Od kolébki do mogiły/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Stara profesorowa, codzień z trwogą wpatrując się w twarz syna, znajdowała na niéj coraz wybitniejsze ślady walki, któréj nieszczęśliwe skutki Bernard starał się taić przed nią.
Początki tego nowego życia zdawały się nie świetną, skromną, ale znośną egzystencyą, która się powinna była zczasem polepszyć.
Nadzieje zupełnie zawiodły: właśnie to, co miało Bojarskiego podnieść, wyrządziło mu największą krzywdę.
Pierwsze jego rozprawy, którym fałszywe nadano znaczenie i cel przypisano, jakiego nie miały, zachwiały jego dobrą sławę. Powtórne wydanie ich uważano za niezręczne wycofywanie się, do którego został zmuszony. Podejrzywano jego dobrą wiarę. W oczach ludzi, patrzących na niego zdaleka, nic był już tym czystym i niepokalanym, za jakiego niegdyś uchodził.
Stosunki z radzcą Emilem zdawały się potwierdzać te domysły.
Bronili go ci, co bliżéj znali i piękną duszę ocenić umieli, ale to przypisywano szlachetności ich i opinia raz powzięta, nie dawała się zmienić.
Na kilku pensyach trwożliwe o sławę ich panie zawahały się z zatrzymaniem profesora, którego posądzano o przekonania niezgodne z temi, jakie większość wyznawała. Liczba godzin zmniejszała się. Dosyć było przykładu jednéj z przewodniczek zakładów, aby inne poszły za nią. Za właścicielkami pensyj poszli inni; wypowiadano pod różnemi pozorami lekcye, a następowało to po sobie tak żywo, iż Bojarski, nieprzygotowany, znalazł się w położeniu nader przykrém.
Przed matką nie mógł i nie chciał się przyznać; robił więc długi, nie wiedząc, co począć. Nie opuściło go męztwo i gotów był cierpiéć a walczyć, nie tracąc ducha, ani się rzucając do jakichś awanturniczych środków podźwignięcia w opinii u ogółu — ale matka, matka!... Sądził, że ona nie wiedziała jeszcze o niczém, nie domyślała się coraz gorszego położenia.
Tymczasem biédna staruszka płakała po nocach, bo instynkt macierzyński obdarzył ją jasnowidzeniem.
Nie umiała sobie wytłumaczyć przyczyn, które ubóstwianego, szlachetnego, dobrego Bernardka strąciły z téj wyżyny, na któréj stać był godzien; ale czuła i wiedziała, że szło źle i coraz gorzéj, że ludzie się usuwali, że brakło zajęcia, że wkrótce groził niedostatek.
Nie miała się zwierzyć komu i wstydziła się odkryć tę swoję boleść, tłumiła ja w sobie i cierpiała okrutnie.
Z uśmiechniętą jednak twarzą, z obmytemi po łzach oczyma wychodziła do niego, udawała wesołą, starała się go zabawić, natchnąć męztwem.
On tak samo przymuszał się dla matki, jak ona dla niego; ale to długo trwać nie mogło.
Zagrożony, nic umiejąc poradzić sobie, Bernard poszedł w ostatku raz do Żardyńskiego, obrachowawszy się tak, aby go zastał samego, gdy żona w kościele była na nabożeństwie.
Nie wahał się otwarcie przed nim wyznać, co mu groziło.
Był przekonany i nie mylił się w tém, iż profesor mu sprzyja szczérze, a w duszy jego czytać umié.
Zastał starego jak zawsze, nad książką, zatopionego w przeszłości i pożyczającego sobie życia od umarłych.
Uścisnęli się milczący. Profesor, spojrzawszy na bladą i smutną twarz gościa, domyślił się, iż pewnie mu się z czém zwierzyć przychodzi.
— Przerwałem kochanemu panu czytanie miłe — rzekł Bojarski — nad czém témbardziéj uboléwam, iż ja mu nic miłego nie przynoszę, ale przychodzę się poskarżyć, jak bezsilna istota, która sobie sama rady dać nie umié.
— No, cóż to znowu — zapytał Żardyński — o co idzie?
— Położenie moje coraz się staje przykrzejszém — odezwał się Bernard. — Nie mówiłem o tém nikomu, ale przed panem przyznać się mogę. Ludzie odemnie się usuwają, jakaś potwarz mię ściga, lekcye tracę. Jakiś niepojęty dla mnie wpływ, posądzenie o winę, któréj nie popełniłem, odstrasza odemnie. Gdybym był sam, obszedłbym się najmniejszém, nie skarżył i szedł daléj, jak mi wskazują przekonania, ale idzie mi o spokój i szczęście matki.
— Jest-że tak źle? — spytał profesor.
— Istotnie z lekcyj nie pozostała mi ani część trzecia — rzekł Bojarski — a nowe nie przybywają; codzień prawie ktoś mi dziękuje.
Żardyński zadumał się głęboko.
— Niepoczciwi czasem i lekkomyślni są ludzie — odezwał się po chwili. — Dla przyjemności pochwalenia się ze swym zmysłem krytycznym, gotowi poświęcić przyjaciela i zaprzéć się prawdy. Połowa tych, co twoje rozprawy osądzili tak surowo, szukając w nieb tendencyj szkodliwych, sama nie wierzy w to, co prawi. Inni, nie chcąc się mniéj bystrymi od nich pokazać, potakują. Ale cóż przeciwko temu począć? Otwarta polemika jest zupełnie niemożliwą, a gdyby nawet się nią stała, nie radziłbym jéj. Przyplątałyby się do niéj namiętności, oburzenie i.... skutek byłby wątpliwy. Widzę jedno tylko lekarstwo: trzeba wydać poemat, a w nim wybitnie, gorąco zamanifestować te uczucia, o których brak ludzie cię pomawiają.
— Szanowny profesorze przerwał Bojarski — ale nie byłożby to profancyą poezyi, gdybym ja téj królowéj dał miotłę w rękę i kazał jéj śmiecie wymiatać? Zresztą nie potrafiłbym nawet świętego języka poezyi użyć do tak poziomego, osobistego celu. Po rozprawach, to, co je miało wyjaśnić, nie przyczyniło się wcale do zmiany opinii o mnie; poezya kazałaby posądzać mnie tylko o wyzyskiwanie talentu dla samolubnego celu.
Żardyński myślał znowu chwilę.
— Z mojéj strony — rzekł — wierzaj mi, gardłuję za tobą, staczam walki, robię co mogę. Potrzeba miéć cierpliwość i męztwo!
Podał mu rękę.
— Pani Karolina, właścicielka pensyi, jest moją starą przyjaciółką, jutro idę do niéj.
— Wypowiedziała mi lekcye, a moja miłość własna nie dozwoli już ich przyjąć.
— A! dajże mi z nią pokój! Ona cię musi przeprosić — odparł Żardyński. — Posłucha mnie. Nieporozumienie się zagładzi i zapomni. Jesteś dumny i nie mogę ci tego miéć za złe, że czystym się czując, kłaniać się nie chcesz, ale dla saméj matki twéj godzi się uczynić jakąś ofiarę.
Zmilczał Bojarski.
— Proszę was, profesorze — dodał po namyśle — nie nalegajcie zbytnio... dajcie mi raczéj ogólną radę, jak mam postępować sobie.
Stary ramionami poruszył.
— Na co ci się przyda rada moja, gdy ty jéj z pewnością nie posłuchasz? — rzekł, powoli cedząc słowa. — Szanuję cię, podziwiam, ale przy twych zasadach twardych, miłości prawdy, a wstręcie do półśrodków, niéma sposobu nic zrobić na świecie. Nie chcesz się poniżyć, słabostkom ludzkim ulegając, nie umiész pochlebiać nikomu, nie masz zręczności, bo nią pogardzasz — więc musisz być męczennikiem. Poradziłbym ci zbadać chwilę i to czego teraz łakną czytający ludzie; poradziłbym uderzyć w ten ton, który rozbrzmiéwa najgłośniéj, krzyczéć tak, abyś przekrzyczał drugich. Ale możesz-że ty to uczynić?
— Nie — rzekł stanowczo Bojarski. — Więcéj powiem profesorowi: chwilowego usposobienia ogółu, choć piękne jego pobudki uznaję, nie widzi mi się dziś godziwém potęgować, gdy raczéj opanować je, uśmierzyć i w pewne kluby ująćby należało.
— No, to cóż ja ci powiedziéć mogę? — przerwał Żardyński. — Nie mam dla ciebie ratunku...
Załamał ręce.
— Jednakże — odezwał się po małym przestanku — pominąwszy prądy, dążności i t. p., poemat twój, który ty nazywasz złożonym z fragmentów, ma piękności wielkie. Niepodobna, aby się na nim nie poznali ludzie. Być może iż poeta przejedna umysły i pogodzi z krytykiem. Potrzeba wydać poemat, jaki on jest, uczynić to prędko, a gdy się ukaże, dopilnować się, aby piérwsze o nim sprawozdania podniosły go, jak zasługuje.
Bojarski zbladł.
— Jakto! jakto! panie profesorze; jabym miał starać się i wpływać na sąd o moim poemacie? Spaliłbym się ze wstydu, gdybym miał uczynić choćby najmniejszy krok, uwłaczający powadze krytyki i godności poety.
Śmiać się zaczął stary Żardyński.
— Jesteś naiwny jak dziecko! — rzekł. — Największe arcydzieło czasem, wyszedłszy niewporę i w niepomyślnych warunkach, zabite zostaje na długie wieki tém, że nie miało rozgłosu. Jest rzeczą pewną, że wiele z tych owoców ludzkiéj pracy, które znalazły powszechne uznanie, zawdzięczają je chwili pomyślnéj, w jakiéj na świat się ukazały. Niewątpliwie głupia całkiem książka nie da się sztucznie arcydziełem uczynić, ani dzieło geniuszu zabić milczeniem; ale nawet bardzo znakomite produkcye marnieją, gdy się nie umié ich podnieść i nie postara o piérwsze wrażenia. Późniéj najzajadlejsze polemiki już tylko wrzawę i sławę powiększają. No, ale drukuj poemat — dokończył — ja mu będę ojcem chrzestnym i biorę na siebie, że dopilnuję panów recenzentów.
Bernardowi tak przykrą była rozmowa w tym przedmiocie, że ją natychmiast przerwał, okazując zniecierpliwienie. Z Żardyńskim dłużéj nie było co rozprawiać. Rozdrażniony wyszedł od niego Bernard i wprost zawrócił do domu.
Matka czekała na niego w progu, z listem w ręku. Na widok koperty, Bojarski, który od niejakiego czasu same niepomyślne odbiérał wiadomości, zadrżał, chociaż twarz profesorowéj nie zdawała się nic zapowiadać groźnego.
— Od radzcy Emila — rzekła, podając synowi dużą i piękną kopertę. — Posłaniec mówił, że odpowiedź jest pilna.
Bojarski otworzył z ciekawością list i znalazł w nim tylko zaproszenie, aby tegoż dnia jeszcze widział się z panem radzcą, we własnym interesie.
Dodatek ten zdumiał wielce Bernarda, gdyż interesów nie miał i ani się mógł domyślać, o co chodziło.
Obrachowawszy się z godzinami, poszedł natychmiast po obiedzie.
Bojarska tymczasem, z jakąś nadzieją w sercu, na intencyą syna odmawiała modlitwy. Obiecał jéj wprost powrócić do domu i wytłumaczyć tę zagadkę.
Parę godzin bijać się z myślami, niespokojna czekała profesorowa na syna, a gdy wkońcu usłyszała kroki, nogi pod nią zadrżały i nie śmiała wyjść przeciw niemu.
Bernard téż szedł jakoś powoli i nie śpieszył. Zatrzymał się w progu z wymuszonym na ustach uśmiechem, zbliżył do matki, pocałował ją w rękę, wziął krzesło i nierychło mówić zaczął.
— Czegóż radzca chciał od ciebie? — zapytała profesorowa z trwogą.
— A! małéj rzeczy — przysługi, czegoś co mu się zdawało że ja napisać potrafię. Ale — dodał, jąkając się, Bernard — nie czułem się na siłach i nie mogłem uczynić tego, czego sobie życzył. Lękam się, aby go to nie zraziło, aby się nie pogniéwał; ale ty mnie znasz, matusiu, syn twój i syn tego ojca, którego my tak oboje kochamy, dla osobistéj korzyści nie może przeciwko przekonaniom swoim nic uczynić. To, czego radzca żądał, nie zgadza się z mojemi — odmówiłem.
Westchnął Bojarski. Spojrzeli sobie w oczy; profesorowéj powieki łzami były nabrzmiałe.
— A! mój Bernardku — rzekła — wiem, że cokolwiek ty uczynisz, to zawsze z pobudek najszlachetniejszych wypłynie. Ale zważ, dziecko moje, czy... czy... nie jesteś zasurowym? Lękam się o ciebie. Jakoś ci niebardzo się wiedzie, meczysz się, pracujesz, mizerniejesz, a ludzie cię zrażają.
Bernard z głową spuszczoną siedział milczący.
— Nie idzie mi dobrze — odparł, pomyślawszy. — Gdy raz już o tém mówimy, muszę się do tego przyznać, że jestem niezręczny i nic mam szczęścia. Ale boli mnie to tylko dlatego, że się lękam o ciebie, matuniu.
— O mnie! Jezusie nazareński! — zawołała staruszka, składając ręce. — O mnie! Ale cóż ja tu znaczę? ja, któréj do życia tak mało potrzeba, bylebyś ty był szczęśliwym?! Widzisz co ja jem, pół tygodnia suszę, sukien mi i bielizny do śmierci starczy. Przy tobie mam kątek, który jeszczeby mógł być ciaśniejszym, a dobrzeby mi w nim było. Co ty się masz troszczyć o mnie! To gorzéj, że ty, coś wart aby cię złotem obsypywano, ledwie na biédny ten chleba kawałek zarobić możesz.
Rozśmiał się Bojarski, chwytając rękę staruszki, którą do ust przycisnął.
— Kochana matusiu — zawołał — słowo ci daję najuroczystsze, że mnie na niczém nie zbywa. To co mam, starczy mi, przechodzi nawet moje wymagania. Spokojny w sumieniu, mogę znieść wszystko, byłeś ty się nie gryzła. Prawda że mamy mało, że mi się nie powodzi, choć radbym pracować, ale dla mnie to obojętne. Patrzę tobie w oczy i strach mnie ogarnia.
Bojarska powstała z krzesła, chwytając go za głowę i cisnąc ją namiętnie do ust.
— Doprawdy, że możnaby sądzić, iż ty mnie nie znasz! — zawołała. — Pamiętasz życie nasze w miasteczku? Nigdyśmy wiele nie mieli, ale téż nigdyśmy nie czuli ubóstwa. I teraz ono mnie wcale nie przestrasza, tylko dla ciebie.
— A mnie dla twéj starości, którąbym rad otoczyć pieszczotami — dodał Bernard.
— Mogąż być większe, jak gdy ty jesteś przy mnie i ja cię widzę spokojnym i szczęśliwym? Ani co będziemy jedli, ani co pili, wcale mnie nie obchodzi. Potrzeba zmniejszyć mieszkanie — dodała profesorowa — aby ci ulżyć w wydatkach. Proszę ciebie, nie wahaj się ani chwili. Wynieśmy się ztąd; ja jedną komórką się doskonale obejdę. Widzisz jak jem, byleś ty nie był głodny.
— Ja potrzebuje bardzo mało — rzekł Bojarski.
— Domyślam się, że ci ciężko być musi — po spiesznie dokończyła matka. — Nie rób-że żadnych niepotrzebnych ofiar dla mnie.
Głęboko westchnął Bojarski, a milczenie jego zrozumiała matka.
— Proszę cię — mówiła, ręce składając — zrób to dla mnie. Ograniczmy się, zastosujmy do tego co mamy, abyś ty się nie zabijał pracą i nie męczył niepokojem. Moja próżność na tém nie ucierpi, ja się wcale nie wstydzę być ubogą, ty... także.
Bernard lżéj oddychał, ale się jeszcze nie chciał przyznać szczérze przed matką do położenia, które ona odgadła.
Profesorowa poczęła się zaraz obliczać ze swą pensyjką, z tém co on mógł zarobić, z wydatkami, które bardzo zmniejszyć było można. Twarz jéj rozjaśniła się, głos zabrzmiał weseléj. Syn widział ją tak mężną, a tak szczęśliwą z tego, iż mu ulżyć mogła ciężaru, że zaprzeczać jéj nie śmiał.
— Ja z Katarzyną — dokończyła profesorowa — poszukamy nowego mieszkania. Ściśniemy się trochę; chcę żebyś był spokojny, to i mnie zobaczysz weselszą. Szczęście jest nie w używaniu, ale w pokoju ducha i sumienia.
Tak się skończyła rozmowa między matką i synem; profesorowa napróżno starała się wybadać go o to, czego po nim żądał radzca i dlaczego on odmówić musiał. Bernard zbył ją ogólnikami, nie przyznając się do kroku, do którego był zmuszonym.
Twardziński chciał go wciągnąć za sobą w koła, których przekonań nie dzielił Bojarski, i ofiarował mu posadę korzystną, do któréj nie czuł się usposobionym.
Odmowa ta nastąpiła właśnie w chwili, gdy przyciśnięty, znękany Bojarski narażonym był na największą pokusę. Ale nawet miłość dla matki złamać go nie potrafiła.
— Muszę prosić cię, matuniu — rzekł, odchodząc — abyś o liście radzcy i o mojem widzeniu się z nim nie wspominała nikomu. Powinno to pozostać tajemnicą.
Właśnie gdy Bojarski, więcéj teraz mając czasu wolnego, wziął się nanowo do poematu swego, wypadkiem nadjechał do Warszawy pan Teofil, wydawca rozpraw, który zwał się głośno jego przyjacielem. Zaraz piérwszego dnia téż z paczką nowości, o których domagał się sprawozdań, znalazł się w pokoju Bojarskiego.
— Drugie wydanie — rzekł, siadłszy przy stole i krzywiąc się kwaśno — jakoś słabo idzie. Spodziéwałem się, że więcéj zaciekawi. Krytyka ostra, która przyczyniła się do dosyć dobrego rozejścia się piérwszéj edycyi, zamilkła o drugiéj. Dla książki zawsze najzgubniejszém jest milczenie.
Bojarski nic na to nie odpowiedział.
Pan Teofil nigdy z żadnego swojego przedsiębiorstwa nie był kontent, utrzymywał że na wszystkich traci, ale wspaniałomyślnie, natychmiast prawie zwracając się do gospodarza, dodał:
— Ma pan tam co w tece nowego?
Bojarski zmilczał chwilę.
— Słyszałem już o poemacie? — dodał wydawca. — Prawdziwie nie wiem, kto mi o nim mówił. Skończony? obszérny? Można wiedziéć tytuł? Od tytułu bardzo, bardzo wiele zależy.
A gdy Bernard spóźniał się z odpowiedzią, dorzucił p. Teofil:
— Wogóle poezya źle, bardzo źle się sprzedaje. Najgorsza proza jako tako się rozejdzie, nie obracając na makulaturę, a poemata kończą zwykle sprzedażą na funty.
Uśmiechnął się Bojarski
— Nie życzę ich téż wydawać — odparł spokojnie.
— Pański poemat wydam chętnie — żywo odezwał się p. Teofil. — Mam słabość do pana, słowo daję.
— Dziękuję, ale poemat niegotowy.
— A mnie mówiono...
— Omylono się. Są fragmenty, ale do całości daleko.
— Fragmenty? No, to mogą się wydać fragmenty. A tytuł?
Bojarski zimno objaśnił, że nie ma dotąd tytułu.
Nastąpiły pytania o objętość, o treść, o rodzaj i wkońcu naleganie, aby tego w tece nie trzymać.
— Po rozprawach, które, jak tam jest to jest, pewne wrażenie wywarły — dodał wydawca — poemat mógłby być dla pańskiéj sławy w téj chwili bardzo wielkiém poparciem. Już to, że o nim mówią, dowodzi, iż go są ciekawi. Nie trzeba dać ostygać zajęciu...
Bojarski niełatwym był wogóle do przekonania i wzięcia na niezręczne pochlebstwa; pomimo to jednak wciągu dni kilku pobytu p. Teofila, przypominanie poematu, podbudzanie, ofiara nabycia go, pewne naleganie coraz żywsze, wmiarę jak Bojarski się zimniejszym okazywał, zachwiały nieco postanowieniem zatrzymania go w tece.
Pan Teofil, umiejąc korzystać z najmniejszéj sposobności, jakby przeczuł czy dowiedział się, iż Bernard może potrzebować piéniędzy, ofiarował małą zaliczkę. Bojarski był zmuszonym ją przyjąć.
Uczynił to dla matki, chcąc się jéj czémś przysłużyć, bo staruszce na wielu rzeczach zbywało, o których się pocichu dowiadywał od staréj Katarzyny. Wziąwszy te piéniądze wieczorem, przez całą potém noc męczył się w sumieniu tém, że uległ, że popełnił słabość, że nie powinien był dać się skusić niemi, nawet dla matki.
Nazajutrz rano pobiegł do pana Teofila, odnosząc je i pragnąc odzyskać swobodę co do poematu, aby go mógł natenczas dopiéro wydać, gdy zechce. Trafił jednak na człowieka, który jak kolwiek niechętnie dawał piéniądze, gdy raz się na to ważył, rachuby nierad się zrzekał.
Księgarz wprost odmówił przyjęcia zwrotu zaliczki i uparł się przy zawartéj umowie, podnosząc to, że słowu Bojarskiego wierzył.
Po długich naleganiach, p. Teofil na swojém postawił; piéniądze zostały przy Bojarskim, ale księgarz obiecał nie naglić o przyśpieszenie wydania. Ażeby zaś tém mocniéj związać Bernarda, tegoż dnia postarał się wydawca przyszły poematu, aby Piotruś Grochowski, który za parę rubli zawsze był gotów zobowiązać się napisać taki artykulik, jakiego odeń żądano, czarny czy biały — umieścił w Gazecie warszawskiéj parę wierszy, zapowiadających poemat autora rozpraw, który powszechne już teraz obudzą zajęcie.
Bojarski odczytał doniesienie z przykrością, ale mając już nóż na gardle, chcąc się coprędzéj pozbyć zobowiązania, natychmiast zasiadł do ostatecznéj redakcyi fragmentów.
Była to rozkosz i męczarnia. Któż z tych, co myśli swe wyléwali kiedy na papiér, utrwalając je, nie zna uczuć, jakich doznaje poeta wobec tego dziécięcia, naprzemian wydającego mu się cudowném i potworném, jaśniejącém i ciemném, doskonałém i niedołężném?
Dziesięć razy Bernard rzucał zrozpaczony robotę poczętą i znów powracał do niéj, mazał i dodawał... Natura jego talentu była taka, iż największą pracą nie umiał poprawić tego, co w mniéj szczęśliwéj chwili zpod pióra mu wypłynęło. Odrzucić coś łatwiéj mu było, niż dosztukować... Przerobienia wcale się nie udawały. Przekonał się sam, iż nie był zdolnym stworzyć tego, co ludzie zwali arcydziełem, bo sztucznego wykończenia na zimno nie umiał nadać swéj pieśni. Rodziła się ona w nim cała, pełna, taka jaką pozostać miała, silniejszą lub słabszą, nie dając się już ortopedycznemi środkami naprawić, ani wzmocnić.
Fragmenta schodziły się nieźle i łączność ich z sobą była dostateczną do usprawiedliwienia tego, że je w jednę całość zlano. Bernard wszakże, surowo ją sądząc, znajdował zamało oryginalną. Brzmiały w niéj głosy wieku podobne do tych, które się odzywały w pieśniach innych poetów. Było to nieuchronném, ale nadawało fałszywy koloryt naśladownictwa temu, co natchnęły prądy czasu. Bojarski czuł i wiedział, że mu ono zarzuconém zostanie, choć nie był go winnym, bo od wpływu idei nie mógł być wolnym.
Rzadko komu daném jest w chwilach wielkich zwrotów w ideach wydać piérwsze hasło i pobudkę do nich. Wszyscy, co śpieszą na ten sygnał i wtórują mu, muszą późniéj szeregowani stać pod chorągwią tego wodza, co piérwszy dostrzegł nieprzyjaciela.
Gdy redakcja poematu miała się już ku końcowi, Bojarski, który nad nią z gorączką i niecierpliwością pracował nieustannie, był tak znużony, tak zniechęcony, iż po kilkakroć zabiérał się wszystko rzucie w ogień i zniszczyć.
W niepewności, walcząc z sobą, radził się to Żardyńskiego, to panny Henryki, któréj czytywał ustępy, to naostatek Grochowskiego, ostrego sędziego, ale tak giętkich przekonań, takiéj obojętności i sceptycyzmu, że gotów był za i przeciw dowodzić, nie czując najmniejszych zgryzot sumienia.
Żardyński chwalił i zachęcał, panna Żabska unosiła się, bo miała zmysł admiracyi rozwinięty szczęśliwie, co niewielu wybranym tylko się zdarza — Piotruś słuchał, głową pokręcał, krzywił się i naprzemiany podnosił lub poniżał różne ustępy. Wogóle poemat, Bojarski, sztuka — wszystko to obchodziło go daleko mniéj, niż podwieczorek, zarobek i troska powszedniego życia. W nim właściwie było kilku ludzi, którzy nie wiedziéć jak się pogodzić mogli.
Czuł chwilami piękno i natychmiast to uczucie budziło w nim przeciwne — zmysł krytyczny, tak że gotów był to, czemu przyklaskiwał niedawno, mieszać z błotem. Na dowodzenie i umotywowanie zachwytu i potępienia argumentów mu nigdy nie brakło.
Wtajemniczeni w sprawy jego opowiadali sobie historyjkę, może zmyśloną, o polemice, którą raz w interesie pisemka, dla nadania mu rozgłosu, Piotruś prowadził sam z sobą.
Grochowski założył się, że owo pisemko mało znaczące potrafi uczynić głośném i wagę mu wielką nadać. Wpadł na nie z gwałtownością niesłychaną w recenzyi, która mogła w proch obrócić. Nazajutrz sam siebie, to jest recenzenta, mieszał z błotem, jako nieuka, jako złośliwego potwarcę. Na tę odpowiedź on téż napisał replikę i po wymienieniu kilku artykułów, pisemko się rozeszło, a Grochowski sztuczkę tę swoję pod sekretem opowiadać lubił, jako dowód siły swéj i.... obojętności.
Ze zdań i rad Piotrusia niewiele więc mógł Bojarski korzystać; sam Grochowski tak małą przywiązywał wagę do tego co mówił, iż często nazajutrz po wypowiedzeniu swojego zdania wprost przeciwne objawiał.
— Ale wczoraj — przerywał Bojarski wydawało ci się to inaczéj, przypomnij sobie!
— Wczoraj? może to być — odpowiadał obojętnie. — Wszystko jest względne. Cóż ja temu winien, że kawa z trzema kawałkami cukru raz mi się wydaje słodką, a drugi niedosłodzoną?
Jednego dnia wreszcie rękopis zapakowany, opieczętowany w świat wyruszył.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.