Od kolébki do mogiły/Tom II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Druga edycya rozpraw przyszła do skutku. Już samo to rzadkie na polskiéj książce: „Wydanie drugie, poprawne i powiększone” — zaręczało pewne powodzenie. Bojarski z niepokojem w duszy oczekiwał, jakie teraz uczynią wrażenie.
Stary profesor Żardyński, odczytawszy rękopis, wyraził się o nim wątpliwie.
— Zbyt jesteś sumiennym człowiekiem — rzekł Bernardowi — ażeby cię ludzie ocenić należycie potrafili. Sami oni po większéj części nicponie, a z siebie sądzą o innych. Będą czytali między wierszami rzeczy, których tam niéma, których ty powiedziéć nie chciałeś. Nie uwierzą, abyś był całym i szczérym. Prąd krytyki po piérwszych rozprawach jest ci nieprzyjazny, trudno go będzie odwrócić. Ale któż wié? dzieją się cuda! Lepiéj może i sprawiedliwiéj osądzą, niż się spodziéwamy. Aby działać na publikę, wierz mi, trzeba być zepsutym, chytrzejszym, większym komedyantem, niż ty jesteś.
Po ukazaniu się książki to tylko dało się naprzód uczuć Bojarskiemu, że ludzie od niego stronili, jakby się obawiali, aby ich o nią nie badał.
Nawet na te zwykłe pogadanki wieczorne, które dawniéj gromadziły wszystkich dobrych przyjaciół Bojarskiego, mało kto teraz przychodził. Muliniec się tłumaczył, że nie miał czasu, Larski unikał widocznie Bojarskiego, a Piotruś milczał. Panna Henryka także wymawiała się nadzwyczajném zajęciem, które może nie było prostą wymówką, bo ona jedna szczérze sprzyjała i wierzyła Bojarskiemu.
W jednym z dzienników, do którego wiadomém było że Piotruś Grochowski pisywał, ukazała się piérwsza wzmianka o drugiém wydaniu, dwuznaczna, niemal uszczypliwa, zredagowana w ten sposób, że dziełu dopomódz i zalecić go nie mogła.
Styl zdradzał Piotrusia, poznał go Bernard; ale nikt nad niego nie szanował bardziéj szczérych przekonań i wyrozumialszym nie był na bezwzględne wypowiadanie myśli. Nie miał mu więc wcale za złe tych słów kilku, choć przykre na nim uczyniły wrażenie.
Następnego wieczora Piotruś Grochowski, w swym wyszarzanym surduciku i chustce czarnéj na szyi, zpod któréj bielizna nie wyglądała, bo jéj podobno nie nosił — stawił się zawczasu, sam jeden.
Bernard chodził posępny po pokoju i rad go powitał. Nie skarżył się na to, że go przyjaciele opuszczali i zaniedbywali, lecz bolał nad tém.
Piotruś mierzył go oczyma milczący. Rozmowa zaczęła się od kilku słów obojętnych.
— Może ty mi co powiész przynajmniéj o tych moich biédnych elukubracyach, o których zdania ogółu jakoś się dopytać nie mogę? — zagadnął go Bojarski, podając mu cygaro.
Grochowski uśmiéchnął się, wykręcając usta charakterystycznie. Siadł przy stole, przysposabiając się do urządzenia sobie cygara.
— Ba! gdyby z tobą mówić można, mój ty Katonie — odparł Piotruś. — Ty jesteś jak z jednéj bryły ukuty, a my, pospolici ludziska, składamy się z mieszaniny różnych żywiołów. Przygotuj się do tego, że tak jak bronzowego posągu, coby przemówił nagle, i ciebie nigdy dobrze nie pojmą, nie ocenią, a ty znowu, słabostek ludzkich nie biorąc w rachunek, podziałać na nie nie potrafisz, byłeś stworzony na kaznodzieję, a nie na literata. Literat furfantem być musi, musi kłamać, oszukiwać, przy pochlebiać się, jednego nie dopowiedziéć, z drugiém się wygadać, gdy co innego myśli, słowem...
Machnął ręką Piotruś.
— Jak tu mówić z tobą? Skłaniam głowę przed twą cnotą, ale nie poradzę na to, żeś stworzony na męczennika.
Bojarski się skrzywił.
— Nie mówisz mi, o co się pytałem — wybąknął. — Radbym wiedziéć nie jaką biédną, ułomną istotą ja jestem, ale co warto to, z czém wystąpiłem. Co ludzie mówią o tém?
— Troszczysz się o to, co mówią ludzie? — odparł Grochowski — ale naprzód czémże to są dla ciebie ci ludzie? Ogół, moje serce, jest głupi, powtarza za panią matką paciérz — owce Panurga... Dbasz-że ty o niego? Naprzód nie czyta wcale, chwyta przeżute i daléj żuje. Wybrani zaś ludzie dzielą się na tyle kategoryj, iż zdania ich muszą także być podzielone. Jedni ci będą zazdrościli, drudzy poczną cię lekceważyć, inni na tobie się popisywać z bystrością umysłu i zarzynać cię na ofiarę swéj miłości własnéj. Naostatek... numerus est infinitus.
— Tak, ale wśród tych głosów coś jednak przeważać musi — odezwał się Bernard.
— Ks. Lamennais utrzymuje, że rozum i prawda przeważają i że przyznanie ogólne ma wielką wagę... Inni twierdzą, że tłum i ciżba wybiérają zawsze za hasło co najgłupsze... a ja dalibóg nic nie wiem.
Bojarski stał, słuchał i zwijał papierek jakiś w ręku.
— Nie idzie mi o pochwały i o uznanie — rzekł — lecz o nauczenie się czegoś z krytyki.
Grochowski śmiać się począł.
— Naiwny jesteś i umrzesz dzieckiem.
— Powiedz-że mi przynajmniéj własne swe o rozprawach zdanie — przebąknął gospodarz.
— To co innego — zawołał Grochowski. — Skłaniam głowę przed twą cywilną i literacką odwagą. Widzę i czuję, że piszesz co myślisz, a to jest rzeczą niezmiernie rzadką. Są przecudowne ustępy w rozprawach, na które i przeciw którym podniosą się wszyscy głuptaszkowie jako jeden mąż i cisną na cię kamieniem. Te rzeczy oceni przyszłość, gdy my ostygniemy. Są znowu rzeczy przedwcześnie powiedziane i rzeczy zapóźne. Dużo dobrego, nieumiejętność pisarska wielka, choć styl wyśmienity. Człowiek maluje się w książce z najlepszéj strony, ale bożyszczem tłumu nie będziesz nigdy, bo mu kadzić nie umiész, i nie zrozumieją cię, bo potakiwać im nie chcesz. Goniąc za prawdą, wpadniesz w studnię...
— Wolałbyś więc, abym, pędząc za fałszem, poszedł szérokim gościńcem? — spytał Bernard.
— Zrozumiéjmy się — odparł Piotruś. — Aby kogoś za nos prowadzić, trzeba naprzód umiéć go wziąć za szacowny ten apendyks. Ty tego nie potrafisz nigdy. Pozostaniesz vox clamantis in deserto.
— Prawisz mi ogólniki — rzekł kwaśno Bernard — a jabym chciał ściśléj sformułowanych zarzutów.
Grochowski śmiać się począł.
— Co u licha! — zawołał. — Nikt twoich rozpraw wyżéj nademnie nie ceni. Ja im nie mam nic do zarzucenia. Czytałem je, jak smakosz zajada raki; ale niemniéj powiadam ci, że twoja książka dla ogółu będzie zapieczętowaną. Nie zrozumieją jéj, będą się czepiali drobnostek.
— Zdaje mi się, że co było niejasném i niedopowiedzianém a dwuznaczném w piérwszém wydaniu, w drugiém...
— W drugiém tak się wyjaśniło — odparł Grochowski — iż to, o co cię posądzano, dziś stało się pewnikiem.
— Mianowicie? — spytał Bernard.
— Że ty, czciciel ideałów, obwiniony jesteś o ostudzanie tych, co w nie wierzą, o napędzanie do przejednania się z rzeczywistością.
To mówiąc, jakby sobie coś przypomniał, Piotruś śmiać się począł i długo śmiał się sam dla siebie. Dopiéro zdumione wejrzenie, które w niego wlepił Bojarski, zmusiło go do jaśniejszego wytłumaczenia się.
— Jak ludzie są rozmaici, na czém opiérają i czém popiérają swe sądy, tego najlepszym dowodem to, że w mieście jako argument przeciw tobie służy, iż cię widziano bras dessus, bras dessous z panem radzcą Emilem. A ponieważ nikt nie jest jawniéj przejednanym i ostygłym nad niego, ludzie ztąd wnoszą, iż się musicie godzić ze sobą.
Bojarski stał, zpoczątku niedobrze rozumiejąc, o co chodziło.
— Wiész i znasz mój stosunek do pana radcy, który piérwszą całą koszulę w życiu otrzymał odemnie — rzekł, uśmiechając się. — Był w całém znaczeniu tego wyrazu łobuzem, gdym mu dał przytułek. Długo potém, lata cale, nie znaliśmy się. Niedawno podał mi rękę. Widziałem w tém uczucie poczciwe. Miałżem ją odtrącić?
Grochowski nie odpowiedział nic długo; wkońcu dorzucił:
— Nie idzie o to jak miałeś postąpić, ale co ludzie mówią i jak wnioskują.
W téj chwili weszła panna Henryka. Gospodarz pośpieszył ku niéj, ale po przywitaniu zimném, które mu dało do myślenia, nie zatrzymując się w saloniku, spytała o profesorową i poszła do niéj, jakby coś nadzwyczaj pilnego miała.
Ze zwykłych gości nie zjawił się tego wieczoru nikt, oprócz dobrze podchmielonego Skórki.
Wódz Cyganów wszedł pompatycznie, jakby łaskę robił Bojarskiemu, zaszczycając dom jego bytnością swoją, rzucił się na kanapę, wyciągając na niéj nogi i dwa cygara z leżących na stoliku schował do kieszeni, a trzecie zapalając, odezwał się od niechcenia do gospodarza:
— Spodziewam się od pana dostać egzemplarz tych tam rozpraw, o których po mieście gadają tyle! hę?
Bojarski skinął tylko, iż służyć mu będzie.
— Ja książek nie kupuję — dodał Skórka — bo to jest ciężar, a mało która tego warta, żeby się z nią nosić... Cóżeś pan tam popisał, że tak wrzeszczą?
— Wrzeszczą? — spytał Bojarski — nie wiedziałem o tém.
— Gadaj zdrów! — rozśmiał się Skórka. — Jużciż chciałeś tego, to jawna rzecz! Są tacy złośliwi, iż widzą w tém rachubę na dobrą posadę, która nie powinna go minąć.
Bojarski zbladł jak ściana, usta mu zadrgały, słowo w nich zamarło. Skórka postrzegł, że za daleko poszedł, i poprawił się.
— Rozumié się, że to są potwarze, ale głupi to powtarzają. Co do mnie, chcę sam się przekonać, co jest tak monstrualnego w tych rozprawach, aby ludzie mieli prawo ciągnąć takie wnioski.
Struty, zmieszany, Bernard upadł na krzesło, a wtém panna Żabska wyszła od matki jego do saloniku. Widok rozłożonego na kanapce Cygana, którego znieść nie mogła dla jego cynizmu, zmusił ją szybkim krokiem oddalić się w przeciwną stronę pokoju.
Bojarski zbliżył się do niéj. Spojrzała mu w oczy długo i głęboko, z pewném politowaniem, i milcząc, ścisnęła jego rękę.
— Mój ty biédny męczenniku — szepnęła. — Wielebym miała do mówienia z nim, ale przy Haburskim słowa mi zamiérają na ustach. Jak go możesz przyjmować?
Bernard ruszył ramionami.
— Jestem tego zdania — rzekł — że nikogo odpychać, wyłączać, banitą czynić się nie godzi. Zagradza mu to drogę do powrotu, do poprawy, do nawrócenia.
— Pan masz pasyą nawracania? — spytała Żabska.
— Ale mi się ono nie udaje — odparł Bojarski. — Szczęśliwe jednak czy nie, próby nie zwalniają od obowiązku. Znasz pani moje przekonania. Upiéram się widziéć w ludzkości całéj jednę wielką rodzinę; zdaje mi się więc, że brat brata nigdy nie powinien opuszczać.
— Dziś się śmieją z tych utopij — odparła panna Henryka. — Ja je szanuję; ale w braterstwie musi być przecie pewne stopniowanie.
— Jak w rodzinie dalsi i bliżsi krewni, ukochani i obojętni; niemniéj obowiązek solidarności i braterstwa rozciąga się na całą rodzinę.
— Piękne marzenia — rozśmiała się panna Henryka. — Przeczuwam że nowa teorya społeczna, która przyjść musi po téj dawnéj XVIII wieku, braterstwem poczętéj a we krwi utopionéj, będzie zupełnie przeciwną i cała się oprze na najciaśniejszym egoizmie.
— Byłoby to bardzo smutném — rzekł Bernard — choć jest możliwém, kto wié, nawet konieczném, dla wyprzedzenia nowych myśli, nowych ciągle pojęć, któremi ludzkość się karmić musi. Z tém wszystkiém myśmy się w blasku tych ideałów urodzili i im wierni powinniśmy pozostać.
Panna Żabska przeszła się parę razy milcząc po pokoju i spoglądając uważnie na Bernarda, który jéj towarzyszył w téj przechadzce. Miała zwyczaj zawsze prawie trzymać ołówek w ręku, a zamyśliwszy się, wkładała go w usta. Był to nałóg nauczycielski, mającéj zawsze coś do notowania.
I teraz trzymała ten ołówek długo w ręku.
— I pan, idealista — rzekła wkońcu, obracając się ku niemu — pan, dziwną sprzecznością, któréj ja sobie wytłumaczyć nie umiem, w swoich rozprawach zdajesz się chciéć ogień gasić i ostudzać?
— Ja? — zapytał Bernard. — Stało się to chyba bez méj wiedzy i woli, nieprzewidzianym skutkiem méj nieumiejętności w użyciu słowa. Pani więc także mojéj biednéj książce to zarzucasz?
— Być może, iż czytałam ją pod wrażeniem tego, co o niéj słyszałam, i to oddziałało na moje zdanie — rzekła Henryka.
Podano herbatę, weszła profesorowa i wszyscy goście zebrali się około stolika. Skórka Haburski zdaje się oczekiwał tylko na książki i ten posiłek. Dolał sobie dobrze rumu do herbaty, tak iż zapach jego rozszedł się po całym pokoju, zaczął zapijać i zajadać, otarł potém usta, wziął za czapkę i pożegnał się, śpiesząc zapewne do jakiéjś dziury, w któréj mógł bezkarnie utraktować się szpagatem.
Po odejściu jego wszystkim się lżéj zrobiło na sercu. Za odchodzącym, gdy już był we drzwiach, panna Henryka przesłała krzyżyk na drogę.
Żardyński téż ścigał go oczyma.
— Proszęż mi tu człowieka wytłumaczyć — dodał po chwili namysłu. — Ten pijanica, cynik, brutal, ta po szynkach walająca się istota, jest autorem kilku prześlicznych piosnek, tchnących wiosną, młodością, pełnych rzewnego uczucia. Oprócz tego znam ułamki jego poematu na ludowych podaniach opartego, w których znakomitego czuć kunsztmistrza. Proszęż mi to wytłumaczyć.
— To się wykłada tém — przerwała panna Żabska — że istota najobficiéj wyposażona od Boga może się zwalać i zezwierzęciéć. Piosnki i poemata należą do przeszłości; myśmy patrzyli na teraźniejszość, wcale do niéj niepodobną.
— Przepraszam! — zawołał profesor. — Poemat się dopiéro pisze, jest nieskończony... Strach ogarnia myśléć, ile w jednym człowieku sprzeczności pomieścić się może! Biédna, biédna istota!
— Któréj przystała pokora — dokończył Bojarski.
Rozmowa, po usunięciu się Skórki, żywiéj i swobodniéj rozwijać się zaczęła. Piotruś, panna Henryka, profesor, widząc Bojarskiego przybitym i znękanym fałszywemi sądami o jego dziele, usiłowali mu wmówić, że powinien był w innym rodzaju sił swych próbować.
— Nie jesteś jeszcze dosyć wyżytym, ostygłym, panem siebie, aby się wdawać w rozprawy — mówił Żardyński. — Dlaczego nie rozpocząłeś od ogłoszenia swojego poematu?
Bojarski się zarumienił.
— Bo to są tylko fragmenty i epizody, co wam łaskawie podobało się nazwać tém imieniem, do którego one prawa nie mają.
— Ja także głosuję za panem profesorem — dodała panna Henryka. — Czytałeś nam pan wyjątki, znam je, są prześliczne. Inaczéj wcale z nichby pana sądzono.
— Nie chciałem dawać fragmentów — odparł Bojarski — marzyłem o zbudowaniu z nich foremnéj, pięknéj całości.
— Dumą zgrzészyłeś — odparł Żardyński — gdyż ściśle biorąc, owych budowl o liniach klasycznych, nieposzlakowanych w literaturze staréj i nowéj prawie niéma... Wszystko co jest najpiękniejszego, z fragmentów się składa. Iliada i Odysea urosły z połamanych kawałków, które niezawsze przystają do siebie.
— A Eneida? — zapytał Bojarski.
Żardyński skrzywił się nieco.
— Arcydzieło budowy, elegancyi pełne, ale zato lodowate, zimne i sztywne — szepnął, głowę spuszczając.
— Jako przyjaciele — wtrąciła panna Henryka — musimy, nieprawdaż, skłonić go do tego, aby koniecznie teraz wydał choćby ułamki swojego poematu. Oddziałają one na sąd o rozprawach i otworzą ludziom oczy.
i Piotruś Grochowski milczał, spożywając podobno trzecią już bułkę z masłem i szynką, ale oczy jego świécące dowodziły, że brał udział duszny w rozmowie.
— A wy co na to mówicie? — potrącając milczącego, zapytał Bojarski.
— Nie mówię nic dlatego — odparł Piotruś, że nie jestem pewny, czy poemat oddziała na sąd o rozprawach, a mógłbym się o to założyć, iż rozprawy na poemat oddziałają.
Skrzywiła się panna Henryka.
— Pan jesteś pesymistą! — zawołała gorąco.
— I wole nim być, niż ciągle się rozbijać o zawiedzione nadzieje — rzekł Piotruś. — Ale nie mam, uchowaj Boże, nic przeciwko wydaniu poematu. I owszem... Znam epizody z niego, które są arcydziełami.
Rozprawiano tak do późna, a gdy po rozejściu się gości Bojarski pozostał sam z sobą i wszystko co słyszał w duszy począł rozpamiętywać, aby jakiś z tego ostateczny wniosek wyciągnąć — znalazł się wobec tak podzielonych zdań, iż wcale się nie czuł pewniejszym jak postąpić, niż był przed ową przyjacielską naradą.
Sięgnął na półkę po teczkę, w któréj spoczywały luźne karty, mające złożyć owę marzoną całość, siadł i począł czytać.
Oddawna już nie miał w ręku swego poematu, a ostatnie wrażenie, jakie mu pozostało po nim w duszy, było upokorzeniem i zniechęceniem: wydawał mu się słabym.
Zdziwił się wielce, gdy teraz, po wielu miesiącach zapomnienia, odczytując nanowo, znalazł swój niedokończony utwór w wielu miejscach pięknym, wogóle niepospolitym i życia pełnym.
Przyczyną tego było, że ideał kompozycyi, jaki miał w duszy, zatarł się i zbladł, a to co pod jego natchnieniem stworzył, zastąpiło go. Uradowany, rozgrzany, doczytał do końca fragmentu. Czuł się usposobionym do wykończenia, do złożenia części, do wydania.
Dobrze po północy skończył czytanie i byłby zaraz się wziął do dalszéj pracy, tak się czuł natchnionym, ale matka, która czuwała, przyszła mu oznajmić późną godzinę i napędzić go do łóżka.
Nazajutrz wstawszy, znalazł jeszcze tekę na stoliku i mając chwilę wolną, powrócił do niéj; ale dziwną sprawą jakiegoś wpływu godzin i usposobień, to co wczoraj w nocy tak mu się wydawało piękném, dziś znowu niemal słabe i mierne wyglądało.
Z niechęcią jakąś zarzucił teczkę na półkę i poszedł do zwykłych swych lekcyj. Po odbyciu ich tyle miał czasu wolnego, iż mógł pobiedz zobaczyć, co się z panną Klarą działo. Myśl nawracania jéj nie opuszczała go. Szedł rozmarzony, z bijącém sercem do dworku tego, z którego obiecywał sobie wyciągnąć nieszczęśliwą, tak mu ulica, dom, sąsiedztwa niemiłemi były.
Zbliżając się ku zajmowanemu przez Saską mieszkaniu, dostrzegł w niém naprzód tę zmianę Bojarski, iż okna, z firanek dawniéj ogołocone, teraz już zostały w nie opatrzone. Musiały one być pozostałością przeszłości, gdyż zbyt wspaniale zza szyb niebardzo foremnych wyglądały.
W dużym pokoju, w którym po raz piérwszy przyjęła go Klara, wśród nieładu, nieporządku desperackiego, porozrzucanéj odzieży, skupionych bezmyślnie sprzętów — z wielkiém podziwieniem Bernard znalazł teraz urządzenie prawie eleganckie, a przynajmniéj z pretensyą pewną obmyślane. Połowa niepotrzebnych rzeczy znikła, a to co pozostało, poustawiano tak, aby pewna harmonia panowała na piérwsze wejrzenie. Kanapa wytarta stała w cieniu, stół przed nią osłaniał dosyć świéży kobierczyk, dywan, choć zużyty, pod nim nie raził. Na półkach było trochę fraszek, albumy z fotografiami od niechcenia położone dla gości. W kącie zamknięty fortepian, około niego wazoniki z kwiatami, bukiety w porcelanowych naczyniach, na ścianach kilka ram złoconych... izbę te, niedawno podobną do składu starzyzny, czyniły teraz bardzo przyzwoitą i znośną.
Trzeba się było dobrze przypatrzéć, aby odkryć w niéj pewne rażące zestawienia rzeczy, które tylko z konieczności się z sobą spotykają.
Maleńkie, bardzo kosztowne biurko, boule, które tylko dlatego nie zostało spiéniężone, iż Klara znała jego wartość, a za bezcen pozbyć się nie chciała — ociérało się tu o komódkę starą mahoniową, obłupaną; zégar przepyszny bronzowy miał po bokach dwie obrzydliwe szklanki niebieskie na kwiatki; ale na piérwszy rzut oka nic dawały się dostrzedz te kontrasty.
Klary nie było w saloniku, prowadziła wojnę ze starą służącą, która ją zdradzała, sprzedawała Żydom, okradała, ale pomimo to pozbyć się jéj było trudno. Należały się jéj zasługi, wiedziała wiele rzeczy, mogła szkodzić. Rozstawały się z sobą ciągle i... nie rozchodziły.
Stuknięcie drzwiami wywołało Klarę z drugiego pokoju.
W krótkim czasie zaszła w niéj szczęśliwa metamorfoza.
Włosy były uczesane bardzo starannie, ranny ubiór, choć może nie ostatniéj mody, był świéży, włożony z myślą, aby przystał do figury i do twarzy.
Rozpaczliwe to zaniedbanie, które taką litość obudziło w Bernardzie piérwszym razem, znikło, twarz nawet odżyła młodością, lekkim się zafarbowała rumieńcem, wydawała mniéj wychudłą. Rączki białe znowu zdobiło kilka pierścionków i ładne, świéże mankietki. Szlafroczek ranny, koloru kawy z mlékiem, przybrany białemi koronkami i wstążkami niebieskiemi, leżał na zręcznéj figurce jak ulany. Trzewiczki nie dawały się domyślać, że jedna z małych nóżek od owego nieszczęsnego wieczora była odrobinkę krótszą, a Klara tak umiała chodzić, iż poznać tego nie było można.
Zobaczywszy Bojarskiego, z wesołym uśmiechem podeszła ku niemu.
— A! witam mojego protektora — odezwała się z odcieniem małym szyderstwa. — Już od dwóch dni go wyglądałam. Widzisz pan, urządziłam się nawet przyzwoicie na jego przyjęcie. Znośnie teraz u mnie wygląda, nieprawdaż? Widzisz pan, że ja nawet z takich rupieci i niedobitków umiem coś skléić.
To mówiąc, siadła na kanapie z pewnym wdziękiem, usiłując się umieścić naprzeciwko Bernarda, któremu wskazała krzesło. Nim miał czas jéj odpowiedziéć, ciągnęła daléj:
— Razem z panem, doprawdy, wstąpiła na ten próg nadzieja! Powrócą dobre czasy... tak! głupią byłam, żem desperowała.
— Ale cóż panna Klara nazywa temi dobremi czasami? — zapytał nieśmiało Bojarski.
Wlepiła w niego oczy, zdumiona.
— Alboż się o to pytać potrzeba? — odparła. — Dobre moje czasy były tam w pałacu, gdyś mnie pan odwiédził... pamiętasz?
— Ale ono zakończyły się smutnie — rzekł Bernard. — Wierzaj mi pani, potrzeba teraz innych szukać i wejść na drogo inną.
Zniecierpliwiła się panna Klara i rzucając chustkę na stół, zawołała:
— No cóż robić? co? powiédz pan! Mówiłeś pan pracować; ale ja nie mam ochoty do pracy.
Załamała ręce.
— Ja nie jestem do niéj stworzoną!
— Niéma na świecie człowieka, coby do niéj stworzonym nie był — rzekł spokojnie Bernard. — Pani jesteś tylko od niéj odwykłą.
Klara się zamyśliła i poruszyła ramionami parę razy. Coś mówić chciała niby i zamilkła nagle; tylko chusteczkę ze stołu ściągnęła, zmiąwszy ją w ręku.
— Jak pan myśli — rzekła — gdyby wistocie próbować dostać się do teatru? Radzca podał wcale niezły projekt. On jest dobrze z generałem, udałoby się może za jego protekcyą.
Wlepiła oczy w Bojarskiego, który długo pozostał milczącym.
— Do teatru — rzekł — potrzeba powołania, szczególnego talentu, naostatek i stosownego przygotowania się.
— Pedanterya! — przerwała Klara. — Któraż kobieta nie jest aktorką?
— Ale pani sama doświadczyłaś poczęści, co się dzieje za kulisami — dodał Bernard. — Toż samo co w balecie: rywalizacye, intrygi, znajdziesz pani w komedyi i dramacie.
— Właśnie to dobrze, wiem co mnie czeka i nie będzie niespodzianki — zawołała Klara.
To mówiąc, podniosła się z kanapki, zaczęła czegoś szukać pod poduszką, która leżała na niéj, dobyła papiér zmięty, rzuciła okiem na niego i wysunęła się, nic nie mówiąc, na środek pokoju. Tu przybrała komiczną postawę, zmieniła wyraz twarzy i znienacka zdumionemu Bojarskiemu zaczęła deklamować ułamek z Dziewicy Orleańskiéj Szyllera.
Deklamacya, z przesadnym patosem, była do śmiészności niedołężną i świadczyła o fałszywém zupełnie pojęciu roli, ale fizyognomia dziewicy-heroiny, gdyby milczała, mogła zachwycić malarza i rzeźbiarza.
Postacią instynktowo, nie myśląc, umiała być tą bohatérką, któréj mowy, uczuć wcale nie rozumiała.
Plastycznie śliczna dziewica orleańska, w słowie była jéj karykaturą.
Bojarski z przykrością słuchał. Spodziéwała się zachwytu; lecz on spuścił oczy i pozostał zimnym.
— No, a cóż? — zapytała nagle. — Klaśnij-że pan, pochwal, zachęć!
Westchnął Bernard.
— Jesteś pani bardzo ładną dziewicą orleańską — rzekł — ale, na miłość Boga, nie deklamuj! Tak ta prosta wiejska dziéweczka, natchniona przez Boga, aby przyszła w pomoc królowi i ojczyźnie, mówić i deklamować nie mogła. Pomyśl sama: chłopka od trzody wprost powołana uciskiem i klęskami do pochwycenia chorągwi w imię niebiańskich zastępów! Słowo jéj musiało w sobie miéć coś z biblijnéj prostoty, coś surowego i szorstkiego.
— A kiedy jéj te słowa w usta włożono — zarzuciła Klara, ciskając precz papiér od siebie. — Cóżem ja winna temu?
— Wina może nie jest wyłącznie pani — rzekł Bernard; — ale to samo, co panna Klara tak pompatycznie, tak napuszyście deklamowałaś, gdybyś się starała odczuć inaczéj, wygłosić w sposób prostszy, surowszy, a silniéj duszą napojony... toż samo wydałoby się i brzmiało inaczéj.
Saska długo zrozumiéć nie mogła, czego chciał od niéj Bojarski; skrzywiła się.
— To są już jakieś wymysły, których ja nie pojmuję. Oto poprostu powiédz pan, że mnie nie chcesz widziéć na teatrze! Poco to w bawełnę obwijać?
— Gdybyś pani talent miała...
— Więc go nie mam? — podchwyciła obrażona, rzucając się na kanapkę.
— O tém ani ja, ani pani teraz wyrokować nie możemy. Talent potrzebuje ukształcenia, z dnia na dzień dobyć go z siebie nie można.
— To niechże licho weźmie! — zawołała Klara, nogą tupiąc. — Będę musiała rok z głodu mrzéć, nim mi powiedzą czy mam talent, czy nie mam. Czasu na to mi braknie.
— Nie gniéwaj się pani na mnie — rzekł Bernard łagodnie — ale nie chciałbym, abyś się łudziła. Powoli, cierpliwie iść potrzeba do celu, a ja w teatrze go nie widzę.
— Więc w czém? — zagadnęła zniechęcona i gniéwna.
Odpowiedź była nader trudną; gość skłonił głowę.
— Będziemy razem szukali — odparł po namyśle. — Nie możesz pani wątpić, że jéj dobrze życzę, że jéj przyszłość radbym tak zabezpieczyć, aby na nową katastrofę narażoną nie była.
Klara ostygła trochę i wyciągnęła rękę.
— Ja wierzę w przyjaźń pana — rzekła. — Ale zlituj-że się, nie wystawiaj mnie na zbyt ciężką próbę! Ze mnie inną niż jestem trudno będzie zrobić.
— A gdyby to było koniecznością i warunkiem dla zabezpieczenia się na przyszłość? — odparł Bernard.
Klara, skrzywiona, zasmucona nagle, nic już nie odpowiedziała.
Z następnych kilku słów dowiedział się Bojarski, że wczasie jego nieobecności parę razy odwiedzał Klarę pan radzca, i to mu się nie podobało. Z półsłówek domyślał się, że rady tego drugiego przyjaciela były w zupełnéj sprzeczności z tém, co on chciał wmówić Klarze. Przyjmowała téż je daleko chętniéj i dowodziła, że radzca istotnie praktycznym jest człowiekiem.
Spodziéwała się robić znajomości, czarować ludzi, zdobyć sobie kogoś i.... być rozumniejszą, ale zawsze na tém samém polu, na którém tak nieszczęśliwa spotkała ją katastrofa.
Nawracanie szło tak tępo, iż nawet poczętém go nazwać nie było można. Bojarski wyszedł smutny, ale nie zniechęcony, nie zrzekający się tego, co nazywał obowiązkiem, a w czém wiele téż słabości było, do któréj przyznać się nie chciał.
— Miałażby na wieki być zgubioną i ten piękny kwiat przeznaczony, aby go ludzie zdeptali?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.