O Costellu Hardym, Oonie, córce Dermotta i Cierpkim Języku

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Butler Yeats
Tytuł O Costellu Hardym, Oonie, córce Dermotta i Cierpkim Języku
Pochodzenie Opowiadania o Hanrahanie Rudym; Tajemnicza róża; Rosa alchemica
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała Tajemnicza róża
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O Costellu Hardym, Oonie córce Dermotta i Cierpkim Języku.

Costello zeszedł z równin i położył się na ziemi przed drzwiami swej czworogrannej wieży, podparłszy głowę rękoma, przyglądając się zachodowi słońca i zastanawiając się nad tem, jaka zapowiada się pogoda. Chociaż wśród szlachty chodaczkowej zaczęły przeważać kroje szat, wprowadzone przez Elżbietę i Jakóba, które obecnie już wyszły z mody, to jednak on wciąż jeszcze nosił szary płaszcz, stanowiący narodowy strój Irlandczyków; zmysłowe rysy jego twarzy i wielkość jego gnuśnego ciała tworzyły mieszaninę dumy i siły, które cechowały wiek dawniejszy. Oczami wodził po słońcu na zachodzie, po długiej białej drodze, gubiącej się za południowo-zachodnią rubieżą widnokręgu i po postaci jeźdźca, gramolącego się zwolna na wzgórek. W czas niedługi jeździec przybliżył się na tyle, że w owej kurzawie można było wyraźnie dostrzec jego drobną i niezgrabną korpulencję, długi płaszcz irlandzki i roztrzęsioną kobzę, zwisającą z ramion, tudzież kudłate szkapsko, na którem siedział. Skoro podjechał tak blisko, iż można go było usłyszeć, zaczął krzyczeć:
— Ty śpisz, Tumausie Costello, gdy lepsi mężowie rozdzierają sobie serca na wielkich białych drogach? Zerwijno się, hardy Tumausie, bo niosęć nowiny! Zerwijno się, wielki omadhaunie! Otrząśnijże się z ziemi, ty chwaście w ludzkiej postaci!
Costello zerwał się na równe nogi, a skoro dudarz dojechał do niego, zaraz pochwycił tegoż za kołnierz spencera i wysadziwszy go z siodła, cisnął nim o ziemię.
— Daj mi spokój, daj mi spokój! — odezwał się poturbowany kobeźnik, lecz Costello jeszcze potrząsnął nim na przyczynek.
— Mam nowiny od Winny, córki Dermotta!
Rozluźniły się potężne palce i dudarz wstał, sapiąc ciężko.
— Czemużeś mi tego przódy nie powiedział, — ozwał się Costello, — żeś przybył od niej? Mógłbyś mnie wtedy besztać, ile wlezie!
— Przybyłem od niej, lecz nie pisnę ni słowa, póki mi nie zapłacisz za poturbowanie.
Costello sięgnął po kaletę, w której nosił pieniądze i sporo czasu upłynęło, zanim zdołał ją otworzyć, bo ręka, która zmogła wielu ludzi, trzęsła się od obawy i nadziei.
— Oto wszystkie dutki, jakie mam w kalecie — rzekł, wysypując strugę pieniędzy francuskich i hiszpańskich na dłoń dudarza, który próbował w zębach każdą monetę, zanim odpowiedział.
— Prawda, piękna to zapłata, lecz nie powiem, póki nie będę miał zapewnionej obrony, gdyż jeżeli Dermottowie dostaną mnie w swe ręce w jakimś ciemnym kątku po zachodzie słońca, lub za dnia w Cool-a-vin, to mnie porzucą w rów, bym zgnił między pokrzywami albo powieszą na wielkiej sykomorze, gdzie przed czterema laty powiesili koniokradów.
Mówiąc to, przywiązał szkapinę za uzdę do zardzewiałej sztaby żelaznej, wmurowanej w ścianę.
— Zrobię cię moim grajkiem i przybocznym sługą, — rzekł Costello, — a nikt nie odważy się podnieść ręki na człeka, kozła, konia czy psa, należącego do Tumausa Costella.
— A ja opowiem swe zlecenie — odrzekł ów, zrzucając siodło na ziemię, — li tylko u węgła kominka, mając w ręce kubek, a obok siebie dzban piwa lekko chmielnego, bo chociażem obdartus i głodomór, to jednak moi przodkowie byli dostatnio przyodziani i syci, póki przed siedmiu wiekami dom ich nie został spalony, a bydło ich nie zostało zrabowane przez Dillonów, których jeszcze zobaczę na rusztach piekielnych, i póki sami nie poczęli biadać... — a gdy to mówił, małe oczki mu połyskiwały i dłonie zaciskały się w kułak.
Costello wprowadził go do wielkiej świetlicy, wyściełanej tatarakiem, w której nie było onych zbytków i wygód, jakie upowszechniały się już pomiędzy drobną szlachtą, jeno pierwotna golizna a prostota. Wskazał mu ławę koło wielkiego komina, gdy ów usiadł, napełnił kubek rogowy i postawił go na ławie przy nim, koło kubka zaś wielki bukłak z czarnej skóry; następnie zapalił łuczywo, które tkwiło pochyło w pierścieniu na ścianie, a ręce mu przytem się trzęsły; wkońcu zwrócił się do gościa i przemówił:
— Czy córka Dermotta przyjdzie do mnie, Duallachu, synu Daly’ego?
— Córka Dermotta nie przyjdzie do ciebie, gdyż ojciec przykazał kobietom, by jej pilnowały, lecz ona mnie prosiła, bym ci doniósł, że od dziś za tydzień będzie noc świętojańska, która będzie nocą jej ślubu z Namarą z nad Jeziora; ona chce żebyś był tam obecny, bo jeżeli ją poproszą, by jak zwyczaj każe, wypiła do tego, kogo najwięcej kocha, wtedy wypije w twe ręce, Tumausie Costello, wyjawiając wszystkim, kogo kocha i jak mało szczęścia będzie w jej małżeństwie. Ja ze swej strony radzę ci wziąć ze sobą tęgich chwatów, bom ci ja widział na własne oczy koniokradów, wywijających w powietrzu „błękitne hołubce“...
I wyciągnął do Costella próżny już kubek, który zaciskał mocno w garści, niby w szponach ptasich i krzyknął:
— Napełnij mi znów kubek, bo radbym, żeby nastał taki dzień, w którymby wszystka woda na całym świecie wyschła i mogła się zmieścić w skorupce ślimaczka-grzebielucha, a sam żebym mógł chlać jeno piwo!
Widząc, że Costello nie odpowiadał, lecz siedział w zamyśleniu, wybuchnął:
— Nalej mi kubek, powiadam ci, gdyż żaden Costello nie jest tak możny w świecie, żeby nie musiał czekać na Daly’ego, nawet chociaż Daly włóczył się z dudami po drogach, a Costello ma goły pagórek, pusty dom, jednego konia, kierdel kóz i kilka krówek.
— Świeć bakę swojemi Daly’ami, gdy ci się tak podoba, — rzecze Costello, nalawszy kubek, — bo przyniosłeś mi przychylne słowo od mej kochanki.
Przez kilka dni następnych Duallach chodził tędy i owędy, by zebrać drużynę przyboczną, a każdy człek, którego spotkał, miał w zanadrzu jakowąś opowieść o Costellu: jak będąc jeszcze chłopcem, zabił zapaśnika, szarpnąwszy tak silnie rzemień opasujący ich obu, że złamał zapaśnikowi potężny kręgosłup; jak w wieku nieco starszym założywszy się, przeprowadził narowiste konie przez bród na Unchion; jak doszedłszy do lat męskich łamał w Mayo kute podkowy; jak pędził przed sobą wielu ludzi przez żuławę w Druman-air zato, że śpiewali uszczypliwą piosenkę o jego ubóstwie... i wiele jeszcze przytoczono przykładów jego siły i hardości, lecz nie znalazł nikogo, ktoby chciał stawać po stronie człeka tak popędliwego a biednego, w sporze z ludźmi tak przezornymi i bogatymi, jak Dermott z Owczego i Namara z nad Jeziora.
Wtedy wyruszył sam Costello i po wysłuchaniu wielu wykrętów w wielu miejscach, przyprowadził rosłego draba trochę niespełna rozumu, który chodził za nim jak pies, parobka, który go uwielbiał z powodu siły, tłustego dzierżawcę, którego dziadkowie służyli jego rodzinie oraz zgraję chłopaków, pilnujących jego kóz i bydła, i ustawił ich ordynkiem przed ogniskiem w pustej komnacie. Przynieśli ze sobą tęgie pałki, zaś Costello zatknął każdemu za pas starą krócicę i ugaszczał ich przez noc całą, częstując piwem hiszpańskiem i każąc strzelać do białej rzepy, którą przybił kołeczkiem do ściany. Dudarz Duallach siedział na ławie koło komina, grając na swej starej kobzie „Zielony pęczek sitowia“, „Rzekę Unchion“ i „Książąt Breffery“ i gderząc raz na postawę strzelców, to znowu na ich niezręczne strzelanie, a wreszcie i na Costella, którego nie stać było na lepszych pachołków. Parobek, półgłówek, dzierżawca i chłopcy już nawykli do zrzędzenia Duallacha, gdyż było ono nieodłączne od każdego wesela, czy odpustu, zarówno jak pokwikiwanie jego kobzy, lecz dziwili się pobłażliwości Costella, który rzadko bywał na weselach i odpustach, jakgdyby nie mógł znosić cierpliwie gderliwego dudarza.
Nazajutrz wieczorem wyprawili się do Cool-a-vin; Costello jechał na niezgorszym koniu i dźwigał miecz, inni zasię człapali na kudłatych chabetach, dzierżąc pod pachą tęgie palice. Gdy jechali przez moczary i przez wądoły, widzieli sobótki za sobótkami od wzgórza do wzgórza, od widnokręgu do widnokręgu, a wszędy przy nich gromadki, które tańczyły w czerwonej oświetli płomienia torfowego, uświetniającego gody życia i ognia. Gdy zajechali przed dom Dermotta, ujrzeli u wnijścia niezwykle rojną gromadę ludzi bardzo biednych, pląsających wkrąg ogniska, pośrodku którego znajdowało się płonące koło od wozu; zataczali ów okrężny korowód, który jest tak stary, że bogowie, co oddawna skarleli i stali się jeno skrzatami, nie tańczą innych pląsów na swych uroczyskach. Przez drzwi i podłużne strzelnice z obu stron dochodził przyćmiony blask świec oraz odgłos wielu stóp, sunących w tańcu, przyniesionym przez Elżbietę i Jakóba.
Przywiązali konie do krzaków, gdyż wielka ilość koni tak uwiązanych świadczyła, że stajnie są zapełnione; przecisnęli się przez tłum wieśniaków, stojący w drzwiach, i wkroczyli do wielkiej komnaty, gdzie odbywały się pląsy. Parobek, półgłówek, dzierżawca i dwaj chłopcy wmieszali się w gromadkę służby, przyglądającą się zabawie z wnęki, a Duallach siadł na ławie pospołu z drugimi kobeźnikami, natomiast Costello utorował sobie drogę wśród ciżby taneczników do miejsca, gdzie stał Dermott z Owczego wraz z Namarą z nad Jeziora, nalewając sobie piwo z porcelanowego dzbana w rogowe kubki o srebrnych okuciach.
— Tumausie Costello, — rzekł starzec, — spełniłeś dobry uczynek, żeś zapomniał o tem, co było, i że porzuciwszy niechęć, przybyłeś na wesele mej córki z Namarą z nad Jeziora.
— Przybywam, — rzekł Costello, — ponieważ za czasów Costella de Angalo, gdy moi przodkowie pobili twoich przodków i następnie pojednali się z nimi, stanął układ wieczysty, że każdy Costello ma prawo przybyć ze swą służbą i dudarzem na wszelką biesiadę urządzoną przez Dermotta, a Dermott wraz ze swym orszakiem i dudarzem może zjawić się na każdej uczcie wydanej przez Costella.
— Jeżeli przybyłeś w złej myśli i ze zbrojną czeladzią, — rzekł syn Dermotta czerwieniejąc, — to choćbyś miał nie wiem jak silne dłonie, by brać się za bary i rąbać mieczem, jednakże będzie z tobą krucho, gdyż z Mayo przybyło sporo ojczyców[1] mojej żony, a z Gór Wolich przyszli trzej bracia moi z zastępem sług! — to mówiąc, trzymał rękę pod kabatem, jakgdyby na głowicy oręża.
— Nie, — odparł Costello, — przyszedłem jeno zatańczyć pląs pożegnalny z twą córką.
Dermott wyciągnął rękę z pod kabata i podszedł ku smuklej, bladej panience, która stała właśnie nieopodal, utkwiwszy w ziemię przemiłe oczęta.
— Costello przyszedł zatańczyć z tobą pląs pożegnalny, ponieważ wie, że odtąd już nigdy nie będziecie widywać się ze sobą.
Panienka podniosła oczki i spojrzała na Costella; w jej wzroku uwydatniała się ufność istoty potulnej i łagodnej, pokładana w człowieku butnym i krewkim, co od początku świata zawsze bywało tragedją kobiety. Costello wprowadził ją pomiędzy taneczników i rychło porwał ich rytm padwana, owego przepysznego korowodu, który wraz z sarabandą, galardą i tańcami mauretańskiemi wyparł u większości chodaczkowej szlachty irlandzkiej żwawsze hołubce staroświeckie, przeplatane wdzięczną grą ruchów i śpiewankami. A gdy tak wodzili rej, ogarnęła ich niewysłowiona tęsknica, zniechęcenie do świata, żrąca a gorzka żałość nad sobą wzajem i niedający się określić gniew względem wspólnych nadziei i obaw, który jest radością kochania. Skoro się tanek ukończył i dudarze odłożyli kobzy, przepijając do siebie rogowemi kubkami, oboje stanęli w pewnem oddaleniu od innych, czekając w zadumie i milczeniu na powtórne rozpoczęcie pląsów, które znów wykrzeszą ogień, mający rozżagwić ich serca. Tak więc, jak noc długa, tańczyli padwana, sarabandę, galardę i tańce murzyńskie; wielu obecnych przystawało w miejscu, by się im przyjrzeć, a chłopkowie naschodzili się u wrót i wytrzeszczali oczy, jakgdyby rozumieli, że jeszcze długo potem będą zbierali dokoła siebie swych wnuków i bajali im, jako widzieli Costella tańczącego z Ooną, córką Dermotta, — i dzięki swym opowiadaniom staną się uczestnikami wątku starożytnej klechdy. Tymczasem, gdy rozbrzmiewały one pląsy i kobeźne dudlenia, Namara z nad Jeziora chodził powszędy, głośno przegadując i strojąc żarty niedorzeczne, by wszystkim mogło się wydawać, że sobie z tego nic nie robi, a Dermott z Owczego stawał się coraz to czerwieńszy i coraz to częściej poglądał ku drzwiom, chcąc się przekonać, czy blask świec nie nabiera tam barwy żółtawej od świtu.
Wkońcu obaczył, że nadeszła chwila odpowiednia, więc korzystając z przerwy, dał hasło zakończenia pląsów i stanąwszy w miejscu, gdzie stały puharki rogowe, obwieścił donośnym głosem, że teraz córka jego ma wychylić czarę weselną. Wówczas Oona podeszła ku niemu, a goście stanęli w podkowę dokoła; Costello przywarł do ściany po prawicy, a tuż za nim ustawili się: dudarz, parobek, dzierżawca, półgłówek i dwaj chłopcy. Stary dziedzic wyjął z wnęki w ścianie srebrną czarę, z której jej matka i babka piły ongi zdrowie weselne, nalał napitku z fafurowego dzbana i podał córce czarę, wymawiając słowa obrzędowe:
— Wypij w ręce tego, kogo kochasz najwięcej!
Podniosła czarę do ust i trzymała ją przez chwilę, a następnie odezwała się głosem dźwięcznym i pieszczotliwym:
— Piję zdrowie wiernego kochanka mojego, Tumausa Costella!
W tejże chwili czarka potoczyła się z rozpędem po posadzce, brzęcząc niby dzwonek, bo stary pan uderzył córkę w twarz i wytrącił jej czarkę z rąk. W komnacie zapanowało głuche milczenie.
Pomiędzy czeladzią, która właśnie wysypała się z alkierza, było niemało ludzi Namary; jeden z nich, bajarz i piewca, ostatni niedobitek braci gęślarskiej, który miał miejsce za stołem i misę w kuchni Namary, wyciągnął z za pasa nóż francuski i snadź zamierzał rzucić się na Costella, lecz znienacka jakiś cios powalił go na ziemię, gdzie ramieniem potrącił kubek, który znów zatoczył się, pobrzękując. Wraz rozległby się szczęk stali, gdyby od strony chłopstwa zebranego przy drzwiach i tłoczącego się poza niemi nie doszedł pomruk i okrzyki; wszyscy poznali, że byli to nie synowie Irlandczyków, wiernych królowej lub usposobionych przyjaźnie względem Dermottów i Namarów, lecz synowie owych dzikich Irlandczyków z okolic Lough Gara i Lough Cara, którzy prowadzili wiosłem skórzane korakle[2], mieli krzaczaste włosy nad oczyma i nie kazali chrzcić prawego ramiona swych dzieci, żeby mogły zadawać silniejsze uderzenia, przysięgali tylko na Ś. Atty, słońce i księżyc, a piękno i siłę czcili więcej od Ś. Atty, od słońca i miesiąca.
Dłoń Costella spoczywała już na jelcach miecza, aż pobielały mu kłykcie palców, lecz teraz odjął ją zpowrotem i w towarzystwie swych druhów postąpił ku drzwiom; rozstępowali się przed nim tanecznicy, przeważnie niechętnie i z ociąganiem, pozierając na szemrzących i pokrzykujących włościan, ale niektórzy czynili to pośpiesznie i z radością, gdyż bił odeń blask jego sławy. Ominął rzeszę kmiecą, poglądającą przyjaźnie i zajadle, i doszedł do zarośli, do których był uwiązany jego rumak wraz z kudłatemi szkapiskami; dosiadł swego wierzchowca i wydał rozkaz swoim niezdarnym pachołkom, by powsiadali na koń i ruszyli za nim do najbliższego wąwozu. Gdy ujechali zuchelek drogi, Duallach, który człapał naostatku, obrócił się w stronę domu, gdzie stała gromadka Dermottów i Namarów obok znacznie liczniejszej hurmy wieśniaków i zawołał:
— Dermocie! należało ci się, żebyś został takim, jakim jesteś w chwili obecnej: latarnią bez świecy, trzosem bez pieniędzy, trzodą bez runa, boś miał rękę zawsze sknerską dla dudarzy, skrzypków, bajarzy i dziadów-włóczęgów!
Jeszcze nie dokończył, a już trzech Dermottów z Gór Wolich poskoczyło ku swym koniom, a sam stary Dermott chwycił za uzdę mierzyna jednego z Namarów i dalejże nawoływać innych, by szli za nim. Nic obeszłoby się bez wielu razów i krwi przelewu, gdyby wieśniacy nie pochwycili tlejących jeszcze głowni ze zgliszcza sobótki i nie poczęli ciskać ich z głośną wrzawą pomiędzy konie, które jęły, jak jeden, wierzgać i stawać dęba, a niektóre wyrwały się z rąk powściągających je koniuchów; białka ich ślepiów połyskiwały w rozbłyskach świtu.
Przez kilka następnych tygodni Costellowi bynajmniej nie brakło wiadomości o Oonie, gdyż to jakaś babina, sprzedająca jajka i kurczęta, to znowu człek jakowyś czy niewiasta, idąc w pąci do Źródła Skalnego, opowiadali mu, że jego luba rozchorowała się nazajutrz po nocy kupałowej i że ma się nieco lepiej lub nieco gorzej — zależnie jak bywało. I chociaż, jak zwykle, doglądał swych koni, kóz i bydła, to jednak rzeczy najpospolitsze i najbardziej błahe, jak kurz na drogach, śpiewy ludzi wracających z odpustów i jarmarków, ludzie grający w karty na polach w niedziele i święta, pogłoski o wojnach i przewrotach na szerokim świecie, jakieś poważne zamiary jego otoczenia — napawały go niewyjaśnionym niepokojem. Lud wsioski jeszcze pamięta, jak to on, gdy noc zapadała, nakazywał dudarzowi Duallachowi przy wtórze trajkotania świerszczyków gędzić sobie o „Synu Jabłka“, „Piękności Świata“, „Królewiczu Irlandji“ lub którąś inną z owych baśni, przechodzących z pokoleń na pokolenia, a stanowiących dorobek pieśniarski dudarzy na równi z „Zielonym pączkiem sitowia“, „Rzeką Unchion“ lub „Książętami Breffeny“... gdy zaś przed jego oczyma wyłaniał się nieuchwytny i wyśniony świat podań, wówczas oddalał się, by pogrążyć się sam na sam w rojeniach o swym smutku.
Duallach często opowiadał mu o tem, jak to jakiś szczep dzikich Irlandczyków wywodzi się od nieporównanego Króla o Pasie Błękitnym albo od Wiciędza z Wiklinnego Szałasu, lub o tem, jak wszyscy cudzoziemcy i większość Irlandczyków, wiernych królowej, są potomstwem pokracznego i rogatego Narodu z za Morza albo służalczego i czołgającego się Ferbolga; lecz Costello był zajęty jeno strapieniami swej miłości, to też dokądkolwiek przenosiła się treść opowieści: czy na Wyspę Czerwonego Loughu, gdzie żyją ludzie błogosławieni, czy też w posępną krainę Jędzy ze Wschodu, to zawsze jedynie Oona ponosiła ich upiorne katusze. Boć to ona, nie żadna królewna z dawnych lat, była uwięziona w żelaznej wieży podwodnej, dokoła której owijały się przeguby Smoka Dziewięć-Oka; ona to po siedmiu latach służby uzyskała prawo wydostawania z piekieł wszystkiego, co zdoła udźwignąć, i wyciągnęła rzesze, spróchniałemi palcami czepiające się rąbka jej sukni; ona to zaniemówiła na rok, ponieważ dziwożonki wbiły jej w język niewielki cierń zaczarowany; z jej włosów pochodził ów pukielek, zwity w pierścioneczek na dnie rzeźbionej skrzyneczki, który dawał tyle światła, że ludziska mogli przy niem młócić zboże od zmroku do świtania, i wzbudzał taki podziw, że królowie tracili lata na wędrówkach i ścierali się z nieznanemi wojskami, pragnąc odszukać jej kryjówkę; albowiem na świecie nie było piękności okrom niej, nie było bólu okrom niej... A gdy nakoniec milknął głos dudarza, uszlachetniony głęboką treścią starej dumki, i grajek wywlókł się włogawemi kroki na poddasze, gdzie sypiał, zaś Costello, umoczywszy palce w glinianej kropielniczce z wodą święconą, zaczynał odmawiać pacierz do Maryji po Siedemkroć Bolesnej, to niebieskie oczy i gwiaździsta szata na świętym obrazie przesłaniała mu się mgłą, a zamiast nich pojawiały się ciemne oczy i samodziałowa suknia Winny, córki Dermotta; albowiem na świecie nie było czułości, okrom niej... Był on z tych ascetów namiętnych, którzy zachowali serca czyste dla miłości lub nienawiści, jak inni ludzie zachowali je dla Boga, Matki Bożej lub Świętych, i którzy, gdy nadejdzie godzina ich nawiedzenia, dochodzą do Istności Boskiej przez gorzkie utrapienie, Ogród Getsemański i samotny Krzyż, wzniesiony w sercach śmiertelnych dla nieśmiertelnych udręczeń.
Pewnego dnia, gdy Costello pomagał obu swoim chłopcom kosić łąkę, podjechał doń jakiś człek w służebnej odzieży, wręczył mu list i odjechał precz, nie mówiąc ni słowa. List pisany po angielsku, zawierał następujące słowa:
— Tumausie Costello, moja córka jest ciężko chora. Była u niej znachorka z Knock-na-Sidhe i powiedziała, że ona umrze, o ile jej nie odwiedzisz. Proszę cię przeto, byś przybył do tej, którą zdradziecko pozbawiłeś spokoju.
Dermott, syn Dermotta.
Costello rzucił na ziemię sierp i wyprawił jednego z chłopców po Duallacha, który w jego myślach splótł się nierozerwalnie z Ooną, sam zaś własnoręcznie osiodłał własnego rumaka i szkapkę Duallacha.
Gdy dojeżdżali do domu Dermotta, był już przedwieczerz; w dole pod nimi leżała Lough Gara, modra, zwierciadlana i opustoszała, a choć już w pewnej odległości byli spostrzegli ciemne postaci, krzątające się koło drzwi, to jednak dom wyglądał na niemniej opustoszały jak Lough. Drzwi były nawpół otwarte; Costello zapukał do nich raz i drugi, aż z trawy zerwał się rój rybitw i z wrzawą zaczął krążyć nad jego głową. Atoli nikt nie dawał odpowiedzi.
— Nikogo niema w domu, — rzekł Duallach, — bo Dermott z Owczego jest zbyt hardy, by witać u siebie Costella Hardego.
To rzekłszy, jednem pchnięciem rozwarł drzwi, poprzez które ujrzeli obszarpaną, brudną, stareńką kobietę, która siedziała na posadzce, opierając się o ścianę. Costello poznał, że była to Brygida Delaney, głuchoniema żebraczka. Ujrzawszy go, powstała i dała mu znak, by szedł za nią, poczem poprowadziła go wraz z towarzyszem po schodach i przez długi korytarz do zamkniętych drzwi. Następnie pchnęła drzwi, które wraz się otwarły, i odszedłszy nieco wbok, usiadła jak poprzednio. Duallach usiadł również na podłodze, a Costello wszedł do środka i obaczył na łóżku śpiącą Winny. Usiadł przy niej na stołku i czekał... lecz upłynęło sporo czasu, a ona wciąż jeszcze spała. Wówczas Duallach jął poprzez drzwi dawać mu znaki, żeby ją obudził, lecz Costello nawet stłumił dech, aby ona mogła spać nadal, gdyż serce miał przepełnione ową niedającą się określić litością, która omdlewające serce kochanka czyni cieniem serca Boskiego. Naraz zwrócił się do Duallacha i rzekł:
— Nie wypada, bym tu pozostawał, gdy niema tu nikogo z jej krewnych, gdyż gawiedź zawsze jest pochopna do oczerniania piękności.
Wówczas zeszli na dół, stanęli u wrzeciądzów domu i czekali, lecz już nastał wieczór i nikt nic nadchodził.
— Głupi to był człek, co cię nazwał Costellem Hardym! — zawołał nakoniec Duallach, — gdyby cię on zoczył, stojącego, jak głupi, w miejscu gdzie na twe powitanie nie pozostawiono nikogo oprócz dziadówki, nazwałby cię niewątpliwie Costellem Pokornym.
Wnetże więc Costello dosiadł konia i Duallach usadowił się na swym stępaku, lecz gdy już ujechali kęs drogi, Costello ściągnął wodze i zatrzymał rumaka. Upłynęło chwil mało-wiele, wtem Duallach krzyknął:
— Nie dziwota, że boisz się obrazić Dermotta z Owczego! Ma-ci on wielu braci i przyjaciół, a choć stary, ale jary i krzepki w garści, ponadto zaś należy do stronników królowej i wrogowie Gaelu trzymają z nim zajedno!
Na to Costello odparł, rumieniąc się i pozierając w stronę domostwa.
— Przysięgam na Matkę Przenajświętszą, że nie powrócę tu nigdy, jeżeli nie poślą po mnie, zanim przejadę bród na Brunatnej Rzece! — i ruszył w dalszą drogę, lecz tak powoli, że i słońce zaszło i nietoperze poczęły przelatywać nad oparzeliskami, a on wciąż jeszcze jechał noga za nogą. Gdy dobił do rzeki, zmitrężył chwilkę czasu na ławicy piaskowej pośród kwiecia kosaćców, potem nagle wjechał w wodę i zatrzymał konia na mieliźnie, pianą obryzganej. Tymczasem Duallach przeprawił się i czekał już na wydmie nad odmętem przy brzegu przeciwnym. Po dłuższej chwili Duallach krzyknął znowu, tym razem bardzo cierpkim głosem:
— Głupcem był, który cię spłodził i głupia ta, która cię na świat wydała, a najgłupsi ze wszystkich głupców są ci, którzy powiadają, że jesteś potomkiem rodu starożytnego i zacnego! Pochodzisz bowiem od bladolicych żebraków, co włóczą się od wrót do wrót, kłaniając się zarówno możnym jak i chudopachołkom.
Costello z głową pochyloną przebrnął rzekę i zrównał się z dudarzem, a możeby doń zagadał, gdyby na przeciwległym brzegu nie zatętniły kopyta i nie chlasnął ku nim przez wodę jakowyś mąż konny. Był to pachołek Dermotta, a przemówił głosem zdyszanym, jak człek, co ostro rwał z kopyta:
— Tumausie Costello, przybywam, by znów was wezwać w dom Dermotta. Gdyście odjechali, jego córka Winny ocknęła się i zawołała na was po imieniu, boście jej się zwidzieli we śnie. Głucha Brygida Delaney widziała poruszenie jej warg i jej smętek, przeto poszła w bór ponad domostwem, gdzieśmy się przyczaili i wziąwszy Dermotta Owczarza za rękaw, przywiodła go do córki. On obaczył jej smętek, więc dał mi własnego konia, bym jechał co tchu i sprowadził was niezwłocznie.
Wówczas Costello zwrócił się do dudarza Duallacha Daly, a schwyciwszy go mocno przez pół, wysadził z kulbaki i grzmotnął nim o szarą opokę, wysterkającą z wody, tak iż ów padł bez życia w odmęt; fale jęły spłókiwać jego język, który Bóg uczynił cierpkim, o czem wieść gminna głosić będzie w późne lata. Wtedy zabójca, bodąc konia ostrogami, popędził, jak oszalały, wzdłuż brzegu rzecznego ku północno-zachodowi i zatrzymał się, póki nie dojechał do innego, płytszego brodu i nie ujrzał wchodzącego miesiąca, odbitego w wodzie. Przystanął, wahając się przez chwilę, a następnie przeprawił się wbród i jechał bez wytchnienia przed siebie, aż przebywszy Góry Wole, skierował się w stronę morza; wzrok jego prawie bez przerwy spoczywał na tarczy księżyca, który błyszczał w ciemności, niby wielka biała róża, pnąca się po kracie okiennej jakiegoś gmachu czarodziejskiego i niezmierzonego. Lecz naraz, koń jego, oddawna już zwalany potem i setnie zziajany, ponieważ jeździec podniecał go ostrogą do pędu, dobył sił ostatnich i zwalił się ciężko, zrzucając Costella na trawę przy drodze. Próbował go podnieść na nogi, a gdy mu się to nie powiodło, ruszył sam jeden piechotą w stronę światłości księżycowej; doszedł tak nad morze, gdzie spostrzegł żaglowiec, spoczywający na kotwicy. Dopiero teraz, gdy już nie mógł iść dalej ze względu na toń morską, poczuł, że jest śmiertelnie zmęczony, a noc przejmująco chłodna, to też udał się do karczemki, położonej na samem wybrzeżu i rzucił się na ławę. Izba była zatłoczona żeglarzami hiszpańskimi i irlandzkimi, którzy dopieroco przemycili ładugę wina i słodowego piwa, a obecnie czekali sprzyjającego wiatru, by odbić od brzegu. Jeden z Hiszpanów poczęstował go napitkiem, przemawiając doń łamanem narzeczem gaelickiem. Wychylił kubek łapczywie i zaczął gwarzyć żywo i bezładnie.
Przez jakie trzy tygodnie dął wiatr przeciwny lub nazbyt gwałtowny, więc okrętnicy zwlekali z wyjazdem, pijąc, gawędząc i grając w karty; Costello pokumał się z nimi, sypiając na ławie karczemnej, oraz pijąc, gawędząc i grając za dwóch. Wkrótce przepił i przegrał drobną sumkę pieniędzy, jaką posiadał, a następnie swego konia, którego ktoś przyprowadził z górskiego parowu, na rzecz pewnego Hiszpana, który odprzedał rumaka jakiemuś gaździe z gór; to samo stało się z długim płaszczem, ostrogami i cholewiastemi butami z miękkiej skóry. Nakoniec powiał lekki wiaterek w stronę Hiszpanji; załoga wyległa na statek, nucąc pieśni gaelickie i hiszpańskie, podniesiono kotwicę, a niebawem białe żagle schowały się za widnokręgiem. Wówczas Costello zawrócił ku domowi — i wyszczerzyło doń zęby życie... Szedł przez dzień cały, a na odwieczerzu dotarł do drogi, która wiedzie od Lough Gara aż ku południowemu krańcowi Lough Cay. Tam natknął się na wielką rzeszę kmiotków i gospodarzy, kroczących powoluteńku za dwoma księżmi, oraz gromadką strojnych osobistości, z których kilku dźwigało trumnę. Zatrzymał jakiegoś staruszka, pytając czyj to pogrzeb i kto zacz są ci ludzie, na co odrzekł staruszek:
— Jest to pogrzeb Oony, córki Dermotta, a oto idą Dermotty i Namarowie tudzież ich czeladź; ty zaś jesteś Tumaus Costello, któryś ją zabił.
Costello wyszedł na czoło orszaku żałobnego, mijając ludzi, którzy poglądali nań złowrogiemi oczyma, i ledwo rozumiejąc to, co usłyszał; albowiem stracił teraz świadomość, która jest objawem zdrowego umysłu, i wydawało mu się niepodobieństwem, by taka wcielona łagodność i uroda, która tak długo ożywiła świat, mogła przeminąć. Nagle zatrzymał się i zapytał, kogo to chowają, a jakiś człek odpowiedział:
— Niesiemy Winny, córkę Dermotta, którą tyś zabił, i pochowamy ją na Wyspie Świętej Trójcy, — mówiąc to człek ów schylił się, podniósł kamień z ziemi i cisnął nim w Costella, raniąc go w policzek, aż krew pociekła po twarzy. Costello szedł dalej, ledwie odczuwając ból, a zbliżywszy się do tych, co wieźli trumnę, wcisnął się pomiędzy nich i kładąc rękę na trumnie, zapytał głośno:
— Kto jest w tej trumnie?
Trzej starsi Dermottowie z Gór Wolich ułapili kamienie i rozkazali otaczającym uczynić to samo; pokrytego ranami spędzono z drogi i z pewnościąby go zabito, gdyby nie przeszkodzili księża.
Gdy tłum przeszedł, Costello znów powlókł się za nim i ujrzał zdaleka, że trumnę złożono na szeroką krypę, zaś ludzie powsiadali do innych łodzi, które zwolna przejechały przez wodę na Wyspę Św. Trójcy. Po pewnym czasie obaczył że czółna powracają, a wysiadający z nich ludzie wstępują pomiędzy tłum na brzegu i wszystko rozprasza się po najrozmaitszych drogach i wertepach. Zdawało mu się, że Winny była gdzieś na wyspie, uśmiechając się słodko, jak dawniej, to też gdy wszyscy się rozeszli, przebył wpław tę drogę, którą niedawno przeorały łodzie, i znalazł świeżą mogiłę koło zwalisk opactwa Świętej Trójcy. Rzucił się na nią, wzywając Oonę, by przyszła do niego. Ponad nim dygotały czworokątne listki bluszczu, a wszędy dokoła niego białe ćmy unosiły się nad białem kwieciem i błogie wonie przesycały zmroczone przestworze.
Leżał tam przez całą noc i cały dzień następny, wołając na nią od czasu do czasu, by przyszła do niego; a gdy przyszła trzecia noc, on wycieńczony głodem i bólem, zapomniał, że jej zewłok spoczywa hań w dole mogilnym — wiedział jedynie, że ona jest tu gdzieś w pobliżu i nie chce przyjść do niego.
Przed samem świtaniem, w godzinę, o której wieśniacy słyszą dziś jego krzyk upiorny, ocknęła się w nim dawna hardość i zawołał głośno:
— Winny, córko Dermotta Owczarza, jeżeli do mnie nie przyjdziesz, zabiorę się i nigdy nie powrócę na Wyspę Świętej Trójcy!
Lecz zanim skonał dźwięk jego głosu, nad wyspą zaszuścił chłodny i wirujący wiaterek i Costello ujrzał rój przelatujących widm; były to kobiety Sidhe w koronach ze srebra i ciemnych, rozwiewnych szatach. Pośród nich była i Oona, lecz nie ta, co uśmiechała się łagodnie: przeszła koło niego pośpiesznie i z gniewem, a mijając go, wymierzyła mu policzek i zawołała:
— A więc zabieraj się i nie powracaj już nigdy!
Chciał za nią podążyć i wołał ją po imieniu, gdy wtem cały świetlany rój wzbił się w powietrze i skupiając się razem w kształt srebrzystej róży, rozpłynął się w szarawym brzasku.
Costello powstał z nad grobu, nie rozumiejąc nic, jak tylko, że rozgniewał swą miłą i że ona kazała mu odejść. Pobrnął w jezioro i zaczął płynąć. Płynął i płynął przed siebie, lecz członki miał nadto ociężałe, by mógł niemi pruć fale i utrzymywać się na powierzchni, a pozatem ciężył na nim gniew Winny. Przepłynąwszy niewielką przestrzeń, zatonął bez nijakiego borykania się ze śmiercią, jak człek, co zapada w sen... i śni.

Nazajutrz ubogi rybak znalazł go pomiędzy rokiciną pobrzeżną, leżącego na białym piasku jeziernym z rękoma rozpostartemi jak na krzyżu, i wziął go do własnej chatki. Płakali nad nim sami jeno biedacy i zawodzili pieśni-żalnice; a gdy nadszedł czas, pochowali go w opactwie na Wyspie Świętej Trójcy, gdzie jeno strzaskany ołtarz oddzielał go od córki Dermotta, i zasadzili nad niemi dwa jesiony, które później splotły się ze sobą konarami, mieszając wzajem ze sobą swe drżące listeczki...
*






  1. Staropolska nazwa ludzi, pochodzących z jednego plemienia czy rodu (jak szkoc. clan); zwano ich również stryjcami (herbowymi).
  2. Korakl — mała, prymitywna łódka starożytnych Celtów. (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Butler Yeats i tłumacza: Józef Birkenmajer.