Od kolébki do mogiły/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od kolébki do mogiły |
Podtytuł | Z Życia Zapomnianego Człowieka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Bracia Jeżyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W maleńkiéj uliczce, która poci te czasy jeszcze nawet wybrukowaną nie była, w drewnianym domku niepozornym, mającym tylko małe pięterko wpośrodku wysokiego, łamanego dachu — wielki pokój o trzech oknach jednego dnia wiosennego przedstawiał widok, przypominający scenę z Hogartha.
Okno od ogródka, zasadzonego smutnemi drzewami owocowemi, niedającemi cienia, stało otworem; wielka izba nieładem się odznaczała.
Obok prostych, bielonych jéj ścian, na których dziury i plamy świadczyły o wielu lokatorach, którzy rozmaicie się tu urządzali przed laty, stały rozrzucone sprzęty kosztowne niegdyś i wytworne, okryte dziś pyłem i bezmyślnie skupione.
Widać było, że się tu nowy mieszkaniec wniósł niedawno i nie miał czasu lub możności rozgospodarowania. Meble cisnęły się jedne przy drugich, aby jaknajmniéj zabierać miejsca, stały nawet niektóre jedne na drugich. Mnóstwo rzeczy pozrzucano na nie w nieładzie.
Piękny fortepian okrywały na kupę nagromadzone, pomięte, pstre stroje kobiéce. Na krzesełkach i pod niemi stały pudla i pudełka różnych kształtów, formą swą ukazujące, że do strojów kobiécych służyły.
Na kanapce, niegdyś ciemno czerwonym pluszem z bogatemi frenzlami obitéj, siedziała nawpół, wpół leżała, sparta na białéj ręce wychudłéj kobiéta młoda jeszcze, ze śladami piękności na twarzy, którą gwałtowne cierpienie nagle zgniotło i zwiędłą uczyniło.
Na przedłużonéj wychudzonéj twarzyczce bladéj i zżółkłéj, z policzkami wpadłemi, dwoje niespokojnych, wielkich oczu niebieskich świéciło jeszcze resztką życia i młodości, ale rozjątrzonéj cierpieniem, zrozpaczonéj i zmęczonéj.
Strój, składający się z dawnych pozostałości elegancyi, zmięty był i zarzucony niedbale. Piękne włosy związane od niechcenia, splątane, okalały twarz, nie zdobiąc jéj, jak dawniéj, a mówiąc równie jak ona, iż troska o piękności zapomniéć kazała...
Wsparta na ręku, dumała piękna Klarcia nad swoim losem. Ona to była, ale w krótkim czasu przeciągu z Astrei ubóstwianéj przeistoczona w biédną, opuszczoną ex-baletnicę Saską.
Z pałacu, w którym mieszkała niegdyś, stopniami schodząc, znalazła się tu w nędznym dworku, z tém co jeszcze jéj pozostało. Najkosztowniejsze rzeczy wszystkie już zostały spiéniężone; koléj przychodziła teraz na te gałganki kobiéce, które się kupują bardzo drogo, a raz włożone, prawie żadnéj potém nie mają wartości.
Klarcia dumała zrozpaczona, leżąc na kanapie. Służąca jéj, brudna, niemłoda, z podwiązaną spuchłą twarzą, z oczyma kosemi, kwaśna, chmurna, stała w kącie, mrucząc i przerzucając stosy sukien. Nieco daléj ku drzwiom otyła Żydówka, w wielkiéj chuście, nadęta, z ustami pogardliwie wykrzywionemi, czekała na coś, rozglądając się po tém, co ją otaczało.
Wszystkie trzy kobiéty milczały, jakby znużone długim targiem, a na twarzy Klary malowało się zniechęcenie, gniéw bezsilny, który z oczu, mimo wiedzy jéj, łzy wyciskał. Niekiedy poruszała ramionami, rzucała się, usta coś pomrukiwały a oczy, utopione w podłodze, nie widziały nic.
— No, co będzie? mnie czas drogi — odezwała się stojąca opodal Żydówka, oczami raz jeszcze powiódłszy dokoła. — Niech panna sobie namyśli się. To są gałgany. Może być, że oni wiele kosztowali... Aj! aj! I człowiek, póki młody, więcéj wart, a jak się zwala, to kto co da za niego?
To mówiąc, pani Szmulowa w dwu palcach podniosła najbliżéj siebie leżącą suknię, potrząsnęła nią pogardliwie i rzuciła.
Ciche łzy płynęły z oczu Klary.
— Mówiłam pannie, za to co lepsze, com wybrała kila sukienek, dam dziesięć rubli. To jest wielki piéniądz... Ja na niech może stracę. A póki u mnie kto kupi, co ja będę czekała! Chce panienka, to dobrze, nie, to nie. Ja się nie napraszam.
Klarcia rzuciła ręką, nic nie odpowiadając. Wskazała coś służącéj i twarz zakrywszy dłońmi, płakała.
Sługa, milcząc, zbliżyła się do Szmulowéj i szeptać coś z nią poczęła. Odkładano nabok wybrane suknie, z których służąca lepsze ocalić się starała, a Szmulowa z gniewem szarpała je, ciągnąc ku sobie.
Niema ta scena odbywała się zdaleka, u drzwi, a Klara nie spoglądała nawet w tę stronę, aby nie być jéj świadkiem. Kupcząca temi biédnemi łachmanami Żydówka postawiła na swojém, podszepnąwszy coś tylko służącéj, któréj w rękę wcisnęła papiérek. Wszystko potém poszło gładko i cicho. Wybrane suknie, chustki, narzutki leżały już nagromadzone na kupkę, gdy w sieniach dał się słyszéć głos. Zapytano o pannę Klarę Saską.
Usłyszawszy nazwisko swoje, płacząca podniosła głowę zdumiona, a stara sługa, porzuciwszy Żydówkę, prędko wybiegła za drzwi.
Nikt od tak dawna się tu o nieszczęśliwą nie dopytywał, przez wszystkich tak była zapomnianą, że i pani i sługa nie mogły pojąć, co tu kogo sprowadzało... Saska domyślała się chyba wierzyciela, bo długów miała jeszcze wiele i te ją wszędzie ścigały.
Wtém w progu pokazał się skromnie bardzo ubrany, niepozorny młody mężczyzna, któremu z roztargnieniem przypatrując się, Klara wcale go sobie przypomniéć nie mogła. Pamięć jéj błądziła w tych sforach, z któremi przybyły nic był nigdy w żadnym stosunku.
Wolnym krokiem, zmieszany, wśród nagromadzonych sprzętów przedziérał się przybyły do Klary, która bezmyślnie poprawiać zaczęła rozrzucone włosy i niedbale wdzianą sukienkę. Nie była wcale przygotowaną do przyjęcia kogokolwiekbądź.
Szmulowa zdala mierzyła téż oczyma ciekawemi przybysza; ale powierzchowność jego, niewiele obiecująca, po nim się ratunku nie kazała spodziéwać. Żydówka, nie mogąc dobić targu, mrucząc, do drugiego pokoju przewlokła się ze służącą.
Klara ciągle przypatrywała się przychodzącemu, usiłując odgadnąć z czém przychodził.
Był-to Bojarski.
Dopiéro gdy przystąpił tuż, twarz blada dziewczyny okryła się chwilowo żywym rumieńcem.
Przyjaciel dawnych lat, towarzysz jéj dziécięcych zabaw, surowy sędzia, który przepowiedział jéj niedolę — stał przed nią ze wzrokiem pełnym rozrzewnienia, z twarzą litościwą, z wyrazem współczucia serdecznym.
— Panno Klaro — odezwał się. — Dopiéro wczoraj się dowiedziałem o jéj smutném położeniu. Gdyś pani była szczęśliwą, miejsca dla mnie przy niéj nie było; dziś... stawiam się jéj, przychodzę... Mów, czy mogę ci być w czém pomocnym?
Klara naprzód sobie oczy zakryła i wybuchnęła płaczem konwulsyjnym, potém, zwolna się uspokajając, łkając coraz ciszéj, wskazała mu krzesło przy sobie i zabiérała się mówić, ale jéj łzy nie dawały.
— O ci ludzie! ci ludzie niegodziwi! — poczęła — ci ludzie!... Widzisz pan, patrz na com ja zeszła przez zdradę, przez niewiarę, przez moje głupią ufność!... Wszyscy leżeli u nóg moich, błagali i uśmiéch i skinienie... Patrz pan, patrz, co się ze mną stało!... Nikogo, żywéj duszy, ani przyjaciela, ani rady, ani litości!
Ściśniętą pięść podniosła dogóry.
— Pan wiész już wszystko — ciągnęła daléj, coraz się rozogniając bardziéj. — To była intryga; podstawili mi coś pod nogę... To sprawa Karoliny, która dawno przeciwko mnie intrygowała... Rzepski, gdy powinien był mnie trzymać, puścił moję rękę. To był spisek! Mogłam obie nogi połamać! Choroba moja przedłużyła się, a tymczasem ten niepoczciwy Francuz sobie drugą napatrzył... A co mi się naprzysięgał... Potém nawet długów nie chciał płacić. Rzucił odczepnego, jak ostatniéj ulicznicy!
Zakryła znowu twarz rękami.
— O! mężczyźni! — zawołała — któremu z nich wierzyć można? Co u nich znaczą przysięgi? Musiałam na doktorów i aptékę fantować się do ostatniego. Mało co pozostało... nędza, biéda!... Do baletu powrócić niesposób — noga stracona. Ja sama, gdy się spojrzę w zwierciadło, poznać siebie nie mogę.
Bojarski milczał, patrząc na nią z politowaniem i dając się jéj wynurzyć z całym żalem w piersi wezbranym.
— Przyszedłem — począł zwolna, gdy płacz zastąpił skargi — aby pani przynieść pociechę i ile jest w możności mojéj dopomódz. Znajdziemy przecież jakiś środek zaradzenia temu położeniu. Tymczasem ja się z nią gotów jestem podzielić tém, co mam.
Łzy powoli osychały; spojrzała na Bernarda z wyrazem jakiéjś dumy, czuła że na jego serce rachować mogła. Lecz natychmiast dawna buta powracać jéj zaczęła.
— Proszę pana, ci Żydzi co miałam najlepszego mi pozabiérali. Oto i dziś ta Szmulowa... tyle sukien za dziesięć rubli!... One kilkaset kosztowały, a niektóre prawie nienoszone. Ale cóż robić? Za mieszkanie trzeba zapłacić, na kuchnię codzień dać kilka złotych. Jestem chora, lada czém przeżywić się nie mogę.
Załamała ręce. Bernard milczał. Po chwili rzekł:
— Mam przy sobie trzydzieści rubli. Jeżeli to może zapobiedz sprzedaży, chętnie je ofiaruje.
Bez żadnéj ceremonii, z dziwnym cynizmem, Klara wyciągnęła rękę.
— Dziękuję — rzekła pocichu. — Rada jestem, że choć raz bez téj niegodziwéj Żydowicy się obejdę.
I nie patrząc na Bojarskiego, zwróciła się, wołając służącéj, która nadbiegła. Oczy się jéj zaiskrzyły, gdy jéj coś poszepnęła na ucho, pokazując papierki, które trzymała w ręku.
Sługa skrzywiła się i miała coś odpowiedziéć, gdy Klara ją popchnęła.
— Idź, kiedy ci mówię — nie potrzebuję, nie sprzedaję!
W chwilę potém poważnie chustą otulona Szmulowa, pogardliwym wzrokiem mierząc Klarę i izbę, wyszła z tą pewnością, że wkrótce nazad tu bodzie powołaną.
— Ale niech jéj panna powié — odezwała się w sieni do przepuszczającéj ją sługi — że ja potém nietylko dziesięć, ale pięć nie dam za te gałgany.
Z boleścią słuchał i przypatrywał się Bernard téj Klarze, takiéj jaką ją cierpienie uczyniło. Zmieniła się, stała daleko mniéj powabną, a w słowach i ruchach zdradzała nawyknienie do obcowania z gminem, który ją teraz otaczał.
W pałacu saskim, na piérwszém piętrze, była to wyszlachetniona obcowaniem z Francuzem istota, mająca jeszcze jakiś urok wytworności, coś wdzięcznego i artystycznie pięknego. Starała się być podobną do wielkiéj pani, do kogoś dobrze wychowanego. Tu brak pierwotny wykształcenia, rubaszność jakaś wiejska wychodziły na wiérzch, czyniąc ją istotą pospolitą i zaledwie na politowanie zasługującą.
Bojarski, który przyszedł pocieszać, nie wiedział od czego począć; obciął nawracać, ale usposobienie gniéwliwe, mściwe usta mu zamykało. Nie poczuwała się do żadnéj winy; ludzie źli, zdrada, intrygi wszystkiemu były winne, a ona ofiarą.
Kilka razy, łagodząc ją, wtrącił coś Bernard, lecz natychmiast wracała do narzekań i przekleństw. Rozpacz, jaka ją ogarniała, nie dozwalała się jéj zastanowić nad tém co mogła, a czego nie powinna była odkrywać przed przyjacielem młodości. Oprócz Francuza, wyliczyła mu cały szereg wielbicieli, kilku co się nawet żenić z nią obiecywali.
Wszyscy oni potém pierzchnęli, gdy ją nieszczęście dotknęło.
— Widzisz pani, że jednak ja pozostałem, czém byłem, przyjacielem jéj wiernym — rzekł Bernard.
Popatrzyła na niego milcząca, pomyślała coś, lecz nie odpowiedziała nic.
— Rozpaczać i narzekać — odezwał się Bernard — nie prowadzi do niczego. Mówmy seryo, myślmy o przyszłości; coś należy przedsięwziąć, trzeba się wziąć do czego...
Klara potrząsła głową.
— Naprzód zdrowie trzeba odzyskać — odparła. — Przecież starą i brzydką nie jestem, tylko mnie to nieszczęsne choróbsko tak zmieniło. Jestem pewna, że gdybym przyszła do siebie, jeszcze ludzie zamną latać będą.
Bojarski milcząco ręce załamał.
— Ale do czegóż to prowadzi? — zawołał rozpaczliwie.
— Jakto do czego? — odparła — do tego, aby się zemną ktoś ożenił. Mniejsza o to czy stary, czy młody, ale bogaty być musi. Takie, co mojego palca niewarte, porobiły świetne maryaże. Pan myślisz, że ja już jestem tak zdesperowana?
— Mnie się zdaje — szepnął zmieszany Bojarski — że lepiéjby było na czém inném oprzéć rachubę.
— No, na czém? — zapytała Klara.
— Na pracy — rzekł Bernard.
— Ja nie umiem nic, a pracować nie lubię — odpowiedziała cierpko. — Zaczynać się uczyć zapóźno.
— Tak, ale pani masz smak, masz upodobanie w strojach — przerwał Bojarski. — Toć w ostatecznym razie nawet stroiki robiąc...
Wgłos rozśmiała się Klara.
— Ja marszandemodą! Nie, tak nizko jeszcze nie upadłam. Pfe! jak panu mogą przychodzić takie myśli.
— Nie jest to ani stan, ani zajęcie, którebym ja zalecał — tłumaczył się Bojarski — ale w najgorszym razie...
Saska słuchać nie chciała.
— Bądźcobądż, na jakieś zajęcie, na pracę tylko rachować można, i to jest najbezpieczniejszém — ciągnął daléj Bernard. — Pomyśl pani i wybierz sobie najstosowniejszą. Najmniéj powabna praca zawsze jeszcze lepszą będzie, niż zaprzedanie się.
Klara nadąsana nie odpowiedziała nawet, a być może iż nie słyszała już co mówił do niéj; myśli jéj były gdzieindziéj. Po długim przestanku, zdawała się budzić i figlarne spojrzenie zwróciła na siedzącego przed nią Bojarskiego.
— A z panem co się dzieje? — zapytała.
— Ja — pracuję, daję lekcye, piszę i mam skromny, ale wystarczający chleba kawałek.
— Matka żyje? — wtrąciła Klara.
— Dzięki Bogu!
Zadumała się znowu; myśli jéj trudno było odgadnąć. Głos zmieniła i swobodniéj, weseléj rozpytywać poczęła.
— Dobrze, bardzo pięknie pan zrobiłeś, żeś mnie odwiédził i nie zapomniał o mnie. Któż wié? może wkońcu zrobisz pan z téj nieszczęśliwéj, oszalałéj inną, stateczniejszą kobiétę... nauczysz pracować.
Skrzywiła usta.
— Ale naprzód trzeba żebym zdrowie i siły odzyskała — dodała żywo. — Ja prawie głodem marłam, słowo daję. Nie było komu zgotować, nie było za co kupić, a ja taka jestem pieszczotami popsuta... i tak we mnie ta żółć wzburzona grała. Myślałam że umrę. Wystaw pan sobie — wtrąciła nagle — podły Francuz nawet na listy nie odpisuje już. Ale jeżeli myśli, że ja mu dam pokój i przestane dokuczać, to się bardzo myli.
Bernard siedział jeszcze, myśląc że od piérwszych odwiédzin nie mógł wymagać wiele i posłannictwo swe rozkładając na powolniejsze nawracanie — gdy w sieniach głos znowu się dał słyszéć. Klara niespokojnie się podniosła i oczy na drzwi zwróciła. Sama nadzieja, ta, że ludzie znowu zbliżać się do niéj zaczną, twarzyczkę jéj ożywiła i zarumieniła.
Służąca rozmawiała z kimś w progu. Bojarski, nie chcąc być zawadą dla Saskiéj i domyślając się jakiéjś domowéj sprawy, wstał, aby ją pożegnać. Nim jednak ona to postrzegła, w progu ukazała się dobrze Bernardowi znana, ciągle, choć zdala, widywana piękna i charakterystyczna twarz Emila Twardzińskiego.
Nędzne to chłopię, któremu niegdyś podał był rękę Bernard, a potém się z niém rozstać musiał, w tym przeciągu czasu, który Bojarskiemu nic nie przyniósł nad bardzo skromną ilość lekcyj, dobiło się do położenia świetną rokującego przyszłość.
Tajemnicą to było dla wszystkich, jakiemi drogami idąc, Emil, tam gdzie inni padali i ginęli, coraz wyżéj się podnosił, coraz szczęśliwiéj stawał, zawiązywał stosunki, zyskiwał piéniądze i wkońcu dosyć wysoką otrzymał posadę, do któréj go prawnicze jego wykształcenie przygotowało. Przyznawano mu nadzwyczajne zdolności, lecz one same nie starczą nigdy do podniesienia człowieka, zwłaszcza w chwilach zamętu, wciągu których ci tylko, co zręcznie umieją wciskać się, podłazić, okupywać każdy szczebel — potrafią wzbić się wysoko...
Emil Twardziński swe powołanie obrońcy zmienił na urząd dobrze płatny i otwiérający wrota do sfer, które przed kilku laty zdawały się dla niego niedostępne.
Piękna powierzchowność, wymowa łatwa, humor zawsze wesoły, usłużność dla wyższych, umiejętność zbiérania piéniędzy tam, gdzie inni je tracili — zalecały pana radzcę.
Od czasu jak się rozstali, od lat bardzo wielu, nigdy Twardziński się nie zbliżył do Bojarskiego, nie przemówił do niego, nie okazał najmniejszéj chęci zawiązania z nim stosunków. Bernard téż nadto był dumnym, ażeby miał zrobić krok piérwszy, chociaż urazy zapomniał i gniewu w sercu już nie miał.
Saska była jeszcze u wuja i przy matce, gdy Emil się około niéj kręcić zaczął; dość jéj się nawet podobał, ale na zalotach pustych się skończyło. Późniéj z przyjaciółką dyplomaty odnowiły się podobno stosunki; lecz i Klara na ożenienie rachować nie mogła, niewiele téż je ceniła. Bawił ją.
Od katastrofy i choroby, Emil pierzchnął tak samo, jak inni. Zjawienie się jego zdziwiło Klarę, ale teraz każdemu powracającemu rada była. Ci starzy przyjaciele i wielbiciele zawsze na coś przydać się mogli.
Uśmieszek przebiegł jéj usta. Bernard chciał się pożegnać i wysunąć, nie będąc zmuszonym zetknąć się z Twardzińskim; ale Klara była zajęta nowoprzybyłym, a pan Emil, zaledwie ją powitawszy, zwrócił się żywo ku cofającemu się Bojarskiemu.
— Panie Bernardzie — odezwał się, wyciągając rękę ku niemu. — Biję się w piersi, zawiniłem względem was. Sto razy zbliżyć się chciałem i nie śmiałem. Mam obowiązki wdzięczności dla niego; bądź wspaniałomyślnym i przebacz mi winę, a nie odpychaj podanéj dłoni.
Zdziwiony niezmiernie tém przemówieniem, które go zaskoczyło tak niespodzianie, iż stanął jak wryty — Bojarski nie wahał się ani chwili z podaniem ręki.
Wzruszyło go przemówienie to, odwołanie się do przeszłości, pamięć na nią.
— Pojmujesz pan — rzekł — że ja mu się piérwszy narzucać nie mogłem...
— Cieszę się, że sposobność się trafiła — rzekł Twardziński — spotkania z wami i rozbicia tych długoletnich lodów. Nie odchodź, proszę, ja mam tylko dwa słowa do powiedzenia pannie Klarze, o któréj położeniu, dopiéro co z długiéj podróży wróciwszy, dowiedziałem się. Przyjdę tu inną porą, a teraz razem ztąd musimy się oddalić, abyśmy pomówić mogli. Mam mało czasu, zajęć bardzo wiele, trzeba z każdéj chwili korzystać.
Bernard zatrzymał się. Tymczasem Klara już dawnego wielbiciela zasypywała wymówkami niemal grubiańskiemi. Twardziński się tłumaczył lekko, z uśmiechem, przerywając mowę jéj żarcikami i nie okazując ani wielkiéj litości, ani szacunku dla nieszczęśliwéj.
— Ja pannie Klarze mówiłem zawsze — wtrącił wkońcu — że ten Francuz to łajdak i że nigdy żadnemu takiemu arystokracie wierzyć nie można, lecz trzeba naprzód sobie zapewnić przyszłość... Tymczasem żyło się wesoło, nieoględnie, a Francuz pierzchnął przy piérwszéj sposobności.
— Co jabym dbała o tego jednego Francuza — przerwała Klara — gdyby nie ta noga i choroba. Miałam ich do wyboru ilum chciała i lepszych od niego... a teraz...
— Jakto? do baletu już powrócić niemożna? — zapytał Emil.
Klara poruszyła ramionami.
— Te doktory, przekupione łajdaki, czy co, umyślnie mi tak nastawili nogę, abym tańcować nie mogła. To sprawa Karoliny.
Twardziński się uśmiechnął.
— Wiész pani co? Śpiewać uczyć się pono zapóźno, ale któż wié, czybyś pani ze swą powierzchownością i głosem nie mogła w komedyi lub dramacie występować.
— O! ja już o tém myślałam — rzekła Klara. — Dlaczegobym nie mogła grać komedyi? Ale i tam intrygi i zazdrość staną na drodze.
Pan radzca poszeptał coś, przemówił jeszcze słów kilka, ścisnął ręce panny Klary, szybko zwrócił się do Bernarda i wyszedł z nim razem.
W ulicy szli czas jakiś milczący. Radzca począł badać dawnego swego protektora o całą tę jego przeszłość, któréj nie znał bliżéj. Wypadki 1830 r. rozdzieliły ich tak, że się zupełnie z oczu stracili. W krótkich słowach Bojarski opowiedział o swoich losach. Nawzajem spytany Emil, nie umiał się wytłumaczyć jasno, jakiemi szedł drogami, iż potrafił tak zajść szczęśliwie i daleko... Zbywał ogólnikami, składał na losy, mało przyznawał sobie, a każdy inny, nie prostoduszny Bojarski, byłby z téj gmatwaniny wyrozumiał, że pan radzca z wielu rzeczami się ukrywał umyślnie, bo się nie mógł chwalić niemi. Wkońcu, rozmowie obrót niespodziany nadał Twardziński.
— Słyszałem wiele — rzekł — o waszych drukowanych rozprawach, które wrzawy dosyć wywołały. Przyznaję się, że ich nie czytałem, bo mi moje urzędowe zajęcia mało pozostawiają czasu. Z tego jednak co ludzie powiadają wnoszę, że trzeźwo i zdrowo zapatrujesz się na położenie i nie hołdujesz hasłom popularnym. Myśmy wiarą w ideały, a pogardą rzeczywistości zgubili się i będziesz miał zasługę, otwiérając ludziom oczy.
Bernard spojrzał na niego zdumiony.
— Zdaje mi się — przerwał — że musiano wam fałszywe dać wyobrażenie o tém, co pisałem. Niech mnie Bóg uchowa, abym miał zachwiać wiarę w ideały i targać się na nie. Ci, co mnie o tę dążność oskarżają, nie zrozumieli mnie.
Radzca popatrzył na mówiącego, podumał i nie nalegając, zamilkł. Razem przeszli jeszcze ulic parę, tak że ich z sobą wiele osób widziéć mogło, a zdawało się że Twardzińskiemu chodziło o to, bo najludniejszą ulicą, pod rękę wziąwszy Bojarskiego, prowadził go z sobą.
Niespodziéwane to zbliżenie się i pojednanie dla Bernarda starczyło, aby mu dać jaknajlepsze wyobrażenie o Emilu. Mając za zasadę ludzi zawsze widziéć i sądzić z dobréj strony, przebaczał mu przeszłość, tłumaczył ją i gdy powrócił do matki, piérwszą było rzeczą oznajmić jéj o spotkaniu się z Emilem i wziąć go w obronę.
Bojarska nie sprzeciwiała się synowi i słuchała go pilnie. Nic rozumiała tego tak spóźnionego pojednania, podejrzywała je, ale nie chciała go zatruć Bernardowi. Zamilczała.
O Klarze i bytności u niéj nie mówił nic matce; wrażenie jakie wyniósł od niéj było bolesne. Szedł do niéj w nadziei, że nieszczęście skłonniejszą ją uczyni do poprawy, do skruchy, do zupełnéj życia zmiany. Znalazł ją przeciwnie zbolałą, ale razem złośliwą, mściwą i nawet umysłowo upadłą, niższą niżeli była za świetnych swych czasów.
Serce, na które rachował, nie otworzyło się, nie zmiękło. Łzy, których był świadkiem, wyciskał nie żal, ale uczucie gniewne, bunt przeciwko losowi. Nie przyznawała się do winy... Zrzucała wszystko na ludzi.
To piérwsze jednak niepowodzenie nie zraziło Bojarskiego; powiedział sobie, iż wielka zmiana w umyśle człowieka nigdy nagle spełnić się nie może. Wymaga ona czasu, stopniowego, powolnego działania, odrodzenia zawsze trudnego, które całą naturę musi przerobić do szpiku kości.
Ideał lat jego dziecinnych, nie bacząc na zszarzanie jakiemu uległ, dla niego, mimo wszystkich swych plam i zwiędnięcia, mimo odarcia z piérwszego blasku młodości — cudowném jakiémś i niepojętém działaniem wyobraźni pozostał zawsze ideałem, co serce poruszał i pociągał ku sobie.
Bernard wstydził się swéj słabości, była ona niepojętą dla niego samego, ale oprzéć się jéj nie mógł. Obudzała w nim litość niezmierną, miłość szaloną, gorączkę pragnienia, aby w nią mógł wlać własnę duszę i nowe życie. Widział w niéj uśpioną, od losu poniżoną i rozwinięciu się zatamowaną istotę nieszczęśliwą, w któréj spoczywały władze, co ją podźwignąć mogły i uszlachetnić.
Nie chciał wierzyć, aby ta śliczna Klarcia nie miała w sobie promyka Bożego, ziarna co kwiat wydać mogło.
Roił że teraz, zbliżając się do niéj, łagodnie, powolnie, obchodząc się z nią jak z dziécięciem, wychowując nanowo — potrafi utworzyć to, czém ją widziéć pragnął. Z rozkoszą myślał o tém, jak poświęcając się dla niéj, miał temu aniołowi strąconemu przywrócić białe skrzydła. Było to zadanie trudne, ale godne, aby mu się poświęcić.
Cały plan postępowania miał już ułożony naprzód. Potrzeba było uspokoić ją, ukołysać, obudzić miłość pracy i cnoty, zwalczyć fałszywe pojęcia o życiu i używaniu, zmusić umysł do poważnego zapatrywania się na sprawy ludzkie. Bojarski chciał ją wyrwać zpod wpływu i otoczenia dawnych znajomych, ludzi płochych... Marzył, że wszystko to zwolna, ostrożnie, stopniowo, z wielką miłością braterską da się dokonać.
A Klara?... po wyjściu swych gości, wstała z kanapki, orzeźwiona i rozmarzona. Gdy nic lepszego się nie trafiło, myślała sobie, że potrzeba było pociągnąć choćby Bojarskiego, zjednać go sobie i zmusić do ożenienia. Gotową była nawet trochę się zmienić, aby go sobą nie zastraszyć... trochę złagodniéć i choć pozornie zmienić nawyknienia. — Potém zrobię z nim co zechcę — mówiła, pocieszając się na zakończenie.
Z drugiéj strony przybycie radzcy wyobraźnię jéj ciągnęło na wcale inne drogi. Była młodą, mogła się podobać, zawracać głowy i w świecie wesołym znaléźć nowego protektora.
Zwierciadło, w którém się długo przeglądała, mówiło jéj że choroba i zmartwienia chwilowo tylko odebrały jéj wdzięk i świéżość. Nie miała lat trzydziestu... wszystko jeszcze było przed nią.
Bernard stał tylko w odwodzie, w najgorszym razie, bo z nim życie było dla niéj groźbą walki i wojny. Wolała aby pan radzca przez przyjaźń znalazł jéj co innego... bogatego rozrzutnika, któryby się dał uwikłać i związać.
— Ale tym razem — szeptała pocichu — nie będę tak głupią, jak z Francuzem, o nie!... Będę zbiérała i myślała o jutrze i nie dam się tak łatwo wywieść w pole próżnemi obietnicami.
W życiu panny Klary był to dzień stanowczy szczęśliwego zwrotu ku nowym nadziejom. Świtała jéj znowu jutrzenka dni lepszych... Chciała być młodą i piękną, a wola kobiéty nawet tego cudu dokazać może.
Stara służąca poznać jéj nie mogła, tak kilka godzin tych ją zmieniło.