mi ztąd, księże przybyłe z obcéj ziemicy — Przodki moje! powstańcie z grobów, otoczcie go rzędem, Czarny Hetmanie, wytrąć mu puhar z dłoni, ty Kardynale rzymski, wymów nad nim klątwę rozwodu!» — I słychać szelesty stóp umarłych ciągnące od zamkowéj kaplicy — Rozwarły się na wścież ogromne podwoje — wchodzą wywołani — Pan młody porywa się do szabli a drugą ręką pije do umarłych — Wtedy sam starzec szuka miecza, rzuca się ku mieczowi oddalonemu, wiszącemu na ścianie — prosi się Boga by prędzéj do miecza się dostać — na klęczkach się wlecze i pada i znów się wlecze, aż spotka Kardynała w purpurze zblakłéj od wilgoci podziemiów — Ten mu rękę zimną przyłoży do czoła i rzecze: «Co ksiądz raz związał, tego człowiek nie rozwiąże na ziemi» — I zniknęły cienie — i rozwiała się sala biesiad — i znów on się widzi w własnéj sypialni, na tém samém krześle — głucho, pusto, straszno — w téj chwili druga uderzyła na zegarze wojewodów!
Straszno, coraz straszniéj! z kaplicy za łożem zielonawy odbłysk rzuciła lampa — Przebóg! postać biała klęczy i jęczy na stopniach ołtarza — potem się odwróci i sunie ku starcowi, ręce jéj w krzyż złożone na piersiach, suknia jak szaty posągów w tysiąc fałdów się łamie, ale się nie rusza — Twarz znana, kochana kiedyś, twarz to żony nieboszczki — usta rozemknęły się na nowo, lecz głos nie jak dawniéj rzewny i potulny, owszem rozkazujący i pełen wyrzutów — On chciał jéj odpowiedzieć a niemógł ręki wyciągnąć, jedno musiał iść po ciemnych zamku przejściach, tam dokąd go wiodła — koło kaplicy, koło grobu własnego nie zatrzymała się, szła przez zbrojownię wśród pancerzy i hełmów, szła coraz daléj aż do baszty zachodniéj — wstąpiła na wschody, drzwi zaryglowane się przed nią jak dwoje cichych ust, rozwarły — pociągnęła starca skinieniem — On poznał skarbiec i w ścianie strzelnicę wydrążoną nad ślubną pań zamku komnatą — Tam mu umarła wskazuje by stanął i patrzał!
Przebóg! przed łożem ślubnem, naprzeciwko źwierciadła, ujrzał córkę w objęciach zbrojnego męża — poznał płomienne oczy i wyniosłe czoło wygnańca — dostrzegł nagi sztylet w jego ręku — usłyszał głos brzmiący jak dźwięk szklannéj harmoniki: «Uderzaj śmiało, bo nie ty mnie zabijesz, ojciec już mnie wprzódy zabił!» — I postać niewieścia to mówiąc, garnęła się pod żelazo rycerza — Starzec wszystkie siły do krzyku natężył, lecz nie przerwał milczenia — Dłoniami strzelnicę rozerwać usiłuje — zimny granit się nie ruszył — więc zdało mu się, że padł na kolana, że wołał do synowca: «Dam ci ją za żonę, będę walczył z tobą przeciw królowi, tylko mi jedynego dziecka niezabijaj!» — To znowu, że prosi się córki: «Dziecię, dziecię zlituj się, on będzie mężem twoim, tylko nie chciéj umierać!» — Lecz oni go nie usłyszeli — sinem światłem oblały się ściany, lampy gasnąć zaczynają — w tem gwar słychać na krużganku — Pan młody podchmielony i skoczny wpada do komnaty — przyrósł do kobierca — sięgnął ręką do boku — nieznalazł miecza, ogląda się, woła, lecz nikt nie poszedł za nim! — Strach nakształt żywéj śmierci, starca ogarnął — Pan młody — rzuca się na wygnańca — Ten go odepchnął daleko, gdzieś aż pod same okno, pytając: «Czego mieszasz spokój umarłych?» — I coś błysnęło w powietrzu raz i drugi i trzeci — Słaby krzyk wzleciał i uleciał — gasną lampy jedne po drugich — ostatnia nad źwierciadłem jeszcze się pali — w jej promieniach postać zbrojnego męża i postać dziewicy krwią zbroczone, gmatwają się, rosną, zniżają, wreszcie upadły — w tej samej chwili trzecia uderzyła na zegarze wojewodów i znowu ocknął się starzec w własnej sypialni, u stóp własnego krzesła.
Dokoła cisną się sługi i giermki z świecznikami — łoskot słyszeli, przybiegli, zastali go leżącym na kamiennej posadzce z skaleczonemi rękoma — On się zrywa i znowu pada wołając: «Ratujcie dziewkę moją — zamordujcie syna brata mego!» — Oni go w pół biorą, dźwigają — «Czy noc jeszcze, czy to dzień już? gdzie jestem?» — i zatoczył się ku szabli opartej na stole dębowym, dobył ją, rękojeść przewinęła mu się w ręku, ostrze spadło na ziemię i wlecze się za nim — grube łzy z powiek mu pociekły — Oni klękają przed nim, proszą o jaśniejsze rozkazy — «Za mną, tylko za mną!» odpowiedział przerwanym głosem i współniesiony przez nich kwapi się ku drzwiom, wychodzi na kurytarze, spieszy się, pasując się z niemocą jak pływacz z falami — Sługi spoglądając jeden na drugiego, żegnają się świętym znakiem krzyża.
Tak za jęczącym, za mdlejącym, za obłąkanym ciągnęła drużyna w stronę ślubnej komnaty — Sen, zdaje się, głęboki spoczywa na tej części zamku — przez rząd bocznych podwoi widać z daleka w sali biesiad porzucone stoły i dogasające światła — Już też przez okna przejściów wkradają się przedsłoneczne świty — w tem nagle zatrzymały się pacholęta niosący przed panem pochodnie — Z zakrętu ciemnej galeryi człowiek pędzi im na przełaj — włosy jego rozczochrane, szata rozdarta, ni sztyletu w pasie, ni miecza u boku, i sine usta i śniade czoło jakby śmierć nań wionęła przechodząc, a on przed nią dotąd uciekał — «Nie puszczajcie ojca na krok jeden dalej» i dopadł starca i uchwycił go za ręce — «Gdzie żona twoja?» — Pan młody padł na kolana: «Poczekaj ojcze, wróć do twojej komnaty, tak rano spiącéj córki nie budź» — «A więc mówisz: nie budź jej, a więc ona się przebudzi jeszcze? — mów prawdę człowiecze bo zły duch mnie nawiedził snem strasznym — widziałem ją wołającą śmierci — a ty bezbronny tak jak teraz byłeś — i trzeci tam stał który dziecię moje zamordował — powiedz, wszak to wszystko marnym żartem nocy najgrawającej się z biednego ojca? — Schylił głowę pan młody pod nieznośnym ciężarem tego zapytania, drży całem ciałem a wzniesionemi rękoma opiera się starcowi — «Milczysz? ha! Bóg mnie skarał żem się pokłonił królowi twojemu i szukał związków z obmierzłą krwią twoją, cudzoziemcze! — Teraz ja sam jeden zostałem na ziemi!» — Zadrżały na ten krzyk starca wszystkie szyby okien i wszystkie serca przytomnych — On chwycił miecz oburącz, «milczysz? Ojcowie moi byli wrogami twoich — gdybym miał syna byłby twoim wrogiem — córkęm jedynaczkę miał tylko — bierz ten spadek po niej!» — I spuścił miecz, ale żelazo wyrwało mu się z dłoni i roztrąca się o przyległe filary — na ten szczęk zerwał się pan młody i jeszcze starca wstrzymać usiłuje — Pasują się oba, z podziwu i przerażenia niepodobni sobie samym, dzikich zwierząt wzorem — Ale rozpacz sędziwe ramiona w żelazne kleszcze na chwilę przekuła — Pan młody choć tancersko gibki już dźwiga na barkach dłonie przeciwnika, już gnie się we dwoje — Starzec mdlejącego do reszty obalił i przekroczył przez rozciągnione ciało — Teraz on już cudzej nie zażąda pomocy — Sam stąpa dalej, paląc się wzrokiem, olbrzymim cieniem łamiąc się na ścianach, w rozwianych szatach, z okropną śmiałością — Słudzy garną się za nim, sklepienie odjękuje odgłosowi ich kroków — Już ich tylko jedna świetlica dzieli od komory pań zamku — na drugim jej końcu widać na wścież rozwarte podwoje, za niemi część kobierców i ścian ślubnej sypialni i okno od krużganku rozognione promieniami wschodu — Zresztą pusto, głucho, słychać tylko szmer bliskich wodotrysków — Starzec prosto śpieszy ku drzwiom onym i ku wschodzącemu słońcu!
A kiedy stawał na progu, ogromna, rumiana twarz słońca wlepiła mu się w oczy — Zdało mu się, że widzi krwawe serce Boga w przestrzeniach — Olśnął na chwilę, idzie dalej omackiem, aż tu znów ujrzał krew czerwoną na ziemi — Wszystkie mary snu strasznego otoczyły go napowrót w jawu promieniach — Tak jak widział że upadli, tuż przed nim rozciągnione leżą ciała córki i synowca — Wzniósł ręce w górę wzorem tonących i bił niemi marne powietrze, jakby usiłował się wydobyć z tego piekła widziadeł — potem niewzruszony pozostał na miejscu! — Tymczasem tłoczą się zewsząd do komnaty przebudzeni goście, służebni, lennicy, a każdy u wnijścia struchleje i w słup się obróci — Wszystkich oczy skierowane na odwróconego pana i na zwłoki przebitych — Oboje leżą u stóp ślubnej łożnicy — Ramie wygnańca dotąd szyję siostry otula, jej głowa spoczywa na jego kolczudze, powyżej sztyletu co tkwi mu w piersiach — nikt nie przywarł im powiek — w świetle coraz bielszem słońca, szklnią się ich źrenice a krew wszędzie naokoło, i na pancerzu wodza i na piersiach oblubienicy ścina się już w czarniawe korale — nad tą krwią stygnącą, twarze ich oblane śniadym pokojem — jakby wspomnienie uśmiechu przystygło do ust dziewicy, niby cień dumy ociąga się jeszcze na czole rycerza — Znać, męka śmierci lekką im była wśród zachwytu ducha!
Starzec jak stanął tak stoi dotąd — nie jęknął, nie drgnął, nie pochylił się — przytomni parci świeżemi przychodniami z wolna muszą posuwać się naprzód półkolem — wstrzymują oddechy, oburącz trzymają szable by nie zabrzękły, lękają się chwili w któréj pan ku nim twarz obróci — Wielki Boże! przed tą twarzą nie stanie im serca!
Jezus Maryja! jakież to dziwo? — On przywitał ręką przytomnych ludzko i wspaniale, tak jak zawzdy zwykł czynić — niby zadumany, niby nieświadom rzeczywistości wpatrywał się w ich postaci i przecierał powieki a ognista gorączka płonęła mu na licach — «Wina węgrzyna — niech wypiję zdrowie obywatelskie!» — Nikt się nie ruszył — wszyscy skamienieli dokoła — «Krew tę obmyć nim moja dziewoja powróci» — nikt się nie ruszył — każdy głowę spuścił niemogąc znieść wzroku jego — «Ha! wy nie wiecie że to wszystko śni się nam — Sen uparty, długi, przeklęty — ale wkrótce ranek być musi i przebudzę się» — To mówiąc szedł na krużganek — Tu, nagle zdał się inną zaprzątniony myślą, przechylił się przez marmurowe poręcze, patrzał w lewo i w prawo, potem woła: «Mości Panowie bracia, chodźmy szukać państwa młodych, dziwno że na przechadzkę wyszli sobie tak rano.»
I zaraz zstępuje sklepionemi wschody, tą samą drogą, którą wczoraj synowiec wdzierał się na zamek — U stóp wzgórza zerwał róż kilka, «to dla mojéj dobréj dziewczyny — ciszéj wiara — ciszéj — zejdziem ją niespodzianie w tym lasku i przywitamy dnia dobrego życzeniem» — Z pochylonemi głowy wszedł za nim orszak pod cienie jodeł i smutnych modrzewi — Węzły ścieżek ściskały się i rozpuszczały na przemian, wiodąc w głąb ciemną to na czyste smugi, to wbiegając na pagórki zasute agrestem — Starzec zaczął wołać córki, po imieniu — Echa naokoło naśmiewały się z niego, ludzie szlochali idąc z tyłu za nim — Nagle uderzył się ręką w czoło «zmora, zmora! a ja wierzę jéj jakby czemu dobremu — kiedyż wznidzie mi prawdziwe słońce?» — I rzucił się ku bliskiéj sośnie, objął pień rękoma, obudź mnie, obudź twarda koro» — Potem się odwróci i porwie najbliższego z orszaku za piersi i krzyczy: «Maro sługi mocuj się z Panem twoim — obudź mnie — obudź!» — Przerażony sługa wymknął mu się i ucieka — Westchnął starzec, wzniósł oczy ku niebu — wyraz przystania na męczarnią twarz jego pokornie oświecił, jakby za grzechy ten sen okrutny ofiarował Bogu — Potem szedł spokojniéj, a gdy uszło czasu trochę, znów rzecze: «Panna młoda pewno tam nad jeziorem — Za mną wiara daléj!»
Owoż i słońce podbiło się w górę, owoż i rosa wysycha już na liściach a wód powierzchnia płonie wrzącemi blaski — U brzegu zaczepione kołyszą się łodzie o herbownych flagach — On przypiął sobie do petlicy róże i chodzi po wybrzeżach z coraz żywszą na licu gorączką — Nikt nie śmie przemówić, nikt radzić by wrócił do zamku — Przwykli słuchać woli nieugiętéj pana i teraz jéj hołdują, choć ona już nie z tego świata — Im samym ten dzień wygląda nakształt ciemnéj nocy — im samym do mózgu wdziera się obłąkanie! — «Może wsiadła na łódkę, popłynęła z mężem pomiędzy te kępy, za te wysepki — Hej! sześciu z was, bierzcie się do wioseł — i my téż popłyniemy za nią» — Usłuchali, on siadł na statek, odbili od brzegu — «Czego jęczycie tak dzisiaj — czy woda wam twardsza?» — Oni nic nie odpowiadają, tylko jadą prędzéj — Za niemi reszta dworzan, jak kto mógł, skacze w inne łodzie — Dużo ich pojechało za starym panem — Dużo zostało na brzegu bo zabrakło czółen.
Wysepki kryły się jedne za drugiemi — każda wieńcem sitowiu opierścieniona — Tu i ówdzie na nich olbrzymie głazy, dawne okrutnych Bogów ołtarze, dziś obwisłe powojem — Kiedy odpływała łódź, u steru której siedział starzec, zewsząd zerwały się z pluskiem i szumem dzikich ptaków stada — Czarna z nich tęcza zawisła nad płynącemi — na każdym skręcie wodnego manowcu starzec klaszcze w ręce «tu, tu ją znajdziemy,» a gdy nikogo nie widać, pyta się powietrza: «Gdzie dziecię, dobre dziecię moje?» — Tak opłynął całą wysp drużynę i czystem jeziorem kazał jechać ku drugiemu brzegowi — Lecz już teraz zamilkł, ster puścił, czasem rzuci się nagle w bok a wielka bladość rozpościera się po jego twarzy — Zanurzył ramie w wodę po łokieć i słuchając szmeru fali głośno się rozśmiał — Stanęli wioślarze, czekają ażali im nie każe wrócić — On i słowa nie rzekł, jedno wstał i odwróciwszy się spoziera na zostawione z tyłu czółna, na ogrody i zamek, a ciągle ręką głowę przeciera lub drugiéj dotyka się dłoni — w tem krzyknął: «Chcę się przebudzić — ja chcę się przebudzić!» — Oni zadrżeli — On skoczył z sił wszystkich, ostatnich w głębinę — Trzech natychmiast rzuciło się za nim, tymczasem nadpływają tamci — Wszyscy widzieli co się stało i patrzą na wodę wirującą w miejscu kędy zapadł stary pan z wiernemi sługi — Wrócili po kilku chwilach pływacze niosąc między sobą starca — Na pokładzie pod flagą herbowną złożyli pana — Lecz w nim już niepatrzeć życia, życie pod błękitami jeziora zostało!
Tak, obce książe zagrabiło zamek starożytny, cnego imienia — Zwłoki teścia i żony uczciło pogrzebem — ciało wygnańca rzuciło gdzieś w nieświęconą ziemię — Potem wyprawiło towarzyszom stypę w onej samej sali kędy noc pierwszą ślubu przemarnowało z kielichem w ręku, z żartami na ustach — A gdy zorza błysnęła, na rączych koniach udali się wszyscy na dwór króla południowego — Król z serca rad był książęciu że rozległe imiona zagarnęło ślepym losu trafem — Król dziękował losom, że ród odwieczny i potężny wygasł — Lecz w górach pamiętają wodza który spoczywa w nieświęconej ziemi — Jego mogiła leży z tamtej strony zamku — By nad nią krzyż pamięci zatknąć, wprzódy zamek szturmem zdobyć trzeba — Od gór na zwiady wysłane latają ku wieżom orły i krogulce — Lada dzień za niemi sypną się zbrojne męże a inny pieśń zwycięstwa ułoży — Ja wam podałem pieśń zgonu!
A ty młoda dziewczyno znikłaś jak myśl co sobie konchy glinianej ulepić niemogła na ziemi — skrzydła jej zawadzały — pozbyć się niemogła skrzydeł! I poniosły cię one dokąd wichry lecą, dokąd mgły żeglują, dokąd rwą się liście jesienne i wiją się szumy harfy i piersi westchnienia! — Na grobie marmurowym, prochy twoje, noszą imie cudzoziemskie, nienawistne męża — W okół, na zielonym swiecie znikomych, nikt już nie wspomina ciebie — A nazajutrz po zgonie, siedmiu starców cię przeklęło za to żeś pociągnęła za sobą bochatyra duszę — Nazwali cię oni szyderczém imieniem: «Kobieta» kiedy mówili do zgromadzonego ludu — ale lud płakał i rozchodząc się wołał: «Wieczny odpoczynek daj jej Chryste Panie!»
Ach! mętne krwią i łzami, pędzą życia fale
I na nurtach potoku słychać wieczne żale!
Z tyłu leżą przeszłości mgłą obwiane tonie,
Z przodu niebo dalekie krwawą łuną płonie;
A w około pływaczy, tak zimno i ciemno
Że każdy woła płynąc: «przekleństwo nademną.»
Matko po sześćkroć zabita, matko nieszczęśliwa, — jednym smugiem zielonym, łanem jednym kłosów ty pamięć obwiążesz i odtąd cierpieć, błądzić, kochać cię muszą syny twoje. — Za niemi grób od morza do morza, — przed niemi, gdziekolwiek idą, zachodzące słońce, a idących przeklinają mocarze i kupcy!
Wzrosłych na łonie śmierci niezrozumieją żyjący — pobledną twarze ludzkie przed wzrokiem upiorów — na odgłos ich stąpań płomień ognisk domowych pochyli się i głazy ogniska zamiecie, — matka ukryje dziecko, żona uprowadzi męża, by nie podał dłoni przechodniowi — gwiazda im tylko wieczorna, gwiazda grobów uśmiecha się w górze!
Wszak święte było milczenie borów sosnowych? — a kiedy wiatr się podniósł, wszak wołał nad waszemi głowy szmerem tajemniczym jak modły arcy-kapłana! — Boga waszego nie ma tu już nigdzie. — Tu szkielety z drewna, okute żelazem, podsycane parą, zaległy przestrzenie; — w powietrzu nie unoszą się orły, w zaroślach nie świegocą ptaki — rączego konia tu żaden z was nie osadzi na stepie i nie pojrzy z dumą, sam jeden śród świata!
Przechodząc więc i wy im odwdzięczajcie się wzgardą; — kiedy was zawiodą do miast bez świątyń i zamków, pod domy białe tynkiem, którym wygoda prócz zielonych okiennic skąpiła ozdoby, powiedzcie: «Umarli!»
Kiedy na brzegach morza staniecie śród Żydów, Ormianów i Greków, swarzących się o podłe zyski, a grzmot co huczy nad falą, niesłyszan przemija — «Umarli!»
Kiedy naokoło snuć się będą niewiasty, ciała ubrane w suknie, a polot ich sukien powiewem trącanych duchowniejszy niż dusza ich — «Umarli!»
Idźcie, płyńcie jak szum nietkniętych borów. — Świat was nie pozna, bo wy z trumien rodem — i zmartwychwstając po drodze rzucacie szmaty całunów — a on na spadzistościach — on w purpurze potęgi schodzi do trumny!
I ujrzałem jakoby w cudowném widzeniu obraz zmieniający się jak długie życie, a znikomy jako dzień jeden co się pocznie rankiem a prędko pod cienie wieczoru zaleci.
Ranek był dziwnie przejrzysty, wolen chmury wszelakiéj. — Słońce wschodziło nad szeroką przestrzenią zieloności — przed domem na wzgórzu koń osiodłany rył murawę kopytem i rżał chwytając w nozdrza powiew z doliny. — Obok stał młody, ledwo że młody pan jego, z iskrą światła w oku równą dziennéj jasności, z jedną nogą na strzemieniu, z drugą jeszcze na miękkiéj domowéj murawie — z jedną ręką na grzywie szumiącéj, z drugą w dłoni człowieka z którym się żegnał, niewiedzieć na jak długo, jednak nie na zawsze.
I z serca ku sercu szły naprzemian jednego i drugiego słowa. Starszy, ten co stał i miał odejść pieszo, wzrok wbity trzymał w dalekie skały i bory za smugami zieloności. Tamten wzniesione miał oczy, całą pił błękit źrenic i głos jego brzmiał jak najpierwsze świeżej struny dźwięki. — Starszy przemawiał wolniéj i surowiéj, znać radził, przestrzegał i zaklinał — znać kochał mocno — znać wątpił nieco — a młodszy nie wątpił, przysiągł, rzucił się na szyję przyjaciela, wnet potém na siodło — i poleciał, poleciał jak potok z góry na dół, potém jak strzała po równinie. — Chmara sług sypnęła się z domu starożytnego i goni za Panem!
Wtedy pozostały ukląkł, i słyszałem to co mi wiatr przyniósł z jego modlitwy: «Ojcze niebieski! dozwól téj duszy rozkwitającéj nie zwiędnąć na ziemi — Nie wódź jéj na pokuszenie, wszelkiego poddaństwa ludzkiego, odsuń od niéj znamię — niechaj tobie służy tylko — Matce po sześćkroć zabitéj niechaj służy tylko!» —
Tu umilkł klęczący i zdał się głęboko rozpamiętywać, czy przeczuwać, czy téż modlić się wciąż jeszcze — aż ścisnął dłonie z sił wszystkich, i znów wiatr przyniósł mi słowa jego: «Ojcze niebieski! nie proszę cię za przyjacielem, byś mu osłodził mękę życia — on cierpieć musi jako wszyscy na świecie. — Jedno uskąp mu Panie, rumieńca wstydu i hańby słabości!» —
Po tych słowach ze wzgórza puścił się wędrowiec i szedł pieszo ku dalekim skałom, ku lasom czarniawym. —
Znów razem zeszli się oba, konny i pieszy, o południu dnia tego samego, przed wielką bramą miasta. — Już skwar słońca wypalił ciemnawe ślady na młodszego czole, już rosa muraw wyschła na jego strzemionach i rdza połysk ich stali szpeciła, a koń przylatując zdaleka, stanął jakby znużony, choć żarem jeszcze pryskały mu oczy! — Pieszy siedział na głazie od stóp do głów siwy kurzawą. — Młodzieniec skoczył lekko na ziemię, rzucił mu się w objęcia i konia sługom oddał i wszedł bramą wielkiego miasta — wiodąc towarzysza ku pałacowi. —
Spoczęli oba w jednéj z wnętrznych komnat pałacu. — Tam rozmawiali przyciszonym głosem, jakoby się lękali z za ścian ucha nieprzyjaciół. — Młodzieniec na perskim kobiercu rozciągnięty odwilżał usta w srebrnéj czarze. — Starszy nie dotknął się puharu kiedy mu go podawał przyjaciel, nie ścigał wzrokiem po stołach i ścianach kiedy mu ich kosztowności wskazywał przyjaciel. — Wstał nareście i wziąwszy młodzieńca za rękę, zawiódł go do okna. — Ztamtąd całe miasto widne i tłumy snującego się narodu. — Miasto ogromne, dziwnie jednostajne i wybielone; — naród dziwnie silny, jednostajny, w czarnéj odzieży. — Młodzieniec patrzał ciekawie; starszy wędrowiec westchnął i rzekł: «Kiedy was zaprowadzę do miast bez starych świątyń i zamków, powiedzcie: Umarli!» —
Ale młodszy patrzał jeszcze ciekawiéj: przejeżdżały niewiasty, jaskrawe były barwy ich sukien; każdą dwa rumaki ciągnęły, a jeden z nich odrywał się w bok i pędził śnieżną zasłoną, gdyby żaglem rozpiętym otoczon. — Starszy wędrowiec westchnął i rzekł: «Kiedy na około snuć się będą ciała ubrane w suknie, a polot ich sukien duchowniejszy niż dusza ich, powiedzcie: «Umarli!» —
Ale młodszy niezdawał się słyszeć słów przyjaciela. — Tymczasem na niebie zbierały się zewsząd ciężkie, spiekłe chmury. — Jakżeż ta godzina południa różną już od porannéj była! —
A śród narodu czarnego zaczęli snuć się ludzie, przed którymi naród głębokiemi chwiał się ukłony — kuse ich stroje, migocące złotem, przetkane barwistemi wstęgi. — Długi, chudy oręż przy ich boku — grube piór czuby na ich głowach; — głosem twardym wołając szli w potędze swojéj i uderzali dzieci pozostałe na drodze. — Jęły płakać dzieci, jął tłum się cofać i uciekać; oni jedni zostali na rynku, a coraz ich więcéj przybywało — i kłaniali sobie samym coraz grzeczniéj, coraz niżéj, aż Jeden konno nadjechał i wszyscy upadli twarzą na ziemię. — Snać ten Jeden był panem życia i śmierci! —
Wtedy rzekł pierwszy wędrowiec: «On już na spadzistościach — on w purpurze potęgi schodzi do trumny,» — Lecz młodzieniec wlepiwszy wzrok w jasne szaty jezdca, ich błyski pił całą źrenicą, tak jak niegdyś błękit niebios i niezdawał się słyszeć słów przyjaciela. — Dopiero kiedy ten drugi raz je powtórzył, zakrył on oczy dłonią i wyrzekł imie matki zabitéj, jakby wspomnienie dzieciństwa. — Starszy przyciskając go do piersi: «nie patrz! nie patrz na nich» zawołał. — «Nigdy! nigdy!» odparł młodzieniec i zalany łzami rzucił się znowu na wschodnie kobierce. — I usłyszałem modlitwę odmówioną w duchu nad leżącym, przez odchodzącego wędrowca. — «Ojcze niebieski! o południu téj strasznéj próby, błagam cię za tym, którego ukochałem. — Ojcze niebieski! teraz już o cud proszę ciebie — Osłódź téj duszy walkę życia — uwolnij ją od pokus któremi inne otoczyłeś w tych miejscach, by nie upadła jak owi dawni, najpiękniejsi w twoich niebiesiech, strąceni za to, że zapragnęli potęgi!» —
Sam teraz, sam jeden śród miasta wielkiego został młodzieniec i musiał się bratać z ludźmi napotkanymi. — Na niebie już w ołowianą blachę zlepiły się chmury. — Co chwila zmieniają się kształty ulic i komnat i osób, a on wszędzie pomiędzy niemi oko moje ciągnie za sobą — Niesłychane cierpienie zakrył on spokojnym liców pozorem. — Ciągle za nim wije się rój złych myśli, wzorem czarnych owadów — a po drugiéj stronie leci rój dobrych w błękitnawe iskry. — Pierwsze osiadają mu serce i toczą je krwawo, drugie krew spiekłą wypalą z serca i rany zabliźnią — lecz nowe, coraz głębsze powstają. — Wszędzie niebezpieczeństwo i wszędzie męczarnia — niema komu się zwierzyć, dzieciom i niewiastom nawet kłamać musi; uczy się kłamstwa jak arcydzieła sztuki, i posiadł je — i stał się panem spojrzeń, sztuki i łez i ruchów swoich, aż jasność równa dziennym promieniom znikła z jego źrenicy. — Boże! i same szaty jego stały się kłamstwem; zrzucił dawne w których latał po stepie, wziął na głowę czuby piór i chudy oręż przypasał do boku; tłum ją przed nim się cofać i koń go własny niepoznał gdy wchodził na podwórce pałacu swojego — pogłaskał mu grzywę, a on nie zarżał — chciał skoczyć nań jak dawniéj, a on dęba stanął. — Gniewem zdjęty pchnął więc konia szpadą; szlachetny rumak oderwał się od słupa, krwią bryzgnął i uciekł grzmiąc podków łoskotem. — Slad długi iskier bruk osypał za nim i zagasł w zmierzchu. — Ach! już była nadeszła zmierzchu godzina! —
Wtedy po trzeci raz w dniu owym, z przyjacielem spotkał się młodzieniec; — ujrzałem ich obu w kościele. — Ten kościół stał na ustroniu i krzyż na nim różny był od wszystkich innych zatkniętych na świątyniach miasta. — Ubogie ółtarze i stropy grubą powleczone żałobą, a trzy gromnice tylko paliły się śród szerokiéj ciemności. — Jedną z nich wziął do ręki pieszy wędrowiec i patrzał na przyjaciela pełnym żalu wzrokiem. — Tamten zrazu niemógł słowa wyrzec, bo zapomniał był słówmi głąb duszy objawiać; raz tylko krzyknął. — W tym krzyku cała ozwała się prawda — ducha niechcącego upaść powolne niszczenie! — I złożył głowę na ramię towarzyszowi i spuścił powieki jakby marząc, iż może uda mu się zasnąć na wieki w téj chwili! — Lecz towarzysz ocucił go i rzekł: «Za mną, za mną! byś sobie postać matki przypomniał.» — I poszedł przodem ku roztwartym drzwiom za wielkim ółtarzem. — Mroźny wicher buchał z podziemiów — gromnica przewodnika biła się z powiewem w długie iskry rozczochrana. — I szli oba długo bardzo, coraz niżéj zstępując do łona nocy, aż z ciasnego przejścia wydobyli się na głuche i niezmierzone obszary.
Ogniki nocne spadały czasem nakształt zlatujących gwiazd — czasem podnosiły się z dołu jak wschodzące księżyce. — W ich świetle snuły się długie cmentarze jeden po drugim, a na każdego bramie tlało srebrne imie Ludu, który na nim leżał zamordowany. — Po kościach i czaszkach przechodził młodzieniec i czytał napisy. — Zdawało mu się, że cienie umarłych pomykają się przed nim spłoszone i jęcząc uciekają daléj — aż zrósł się z nich tuman podobny do burzy, co chwila ogromniejszy, szumiący tysiącem smętnych pieśni rodzinnych. — Znać było jakoby migotanie szabel i przewiew sztandarów w powietrzu, — Łuny pożarów jak błyskawice rozlewały się w przestrzeniach i gasły na przemian, a coraz hyżéj i coraz daléj toczył się wir Duchów, aż nagle spuścił się na dół, rozsypał się jak zeschłe liście, przyległ do ziemi jak letnia kurzawa, wołając: «Ojcze niebieski! zmiłuj się nad nami!» — Wtedy zatrzymał się przewodnik i kląkł przed wniściem do otwartego grobu, na którym imie po sześćkroć zabitéj paliło się białym płomieniem; — a kiedy powstał, drżał od stóp do głów świętém przerażeniem zdjęty; a kiedy próg przestępował, zaczął płakać rzewnie! —
Smętne światło jesiennych pogód oświecało tamtejsze przestwory; — niby to wieczór już nadchodzi, a na wzgórzu łagodnie pochyłém leży trumna pod wysmukłą sosną; na jéj szczycie orzeł przeszyty w własnéj krwi uśpiony — a w trumnie postać z krzyżem na piersiach, z zasłoną na twarzy, z okowami na ręku, z koroną na czole. I wzgórzów takich sześć po sobie, przedzielonych zielonemi smugi, kędy krew płynie na wzór szemrzących ruczajów, kędy oręż połamany zielskiem zarasta; a na każdém wzgórzu taż sama trumna i postać taż sama, jedno coraz więcéj krwi, coraz na dłoniach leżącéj cięższe łańcuchy i światło jesienne co chwila bledsze; wreszcie u stóp ostatniéj wyżyny, zmarzłe sterczą krwi potoki, na sosny konarach wiszą sople lodu i miasto zasłony, śniegiem twarz umarłéj przykryta. — Tam gdy doszedł młodzieniec, padł czołem na grudę zimową i przeklął życie! —
Dalekie pozostałych cieniów u bram grobu słychać westchnienia, płacze; wreszcie zapytały: «Czy skonała już po sześćkroć przebita, czy nie powstanie już nigdy i nas biednych nie wywiedzie?» — Starszy wędrowiec nic nie odpowiedział, bo okiem miłości patrzał na towarzysza w téj chwili i dźwigał go z ziemi ramieniem. — Wtedy powstało narzekanie wszystkich dalekich pomarłych ludów i jednym krzykiem ogromnym ciszę śmierci zrzucili: «Ojcze niebieski! tyś zdradził nas! Tyś wydał nas piekłu bo Święta nasza skonała.» — Ale przewodnik odegrzmiał im z oddali: «Nie bluźńcie, bo Święta wasza oddycha jeszcze. — Widzę ją! śpi w trumnie ostatniéj na zamarzłém wzgórzu — za niém już niemasz siódmego, tylko jedno jest zmartwychwstanie.» — A ryk Duchów wołających opadł i przerzucił się w szmer cichy i słodki jak początek nadziei! —
Wtedy spostrzegł młodzieniec niedojrzane dotąd za trumną obszary. — Tam pałał blask jutrzenki na błękicie bez końca; ztamtąd było słychać szczęk, jeszcze nienarodzonych bitew i pieśń zwycięztwa. — Lecz zorza przez chwilę tylko jaśniała, chrzęst przez chwilę tylko dzwonił, milczenie i zmierzch i zimno wróciły. — Czas już odejść. — Oba wstąpili na wzgórze, pochylili czoła i usta na stopach postaci złożyli i z pod śniegu słabiuchny oddech ust jéj zasłyszeli. — Potem tąż samą widziałem jak wracali drogą, strasznemi wiążąc się przysięgi. —
A starszy żegnając młodszego u wnijścia do kościoła, rzekł dziwnie zaklinającym głosem: «Nie daj się uwieść tym, którzy chcą zgubić duszę twoją i wymazać imie twoje z rzędu słów zacnych na ziemi. — Pamiętaj że cokolwiek ujrzysz téj nocy jest piekieł złudzeniem.» — I położywszy dłonie na sercu młodzieńca: «Ojcze niebieski! zawołał, zlituj się nad nim i nademną; bo jeśli on téj okropnéj próby nie wytrzyma, ty wiesz, że ja sam jeden zostanę na świecie.» — Po tych słowach każden z nich różną poszedł drogą. —
Teraz już ciemna noc była w oném wielkiém mieście. — Mnogie po ulicach ruszały się tłumy, wszystkie w stronę jedną, kędy światło tysiącznych lamp wołało do zamku brzmiącego wrzawą muzyki i tańców. — Po wschodach miedzianych wiodących w górne komnaty, wspinają się młodzi i starzy, męże i niewiasty; wszyscy spiesznie, chciwie, jakby szli do nieba. — Powoli mijają godziny nocy, dłuższe niż wszystkie poprzedzające dnia tego a o którejś z nich ujrzałem młodzieńca na owych wschodach, z daleko starszą już twarzą, na któréj ślady przysiąg zręcznie się ukryły. — Cisnął się za nim orszak sług, rzucił im płaszcz swój i darł się wyżéj strojny i wspaniały, gość równy pysznym godom! — Lecz zaledwo wszedł i pojrzał na tysiące pląsające w tych miejscach, na przepych rozwieszonych łupów, na oręże pryśnięte i wprawione w sklepienia wzorem mozaiki, zbladł od gniewu i zgryzł wargi do krwi — ale tłumy lecące porwały go między siebie — tysiąc skrzypców, piszczałek i rogów, pijaném powietrzem oblały mu głowę, woń kadzideł wkradła mu się do mózgu, jedwabne kobierce lubieżnie łaskotały go w stopy, co chwila innéj barwy światło grało mu w oczach — aż znękany, upojony, siadł na uboczu i pochyliwszy skronie zamarzył się o licach niewieścich, o śnieżnéj dłoni jakiejś. — Wtedy usłyszałem, jak biła jedna, długa nocy godzina. —
Kiedy podniósł oczy, ujrzał przez rzęd roztwartych podwoi w dalekiéj świetlicy tron słonecznéj jasności, górujący po nad morzem ruchomém tancerzy, a na nim siedział Jedynowładzca życia i śmierci, pod wiązaniem z chorągwi. — Z jednéj, rozdartéj na szmaty, czasem kropla krwi padała, lecz nikt na nią nie zważał prócz młodzieńca! — Na ten widok, wszystką sił duszy odegnał wabiące mamidła i spojrzał wzrokiem czystym od pokus, tak jak w godzinie poranku. —
Wtem tłumy rozginać się zaczęły w prawo i na lewo — od tronu aż do młodzieńca wytknęła się szeroka ścieszka przez wszystkie komnaty. — I z tronu zstąpił Pan zamku i szedł zwolna jakby Bóg jaki śród padających na ziemię; — prosto szedł ku siedzeniu młodzieńca, na krok nie zboczył, zbliżał się coraz bardziéj, cudownie piękny i silny! — Tamten wstał i śmiało spojrzał mu w oczy — pan życia i śmierci nie zmarszczył brwi, owszem rzekł łudzącym głosem: «Chodź! przejdziem się razem — i dziwy ci zamku mojego pokażę» — a kiedy młodzieniec stał jak przykuty, on sam przystąpił, złożył pocałunek na jego czole i pociągnął za sobą. —
Z trumną matki wijącą się przed oczyma szedł młodzieniec a ramie jego drgało krwi kipiącéj biciem na twardém ramieniu mocarza, który srogim głosem grzmiąc ku rozstępującym się, dziwnie miłym i szlachetnym wciąż przemawiał do towarzysza. — Wspominał o przeszłości, wymówił nawet imie matki zabitéj bez wzdrygnienia, jakby jéj śmierć nie ciężyła na jego sumieniu; nie zdał się na chwilę powątpiéwać że znikła już z ziemi na zawsze i wskazał młodzieńcowi inną przyszłość ogromną, wyrytą w księgach przeznaczenia — nęcił ku niéj młode jego żądze, nieszczędził obietnic, a czasami udawał natchnienie gdyby prorok Boga. — Od twarzy jego urodziwéj jak twarz Antychrysta, ku ziemi wzrok odwrócił nieszczęsny młodzian. — Każde słowo kusiciela kroplą jadu padało mu na serce i z niéj robak się wylęgał. — Tak przeszli razem długi szereg komnat śród ludzi czołem bijących o malakity posadzek. —
Na drugim końcu zamku, nagle na rozkaz pana spiżowe bramy się rozwarły i tysiące podźwignąwszy głowę, chciwie po za ich progi spojrzały: «Oto skarbiec mój, rzekł mocarz, patrz i uwierz we mnie» — A młodzieńcowi się wydało że stoi na brzegu kopalni ciągnących się bez końca. — Blask bijący z ich jarów i urwisk pożerał źrenicę; — toczyły się tam potoki płynnego złota i srebra; tęczą przeskakiwały nad nimi łuki z ametystu. — Słychać było gwizdy podziemnych płomieni, trzęsły się wzgórza, rwały się jaskinie, a świeże dyamentowe bryły lepiły się z ich gruzów. — Czasem też odzywał się jakoby krzyk konających, jakoby szczęk kajdan z głębi — i przesuwały się postacie ludzkie po tych smugach jasności jak czarne plamy księżyca. — Wtedy oko pana w górze rudym płonęło gniewem, postacie wznosiły ręce i tłukąc łańcuchami przeciągle wołały o jedną kroplę wody, o jedną chwilkę odetchnienia. — On nie raczył im odpowiadać, a co chwila jedne padały w ogień wnętrzny kopalni, a drugie równie okute i umierające na ich miejsce wschodziły. — Zdało się młodzieńcowi, że rysy niektórych widział gdzieś dawniéj na powierzchni ziemi, lecz błyskawice przesłoniły mu ich twarze — szum topniejących kruszców zagłuszył ich jęki — blask równy pogodzie pustyni wszystko zalał i pokrył. — Wtedy bramy śpiżowe zawarto, a pan życia i śmierci odchodząc rzekł: «O dwónastéj bądź w sali tronowéj — tam zasiądziesz do biesiady przy mnie.» —
Teraz gdziekolwiek udał się młodzieniec, witały go tłumy okrzykiem. — Byli i tacy, którzy mu rękę całowali za to, że dotknęła się dłoni ich pana. — Pytali się jakie pieśni lubi, i wnet muzyka je grała — przynosili mu słodkie w czarach przejrzystych napoje. — On dziwił się i gardził zrazu, potem spojrzał dumnie i rozkazywać zaczął. —
W prześlicznéj ustroni, śród pachnących krzewów, na axamitnych kobiercach spotkał pań zamężnych i hożych dziewic grono. — Ledwo wszedł, one go otoczą; każda go wita różanym uśmiechem, każda mu szepcze do ucha w przelocie i rzuca kwiatami na niego. — Gorączką nabiegły mu lica, uczuł że zdołałby w zamku wroga być szczęśliwym i to uczucie jak piorun strzaskało mu serce. — Ucieka — one gonią za nim, szumiąc powiewnemi szaty. — Przez dwie długie téj nocy godziny widziałem jak splątany, pomięszany, walczący, prosił się czasami ojca niebieskiego o siłę i cnotę, to znów w rozpaczy przebiegał sale godowe i szukał broni, by pchnąć się w piersi — ale nieznalazł jéj nigdzie! — Były inne w których, odwróciwszy się do czarownych postaci, przeklinał je i lżył, rozdzierał ich muślinowe przesłony i deptał nogami. — One płacząc i korząc się wołały: «O raz, raz tylko powiedz, że jedną z nas kochasz» wreszcie krzyknął w obłąkaniu: «kocham!» — Porwał w objęcia cudzego rodu dziewicę, wrzące usta złożył na jéj ustach, a ona go powlekła do sali tronowéj. —
Tam pan życia i śmierci zasiadł był na nowo pod zdobytemi sztandary. — Uderzyła jakaś nocy godzina; — dworzany stanęli w około. — Zwinęła się w górę makata kryjąca drzwi platynowe. — Herold zawołał na czekających za progiem, a weszli posłanniki królów wschodu i zachodu. — Długo w uroczystym stąpali przewodzie, a każdy składał u stóp tronu urnę szczerozłotą, napełnioną popiołami tych którzy walcząc w świętéj sprawie po różnych stronach świata polegli; — a kiedy przeszli wszyscy, wstąpił wódz zbrojny, w książęcych gronostajach i ostatnią urnę postawił na ziemi. — Młodzieniec ujrzał imię matki zabitéj na jéj wypukłości — stało mu się ciemno przed oczyma — nic nie widział przez chwilę, nawet kraśnéj towarzyszki — słyszał tylko zapytanie pana: «Czy zaprawdę umarli i niepowstaną?» — i odpowiedź posłów wszystkich: «Zaprawdę niepowstaną nigdy» a wtedy przystąpili dworzanie i po obu stronach sali na słupach z czarnego granitu rozstawiwszy urny, płomień do ich wierzchów przytknęli. — Zapaliły się prochy sinym ogniem, blade dymy powiły się w powietrze i poniosły panu woń śmierci! —
I zdało się młodzieńcowi, że wszystko co widział o godzinie zmierzchu, snem było; zdało mu się że te tłumy są świata panami, a król ich wszechmocny na zawsze. — Przez wszystkie zamku komnaty jeden stół się podniósł i stanął śród urn płonących. — Dziewica prosiła oblubieńca, by zasiadł do biesiady; pan schodząc z tronu sam skinął na niego i miejsce mu wskazał — i wszyscy którzy tam byli, gdy dwunasta biła, zasiedli do onego stołu. —
Prosto młodzieńcowi w oczy stał słup dźwigający matki popioły. — Ile razy nań spojrzał, puhar upuszczał na ziemię; lecz mu go nazad podawała narzeczona. — Jednak coraz groźniej i straszniej pasował się duch jego obłąkany, usiłując powrócić do dawnych wiar i nadziei; ale wszystko co go otaczało, grubą zasłoną ćmiło mu poznanie. — Zatrute krążyły zdrowia — on na cześć pana wychylać je musiał — osłabły piersi, dreszcz rozwiązał członki; skronie zimnym potem zlane pochyliły się; ludzie, urny, sklepienia, pogmatwały się przed jego wzrokiem. — Głosy rozmów, dźwięki muzyki, słowa oblubienicy, pomieszały się w okropny hałas nieznośny mdlejącemu; — i tak minęły przedostatnie godziny!
On żył jeszcze, ale nędzném serca biciem kiedy ostatnia uderzyła jak grzmot po nad jego głową. — Rozemknął powieki — płomienie urn dogasały. — Pan życia i śmierci, nachylając się ku niemu, uśmiechnął się łaskawie: «Gościu biesiady mojéj, rzekł, czas byś mi przysiągł na służbę i wyrzekł się starożytnego imienia» — i rzucił mu przez stół garść dijamentowych krzyżów, dodając: «noś to na pamiątkę moją...» — Herold stanął przy młodzieńcu i rotę wyrzeknięcia się czytał z księgi czarnej, a konający powtarzał słowo po słowie, nie słysząc własnego głosu. — Głowa jego opadała na łono oblubienicy, usta jeszcze się ruszały, ale już bielmem zachodziły oczy — i wymówił tak wszystkie wyrazy aż do ostatniego! — Lecz zaledwo skończył, wstał Pan życia i śmierci: «Sługo sług moich, zawołał, śmierć od powrozu kata cię czeka jeśli kiedy złamiesz przysięgę...» — potem rozśmiał się gardłem całém. — Podniósł się nieszczęśliwy, a za pierwszém spojrzeniem, spotkał urnę matki — lecz miasto jej nagrobku inne tam już słowo stało: «Hańba:» wyczytał młodzieniec. — «Hańba» krzyknął zrywając się z miejsca ostatkiem sił — «Hańba:» odrzekły mu tysiące z tyłu, z przodu, z boków — «Hańba» powtórzyły zamku sklepienia od sali tronowej po skarbcu kopalnie; — a jedni z pośród tłumu zaczęli nań wołać jego nowém, cudzoziemskiém imieniem; drudzy skacząc na około, przypinali mu krzyże. — Inni kazali mu by się im kłaniał; inni by deptał po matki niedopalonych popiołach!
To mu krew na powrót pchnęło do serca i rzucił się naprzód, rozbił otaczających, wyleciał z komnaty, szuka wzrokiem narzeczonej — ona gdzieś w oddali stoi już oparta na ręce drugiego i szydzi także. Jak może więc sunie po za posągami, przepada w framugach; lecz zaraz go wykryją i znów uciekać musi — w sto manowców zamek plącze się przed nim, a nigdzie schronienia: wszędzie naokoło obelgi i groźby, a w nim samym przekleństwo! — Obrócił się ku wrogom: pasował się długo, aż zrzucili go pod stopy i przeszli po nim śpiewając mu pieśń jakąś z stron jego ojczystych. — Gdy powstał, inni nadbiegli, a on wyzywał ich jeszcze, aż spieniony, krwawy, znów zacznie się cofać i szukać wyjścia z zamku. — I bił się i tarzał i biegł i padał aż do pierwszych świtu brzasków — wtedy runął ze wschodów miedzianych i stoczył się na podwórzec zamkowy.
Tu go uchwyciły silne ramiona i uniosły daleko aż na stopnie kościoła widzianego o godzinie zmierzchu. — Teraz już bliski wschód słońca — lecz dla młodzieńca nie będzie drugiego poranku na ziemi!
On odzyskał przytomność i w niemej rozpaczy stał na wschodach przed starszym wędrowcem który rzekł ponuro: «Wiem że w innym czasie i na inném miejscu mogłbyś był zajaśnieć bohatyrem — ale środ ciężkiéj próby naznaczonéj ci od losów, nie umiałeś być cnotliwym. — Widoma rzeczywistość przemogła w tobie nad niewidomą, świętą, wiekuistą prawdą; zgubionyś!» — «Wróć mi konia!» — krzyknął młodzieniec — «wróć mi szaty stepów i dawną broń moją, a ujrzysz jak mścić się będę krzywd bratnich i własnego schańbienia» — I czepiał się rąk przyjaciela i zawieszał mu się na szyi gorejąc wściekłością; — a tamten smutniéj jeszcze odpowiedział jemu: «Czas głośnéj walki nie nadszedł. — Długo jeszcze dni milczących poświęceń trwać muszą, a choćbyś się doczekał sądu i zmartwychwstania, policzą cię właśni bracia w poczet odrzuconych! — Z tamtąd, czy słyszysz, już wrogi gonią za tobą! — Jeśli cię schwytają, przez resztę życia ty będziesz ich woli służalcem, ich zbrodni spólnikiem, ich żartu igraszką. — Jeden tylko, jeden ratunek pozostał dla ciebie» — i dobył sztyletu. — Młodzieniec zrozumiał i z dziką odwagą rozdarł szaty nad piersiami. — «Uderzaj! — zawołał — umieram synem matki po sześćkroć zabitej — cześć jéj na wieki!» — Jęknął wędrowiec i w tych nagich pierśiach żelazo utopił; — padł bez krzyku nieszczęśliwy w pierwszych promieniach wschodzącego słońca, o tej samej porze, o której wczora pełen nadziei i siły, pchnął był konia z góry na dół w poprzek stepów życia. — Upadł, a oko jego gasnąc błysnęło dawną iskrą światła. Kląkł przy ciele towarzysz i wzniósł w górę załamane ręce: «Ojcze niebieski! ty wiesz, że go śród wszystkich najmocniej kochałem na ziemi. — Pókim mógł, broniłem go od pokus piekła; a gdy upadł, w pierwszéj chwili upadku duszę jego wydarłem wrogom i posłałem Tobie. — Ojcze niebieski! zbaw ją w wieczności, a niech ta krew przezemnie wylana, połączy się z morzem krwi niewinnéj, co jęczy u stóp tronu Twego — i wraz z nią spadnie na głowy kusicieli.» — Po tych słowach widziałem jak sam drasnął się pod serce żelazem, i na kamieniu po nad głową umarłego czerwoném ostrzem napisał: «Z ręki przyjaciela.» — Wtem wrzaski walącéj zgrai huknęły w pobliżu — porwał się wędrowiec i uchodząc znikł z przed oczów moich w przybytku kościoła. —
Tak przeszedł i zakończył się ów dzień jeden mojego widzenia!
O! matko po sześćkroć zabita! kiedy wstaniesz ze snu, kiedy znów zasiądziesz nad łanami zbóż, śród zielonych borów od morza do morza, a w chwili odmłodnienia przypomnisz sobie długą zmorę śmierci, straszne widziadła męczeństwa — nie płacz matko moja! nie płacz nad onymi którzy polegli w imieniu twojém na rodzinnych lub zamorskich niwach. — Choć sępy i wilki rozdarły ich zwłoki, oni szczęśliwi! — Ani płacz nad tymi którzy śród katów w głuchych umarli podziemiach — choć im kaganiec więzień, jedyną gwiazdą, choć im twarde słowo ucisku, ostatniém na ziemi pożegnaniem było — oni szczęśliwi! — Ale uroń łzę litości, o uroń łzę matko moja! nad losem tych, których rozum blichtrami fałszu złudzili morderce twoi, niemogąc serc ich oderwać od ciebie, przemocy rozkazem. — Oni, matko! oni więcéj wycierpieli niż reszta synów twoich. — Omylone nadzieje jak noże przeszyły im piersi, w okręgu ich ducha odbyło się tysiąc walk nieznanych i krwawszych od bitew co grzmią w obliczu słońca chrzęstem stali i łoskotem dział. — Widmo twoje służyło im za cień własny; lśniące oczy wrogów sprowadzały ich pochyłością lodu ku głębi zimna wiecznego, a na każdém urwisku zatrzymując się, płakali za tobą! — aż serce wyschło im z tęsknoty, aż wychudły im ręce i nogi w niewoli bezwidomych kajdan; — i stali się jako trupy żyjące, sami śród nienawistnego ludu, sami w domach własnych, sami jedni na szerokiéj ziemi! — Matko moja! ty nad dolą ich, ty nad męką wyrzeknij ciche słowo przepomnienia! —