Obrachunki fredrowskie/Fredrowscy ułani
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fredrowscy ułani |
Pochodzenie | Obrachunki fredrowskie |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia Techniczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Głównym celem tych obrachunków jest — jak już to niejeden raz zaznaczyłem — rewizja naszego stosunku do Fredry. Przedstawiłem w różnem oświetleniu ewolucję tego stosunku, od dawnego lekceważenia i niezrozumienia, aż do powszechnej apoteozy. Na apoteozę pisałbym się z całego serca, ale nie pojmuję, czemu ma się ona tak często odbywać kosztem zdrowego sensu, rzetelności krytycznej i prawdy? Czyż Fredro, taki jak jest, nie jest wart miłości i podziwu; czyż trzeba go aż tak zniekształcać? Do czego doprowadzono tę sztukę, starałem się pokazać na licznych przykładach, z których ostatnim była demagogja antymoljerowska naszych fredrologów oraz kapitan Barski z Dwóch blizn jako rzekomy szczytowy wyraz ideału. Ale to nas wiedzie do nowego rozdziału: fredrowscy wojskowi, fredrowscy ułani. Boże, co się tu nafantazjowano!
Udajmy się prosto do centrali, do pism p. Grzymały-Siedleckiego. Co się ten nabrząka szabelką, co się naprzytupuje, najczęściej — jak już wskazywałem — nie w takt! Chcąc np. najpowabniej przedstawić beztroskę ułańską Fredry, powiada nam Grzymała z filuternem rozrzewnieniem, że młody Fredro, będąc w Lublinie drugim raporterem przy sądzie wojennym, „więcej niż aktami i werdyktami zajmował się pono zabawą z panienkami w ciuciubabkę”... Jeżeli zważymy, że to był prawdziwy sąd wojenny, w którym naprawdę wieszano (sam Fredro opowiada nam w Trzy po trzy taką egzekucję), doprawdy filuterność Grzymały wydaje się nam w tym wypadku nie tęgo ulokowana, a ciuciubabka z zaniedbaniem aktów nie rozrzewnia nas w tym samym stopniu co jego. Oczywiście nie do Fredry miejmy o to pretensje.
Ale czytajmy dalej, w tej samej przedmowie do Trzy po trzy, hymn Grzymały na cześć fredrowskiego ułana:
Do kroćset! Do paralusza! Na cynadry świętego Lewentala! Ej, do kata! Niechże go kule biją, naszego Grzymałę mosterdzieju! Ale przymierzmy teraz ten jego dytyramb do autentycznego Fredry.
O „honorze”, który Grzymała-Siedlecki, jak i wielu innych, mieści głównie w postaci majora z Geldhaba, mówiłem gdzieindziej. Ten major jest zresztą bardzo żywy, Fredro dał go nam bez komentarza, kto chce w nim widzieć zwierciadło honoru — jego gust i jego wola. Pomówmy natomiast o ułanach „zwycięzcach i tryumfatorach”, jak ich mieni p. Grzymała. Ujrzyjmy ze zdumieniem, dokąd może sięgać sarmackie samoołganie się, skoro tak wyborny znawca Fredry jak Siedlecki mówi o tej sprawie tak, jakby do dzieł Fredry oddawna nie zaglądał, a znał go jedynie ze... swoich własnych odczytów. Bo p. Siedlecki, gdy chodzi o jego ukochanego pisarza, jest bardzo wymowny; ja sam mu uwierzyłem, kiedy byłem raz na jego odczycie: wyzwoliłem się spod tej sugestji, dopiero sięgnąwszy do samego Fredry. Faktem jest, że młodzi oficerowie fredrowscy nietylko są dalecy od tej zdobywczej i tryumfalnej postawy, jaką im przypisuje ich chwalca, ale wręcz przeciwnie, rola, jaką odgrywają, jest dość smętna. Poprostu dlatego, że wszyscy oni są — goli lub conajmniej goławi, a chcą się żenić z kobietami zamożnemi lub nawet bardzo bogatemi. Stawia ich to potrosze w fałszywej pozycji, często stwarza w nich jakieś zahamowanie, jakąś dziwną nieśmiałość.
Ale przejdźmy pokolei. Więc rotmistrz Lubomir w Geldhabie, który rwie się do tego aby zostać zięciem człowieka najgorszej sławy, dostawcy zgniłego owsa do jego własnej armji; ten Lubomir rozbija się z wiernym majorem przez trzy akty po domu Geldhaba, nie chcąc zrozumieć, że go tam sobie już nie życzą: w rezultacie, naraża się ze strony panny na bardzo cierpką rekuzę, której smaku nie łagodzi dany mu przez autora odwet w ostatnim akcie. Niema co; mimo piorunów majora, mundur odgrywa tu dość głupią rolę.
A teraz Zdzisław w komedji Przyjaciele. Siedzi ten Zdzisław, nawpół jako rezydent, u bogatej hrabiny w której się kocha, nie mając odwagi się oświadczyć („Między mną a Zofiją przedział jest bez miary”), a nawet domyślić się wzajemności Zofji. I on odgrywa również rolę dość głupią i cogorsza nudną, póki autor, w zmiłowaniu swojem, naprzekór całej jego niezaradności, go z niej nie wybawi. (Przyjaźń dla Czesława i poświęcenie Zdzisława rzekomo dla tej przyjaźni, nie ratuje jego fałszywej roli).
Dalej porucznik w Damach i huzarach, dzielny i wierny w boju, ale osobliwie niezdarny i tchórzliwy w miłości. Mając aprobatę zmarłego ojca Zofji, nietylko nie umie przeciwstawić się tyranji jej matki, ale nie umie nawet — posiadając przyjaźń majora — postawić otwarcie swojej kandydatury, bodaj przeciw lichwiarzowi Smętoszowi! Bałamuci pannę po kątach, wkońcu zaś pcha ją w najgłupszą aferę; namawia Zofję w dość brzydkiej (gdyby brać serjo ten farsowy koncept) intrydze, aby, igrając z dobrodusznością starego żołnierza, udawała że chce wyjść za majora. Niby poto, aby zyskać na czasie. Ale co? co się ma zmienić? I omal kunktator-porucznik nie traci i nie unieszczęśliwia swojej Zofji; jedynie opatrzność autorska — nie zaś własna energja — ratuje go z opresji.
Wreszcie zdemobilizowany porucznik Karol w Wielkim człowieku do małych interesów, który goły, zgryźliwy, zły, łazi z kąta w kąt i znosi humory bogatej panny, czekając aż ta raczy kiwnąć na niego...
Astolfa w Ciotuni poznajemy już jako męża ukrywającego się w majątku żony, zwycięstwo zaś nad sercem ciotuni jest nie trudne ale niezbyt świetne.
To są ci tryumfatorowie, ci zwycięzcy Grzymały. Odczytajmy jego grzmiącą apostrofę i dziwmy się, że nasz fredrolog nie wyczuł tego, co razporaz mówi o tych figurach tekst Fredry: tężyzna w boju, a safandulstwo wobec kobiet. Wszak nawet kapitan Barski decyzję o tem, czy ma mundur zatrzymać czy złożyć, składa w ręce poznanej przed godziną pani Malskiej.
Ale czytajmy dalej Grzymałę:
Fredro jak Fredro, z Fredrą dogadalibyśmy się jakoś, ale kiedy taki fredrolog nastroszy wąsa i krzyknie: „z drogi!” — czyż można się dziwić, że cywile uciekały i latami całemi ani rusz nie chciały chodzić na Fredrę?
Aby docenić smak papkinady naszego Grzymały, dodajmy że taka Lita et Compagnie albo Dyliżans, to są błahostki zaledwie że godne pióra Fredry, że nic nie wiemy o bohaterstwie młodych ułanów czy huzarów w Lita et Compagnie, niebardzo wiemy nawet, w jakiej armji służą ci podporucznicy, stojący garnizonem w Poznaniu: wiemy tylko że robią długi i że marzą na niewidziane o bogatym ożenku (Juljusz: Brzydka? — Karol: Nie znam jej, ale mówią że ładna. — Juljusz: I bogata? — Karol: Ha, bogata... — Juljusz: I czegóż ty chcesz? — Gustaw: Naoślep zająłbym twoje miejsce...).
Grzymała-Siedlecki widzi w komedjach Fredry „nieustanne pobłyski lancowych sztychów”, rycerskiego ducha, Bogurodzicę... To wiązanie Ciotuni a nawet Dam i huzarów z Bogurodzicą wydaje mi się dość ryzykowne. Sądzę, że Fredro brał do swoich komedyj ułanów, tak jak brał birbantów, bo, zabierając się do pisania, znał głównie te dwa typy, spędziwszy pierwszą młodość w armji, a drugą w hulaszczym Lwowie. Ale ci młodzi wojskowi są jako amanci raczej konwencjonalni, bladzi. Gdyby się chcieć przekomarzać z Grzymałą, możnaby stwierdzić, że o wiele więcej animuszu okazują i daleko bardziej zwycięzcy w tych bojach sercowych są u Fredry — cywile. Gucio w Ślubach, Ludmir w Panu Jowialskim, nawet Alfred w Mężu i żonie o wiele więcej okazują kawalerskiego tupetu i odwagi miłosnej, o wiele bardziej podpadają pod owe określenia Grzymały, niż tamte umundurowane fajtłapy. I, wbrew złudzeniu, jakie w nas podtrzymuje fredrologja dla pensjonarek, młodzi wojskowi odgrywają w komedjach Fredry dość znikomą rolę. Ani jeden z młodych fredrowskich ułanów nie odznacza się w jego galerji figur, jak z drugiej strony żadne z czołowych arcydzieł Fredry nie ma za bohatera wojskowego. Później, na schyłku twórczości, znów zjawia się szlachetny ułan, ale zaraz zobaczymy jaki...
Inna rzecz, że Fredro z życiem cywilnem zawsze był nabakier. Znamienne jest jego ustosunkowanie się do swoich bohaterów w Wielkim człowieku do małych interesów. Jest tam dwóch ludzi, którzy chcieliby coś robić, czemś zostać, „piastować” — jak mówi Dolski — urząd jakiegoś dyrektora. Statecznego Dolskiego robi Fredro komiczną figurą, prawie idjotą; uczonego Leona — cynikiem, intrygantem i karjerowiczem; jedynym człowiekiem po myśli autora jest tu ów Karol, który nie robi nic (najwyżej długi), szpera po herbarzach za bogatą ciotką i czeka aż krociowa panna zechce mu oddać swój posag, bardziej jeszcze niż serce. Jego nagradza Fredro ręką pięknej, bogatej i rozumnej Matyldy. Zasłużył na to, bo „dobrze się bił”, a w ostatniej scenie dowiadujemy się, że był porucznikiem ułanów.
Otóż, ponieważ rzecz dzieje się w roku sześćdziesiątym i którymś, nastręcza się pytanie, gdzie się ten Karol mógł bić? Prof. Kucharski (Chronologja utworów Fredry) wyraża domysł, że z pewnością bił się w powstaniu r. 1863, bo — jak powiada — „Fredro nie wspomniałby z wyróżnieniem udziału w wojnie prowadzonej przez którekolwiek z państw zaborczych”. Zdaje mi się, że szanowny profesor trafił jak kulą w płot, dając nowy dowód swojej zadziwiającej niemuzykalności literackiej. Mało mu że kazał Birbanckiemu w r. 1829 zapijać „robaka klęski” r. 1831, teraz robi Karola powstańcem. Nie; fredrowski porucznik ułanów, a powstaniec z 63 r. to zupełnie nie klei się razem. Fredro, jak zgodnie stwierdzają komentatorowie, „konspiracji nie lubił”; wyobrażam sobie, jakąby minę zrobił na taką supozycję! Sądzę raczej, że, bez zbytniego naginania chronologji, możnaby przyjąć, że ów Karol bił się w r. 1848 na Węgrzech, jak młody Oleś Fredro. Mógł mieć wtedy lat 18 czy 20, teraz miałby lat trzydzieści kilka. Ale mniejsza z tem. Uderza mnie co innego. Mianowicie przeoczenie — i przeoczenie dość znamienne — że z Wielkim człowiekiem sąsiaduje chronologicznie, i co do powstania utworu i co do czasu akcji, Ostatnia wola, której bohaterem-amantem jest porucznik kawalerji w czynnej służbie. Tu już akcja jest najściślej określona: rzecz dzieje się w r. 1868 (mówi o tem data testamentu generała Zielskiego), i dzieje się we wschodniej Galicji (mowa o kolei lwowsko-czerniowickiej). Gdzież tedy, w jakiej armji, służy ten porucznik? Juścić nie w innej, tylko w austrjackiej. Akcja kręci się dokoła testamentu generała Zielskiego, który oddawna bawił w Paryżu; ten Paryż pachniałby nam emigracją; cóż, kiedy porucznik Dorski przywozi właśnie wstęgę wojskową dla generała Zielskiego — „dawno zasłużoną nagrodę” — od ministra wojny. Od jakiego ministra wojny — w r. 1868? Juścić znów nie od księcia Józefa, ale chyba z Wiednia. „Przywiozłem od ministra wojny wstęgę Jenerałowi, której już nigdy nosić nie będzie. (Jakby do siebie:) U nas wszystko albo za wcześnie albo za późno” — dodaje sentencjonalnie. A pan Seweryn Zielski mieni swego krewniaka-generała „szanownym weteranem”. Niema się co łudzić, szanowny weteran był feldmarschal-lejtnantem austrjackim. Nie byłoby w tem nic złego — służyć w wojsku austrjackiem nie było wówczas hańbą; uderzyć tu mogą jedynie akcenty dające zabarwienie jakgdyby uczuciowe zasługom generała i mundurowi młodego Dorskiego. „Znałem niegdyś jakiegoś pana Dorskiego, pięknego młodzieńca, był oficerem kirasjerów” — powiada pani Zielska. — „To nieboszczyk mój dziad, mościa dodobrodziko” — odpowiada porucznik. Czyli, ten huzar austrjacki jest niejako spadkobiercą kirasjera napoleońskiego, i niema w tem żadnego sarkazmu, bo ten porucznik Dorski jest nieco konwencjonalnym znowuż ale nader szlachetnym młodzieńcem, i nawet bardziej męskim w swej miłości od cytowanych wyżej innych fredrowskich ułanów.
Jestem przekonany, że dla większości czytelników ten austrjacki oficer w komedji Fredry będzie niespodzianką. Ba, spytajcie znienacka jakiego polonisty: „W jakiej armji służy porucznik Dorski w Ostatniej woli?” — ręczę wam że zdębieje. Przekonałem się sam o tem: zadałem to pytanie kilku ludziom teatru, którzy albo grali sami w Ostatniej woli (zresztą bardzo rzadko grywanej), albo nawet ją reżyserowali. Pytałem wprost: „W jakiej armji służył porucznik Dorski? Co za minister posyła wstęgę generałowi Zielskiemu?”. Każdy się zacukał i nie umiał odpowiedzieć, dopiero po stwierdzeniu dat, powiadał: „Ano, chyba że... austrjacki”...
Godne uwagi jest, że komentarz do krytycznego wydania Fredry, który objaśnia (często fałszywie) nawet takie szczegóły jak to „czemu Łatka spluwa”, tutaj milczy jak zaklęty: ani słowa objaśnienia, jak sobie tę metamorfozę fredrowskiego ułana tłumaczyć. W istocie, po tem wszystkiem co się nafantazjowało, objaśnienie byłoby nieco kłopotliwe.
Bo, rzecz ciekawa, nic Fredry nie zmuszało do wprowadzenia tych obcych mundurów w swoją komedję. Historję testamentu mógł umiejscowić w czasie jak chciał, o ile zaś chciał się trzymać współczesności, testator wcale nie musiał być generałem, porucznik też mógł być czem innem, bodaj inżynierem kolei lwowsko-czerniowickiej: już wówczas pojawiał się w literaturze „szlachetny inżynier”. Ale nie; Fredro snać potrzebował, w tym testamencie swojej twórczości, rozgrzać sobie serce brzękiem szabli i rżeniem konika.
Przez chwilę dopuszczałem koncepcję, że Fredro, pisząc tę komedję dla sobie, nie do druku i nie dla sceny, wyzwala się od dławiącej rzeczywistości, że sobie staruszek stwarza jakąś fikcyjną Polskę wolną od zaborców, z polskiem wojskiem, z polskim ministrem wojny. Ale, po chwili zastanowienia, uznałem, że takie tłumaczenie nie wytrzymywałoby krytyki. Fredro jest za wielkim realistą: pocóżby tak dokładnie oznaczał czas i miejsce, pocóżby usadowił rzecz właśnie w Galicji, gdzie wogóle nigdy polskiego wojska nie było? Nie, trzeba to brać poprostu tak jak jest i pogodzić się z tem, że swoją Ostatnią wolą zamknął autor galerję fredrowskich ułanów porucznikiem austrjackim.
Jest w tem pewna pikanterja, że w domu Fredry mówiło się stale o cesarzu „Najjaśniejszy Pan”...
Ostatnia wola odgrywa bardzo małą rolę w dziele Fredry, chyba o tyle godna jest pamięci, że jest jego utworem — ostatnim. Tutaj ma dla nas znaczenie o tyle, że, nie ujmując nic wielkiemu pisarzowi, powinnaby rozwiać nieco pobożnych kłamstw, jakie nagromadziły się dokoła Fredry. Jeżeli się pogodzimy z myślą, że porucznik Dorski, najszlachetniejszy i najbezinteresowniejszy z galerji fredrowskich młodych „ułanów”, jest huzarem austrjackim, zrozumiemy lepiej Fredrę, zrozumiemy, nie ubliżając jego uczuciom patrjotycznym, których dowiódł szablą, życiem i piórem, że sentyment, jaki ma dla swoich kawalerzystów, był jeszcze bardziej koński niż narodowy. Chcecie jeszcze dowodu? Spytałem mimochodem, nieco wyżej, w jakiej armji służą, jaki mundur noszą owe pustaki podporuczniki z Lita et Compagnie, przed którymi Grzymała krzyczy tak gromko: „z drogi!” Oczywiście, że służą w armji pruskiej i noszą mundur pruski, bo jakiż inny mogliby nosić w ówczesnym Poznaniu? Sam Fredro zaznacza to zresztą dość wyraźnie, mimo iż ze zwykłą u siebie, nawet w komedjach pośmiertnych, dyskrecją; bo chyba tak trzeba rozumieć następujący dialog między młodymi ludźmi:
JULJUSZ: Tak, mundur byłby do zazdrości, gdyby był...
Owo niedopowiedziane: „gdyby był...” wyraża oczywiście: „Gdyby był nasz, gdyby był polski”... Ale lepsze koszary, bodaj pruskie, niż wstrętny ponad wszystko szlachcicowi „comptoir”. Zresztą służyć w wojsku austrjackiem czy pruskiem (było to przed kursem bismarkowskim) nie było wówczas żadnym wstydem, wręcz przeciwnie — pod warunkiem że w kawalerji; zawsze była pokaźna ilość szlacheckich synów, mających pociąg do konika i do szabelki: gdzież mieli go zaspokoić? Raczej, coprawda, unikano obcego munduru w teatrze; również nie bez pikanterji jest fakt, że wprowadził go — z całą prostotą i z tym samym sentymentem! — nie kto inny, tylko Fredro. Fakty te odbijają rażąco jedynie od obrazu Fredry, jaki nam nasi fredrolodzy „czarownie” skłamali, ale w niczem nie odbijają od Fredry rzeczywistego: a zarazem tłumaczą nam wstecz niejeden szczegół który mógł wydać się trudny do zrozumienia. W tem świetle mniej niepojęty — mimo iż zawsze dość absurdalny — stanie nam się fakt, że współcześni Fredrze patrjoci mogli, mimo obfitości polskich mundurów w pierwszych jego komedjach, ogłosić te komedje za „niepolskie i nienarodowe”. Oni czuli swoim demokratycznym węchem, że ów mundur oznacza raczej przynależność klasową, zawodową, szlachecką, niż narodową. Ci ułani, którzy zresztą występowali na scenie nietyle jako obrońcy ojczyzny ile jako konkurenci do posażnych panien, to byli przedewszystkiem panicze. Ów mundur polski, jaki nosili amanci fredrowscy, nie miał jeszcze owej patyny sentymentów, jakiej nabrał z upływem lat, przez oddalenie, przez tęsknotę, przez działanie legendy. To był mundur raczej młodego szlachcica niż polskiego żołnierza, czego najlepszym dowodem jest, że przynależność państwowa munduru zmienia się czasem w komedji fredrowskiej, a nie zmienia się nic istotnego w charakterystyce tego który mundur nosi — dopóki mundur jest ułański.
Inna rzecz, że ów ułan (czy huzar, o to mniejsza), jaki się zjawia w tej ostatniej komedji Fredry, ma w sobie bądźcobądź coś niesamowitego. To jakieś upiory straszą! Ów pan Stanisław Zielski, gracz, hulaka, utracjusz, a najporządniejszy człowiek w rodzinie, jest jakby nawrotem do dawnych fredrowskich birbantów, gdy znowuż kawalerzysta podaje tu poprzez wiele dziesiątków lat rękę kawalerzyście napoleońskiemu. Czy mamy biadać, że, zapatrzonym w lśniące końskie zady oczom poety, umknął się potrosze cały świat Polski pieszej, na którą zawsze patrzył bez sympatji i bez zrozumienia? Ani trochę! Wciąż powtarzam: kochajmy Fredrę takim jakim jest, bo to jest, ostatecznie, najlepszy sposób brania pisarza. Kult pisarza powinien się wspierać na rzetelnym fundamencie; inaczej, skoro fundament zacznie się kruszyć, i z kultem może być krucho. Za wiele, powiedzmy sobie, za wiele się dokoła Fredry nałgało! A co do jego ułanów, zdaje mi się, że dostatecznie wykazałem, iż jeden tylko z fredrowskich wojskowych godzien jest być patronem fredrologji pewnego typu: — Papkin.