Od kolébki do mogiły/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Stara pani profesorowa nad wieczorem pewnego dnia jesiennego siedziała w swém krześle, które z nią jeszcze przyjechało do Warszawy i pamiętało owe ciche miasteczko i szczęśliwe życia chwile.
Bernard starał się o to, aby je poduszki i poprawki wygodném czyniły. Stosowny podnóżek stanowił część jego składową. Krzesło miało swe miejsce stałe przy stoliku, na którym pod ręką staruszki znajdowały się rzeczy, jakich zwykle potrzebowała.
Tu leżały okulary, od lat kilku niezbędne do ręcznéj pracy, któréj Bojarska wyrzec się nie chciała, choć ręce jéj drżały, choć Katarzyna nawet wyśmiéwała się z jéj cérowania i obrąbków... tu obszyta suknem cegiełka ze szpilkami, igłami i nićmi, koszyczek z kłębuszkami, kilka różnych nożyczek i dwie książki do nabożeństwa, przy których spoczywał wyślizgany pobożnemi rękami różaniec.
Zaraz po obiedzie, przeszedłszy do swego krzesełka, usiadła w niém profesorowa; miała robotę poczętą, ale ta nie szła jakoś, bo się oczy zamykały. Zwróciła się więc do książki, bo zalegały zwykłe pacierze, które jéj zrana przerwano.
Pacierze zaś odmawiając, broniła się niemi od snu wielką gorącością ducha, bo wiedziała, iż modlitwa ustami tylko szeptana nie ma wartości i wagi, a zasnąć nie chciała, bo się spodziéwała że Bernard nadejdzie, z którym o nowém mieszkaniu naradzić się potrzebowała.
Tymczasem zawiodła ją nadzieja. Bernard nie przyszedł tak rychło, powieki ciężkie, ołowiane zapadły na znużone oczy i staruszka, parę razy napróżno usiłując się ze snu otrząsnąć — uległa mu wkońcu. Siedziała, jak zwykle, wyprostowana, z głową nieco na piersi spuszczoną, ze spartemi na stoliku rękami, z których uśpienie różaniec wyrwało. Nie upad! on na ziemie, zawisł na palcach. Twarz profesorowéj wypogodzona była, spokojna, niemal uśmiéchnięta, czoło wygładzone, usta napół otwarte zdawały się ostatnie słowo modlitwy trzymać na bladych wargach.
Zmierzchało. Katarzyna kilka razy ukazywała się w progu, chcąc o czémś pomówić ze starą swą panią, ale przychodziła pocichu, z ostrożnościami, bo wiedziała że czasem drzémie, a snu tego jéj przerywać nie chciała.
Profesorowa téż nie lubiła, aby ją na drzémce poobiedniéj pochwycono; nie przyznawała się do niéj.
Raz i drugi zajrzawszy i widząc profesorową ciągle nieruchomie siedzącą, gdy wedle jéj rachuby godzina już się zbliżała do przygotowania podwieczorku — sługa stara weszła, chrząkając i posuwając nogami, aby panią obudzić.
Bojarska zawsze sen miała bardzo lekki; zdziwiła się więc Katarzyna, gdy razy kilka przeszedłszy po pokoiku i suwając krzesłami, nie potrafiła rozbudzić pani.
Nigdy się nic podobnego nie trafiało. Tuż podszedłszy, stara sługa wprost już głośno się odezwała do Bojarskiéj.
— Jéjmościuniu, już późno!
Ale i na to nie otrzymała odpowiedzi.
Z obawą zbliżyła się do siedzącéj, usiłując jéj się przypatrzéć.
Twarz nie była bynajmniéj zmienioną, ale oddechu czuć ani widać nie było. Zwolna, ostrożnie zbliżyła Katarzyna swą pomarszczoną dłoń do rąk profesorowéj: były jak lód zimne, ostygłe i stężałe.
Przerażona tém, dotknęła skroni — i tu już ciepła, życia nie było śladu... Staruszka, modląc się, skléiła powieki i... usnęła, aby się już nie zbudzić. Na krzyk, który Katarzyna wydała, wpadł Bernard ze swego pokoju i wprost pobiegł do matki. Okrutna rzeczywistość raziła go jak piorun. Katarzyna biegła już po lekarza, mieszkającego w domu sąsiednim, gdy syn tymczasem rozciérał skronie i, sam nie wiedząc co czyni, starał się życie obudzić, sądząc że omdlała tylko.
Przybycie doktora nie pozostawiło wątpliwości, iż śmierć przed kilku godzinami nastąpiła we śnie i żaden ratunek nie był możliwym.
Tak łagodném uśpieniem skończyło się to ciche życie, całe oddane obowiązkom, czyste, spokojne, niemal szczęśliwe.
Bernard, płacząc, z twarzą rękami zakrytą, klęczał u zwłok matki. Miał na świecie pozostać teraz sam, osiérocony, biédny, bez téj duszy opiekuńczéj, która w niego wléwała męztwo, a w miłości dla niego umiała znaléźć zawsze słowo rady mądréj, pociechy chrześciańskiéj. On i Katarzyna, z pomocą duchownego, któremu znać dano, zajęli się pogrzebem skromnym, który zawczasu Bojarska oznaczyła, iż miał być jaknajmniéj kosztownym i cichym. Obok męża czekało na nią zamówione miejsce.
Niewielka gromadka przyjaciół, którzy się dowiedzieli o śmierci staréj Bojarskiéj, a cnotę jéj wstydliwą, niepokaźną cenić umieli, poszła za trumną na Powązki...
Bernard, który za łzami nie widział wiele, postrzegł jednak w czerni ubraną pannę Klarę, towarzyszącą pogrzebowi, i uczuł dla niéj wdzięczność.
Zaraz potém prawie nastąpiły przenosiny do nowego mieszkania, które przypadły wporę, aby wyrwać Bojarskiego wspomnieniom matki, boleść po stracie powiększającym. Musiał się tém zająć, oderwać od dręczących go myśli, a ze zmianą lokalu i stosunki ucierpiały. Znajomi i przyjaciele niemnodzy potrzebowali się przyzwyczaić, by szukać go trochę daléj, trochę wyżéj i niewszystkim było wygodnie za samotnikiem gonić tak daleko.
Panna Henryka z żalem wielkim musiała zaprzestać go odwiédzać; Żardyńskiemu po niewygodnych schodach trudno się było wdrapać na trzecie piętro. Grochowski w zmianie mieszkania przewidywał zmianę trybu życia i nie rachując na podwieczorki, nie miał ochoty iść daleko, aby głodnym powracać.
Szczupło teraz mieścił się Bojarski w trzech pokoikach, składających połowę pietra. Dla Katarzyny, którą zatrzymał więcéj przez litość, niż z potrzeby, pozostawała kuchenka i przy niéj mała komórka. Cały dom teraz był na jéj rękach drżących i niedołężném krzątaniu się, gdéraniu, narzekaniu. Tylko tak mało wymagający człowiek jak Bojarski mógł ograniczyć się tém, co stara sługa mu dostarczała. Zalewając się łzami i wspomnieniami dławiąc, Katarzyna gotowała źle, podawała zimno, zapominała o wielu rzeczach; ale Bernard był na to obojętnym.
Życie tu rozpoczęło się nowe, samotniejsze, pracowitsze niż dawne, a że lekcyj nie przybywało, czasu zostawało bardzo wiele do studyów, do nowych projektów i pomysłów.
Wśród tych żałobnych początków ukazał się zapowiedziany poemat, z nieuniknionym regestrem omyłek, które w poezyi raziły jeszcze okrutniéj, niż w prozie.
Bernard od deski do deski odczytał jednym tchem drukowaną pieśń tę, wszystkie marzenia młodości zamykającą w sobie. Był nią dumny, wydała mu się lepszą, niż się spodziéwał.
Z trwogą wyczekiwał, co téż ludzie o niéj powiedzą. Nie mając tych pism wszystkich, w których wzmianka o poemacie znajdować się mogła, musiał, rad nierad, szukać ich po kawiarniach i w bibliotekach.
Oprócz suchego ogłoszenia księgarskiego, bardzo długo nic o sobie znaléźć nie umiał w żadnéj gazecie i dzienniku.
Na ulicy spotkał go tylko dawno niewidziany hrabia Zygmunt, podszedł do niego, pozdrowił i z uczuciem powinszował mu poematu.
— Żona moja jest zachwycona nim — rzekł. — Przyjdź-że do nas... nie widujemy cię, słyszeliśmy że straciłeś matkę... nie zapominaj o przyjaciołach. Smutkiem i radością dzielić się potrzeba.
Bernardowi trochę ciepła wlało to w duszę; nabrał nadziei lepszéj. Hrabina miała zdanie zdrowe i znajomość literatury, które sądowi jéj nadawały wielką cenę.
Powrócił do domu odżywiony.
Tu na stole znalazł z kartą profesora Żardyńskiego zeszyt bibulasty tygodnika jakiegoś, który na niego oczekiwał.
Żardyński pisał: „Choć zapewne nie będziesz rad recenzyi, posyłam ci piérwszą jaka się ukazała, bo lepsza najsurowsza krytyka, niż milczenie. Sunt bona mixta malis. Czytaj, rozważ, nie bierz do serca i myśl, czy ci zarzuty odeprzéć należy, lub wcale się nie bronić.”
Świeca stała już na stoliku; Bernard siadł i zapomniawszy o świecie całym, zatopił się w czytaniu.
Autora rozbioru tego domyślać się było trudno, ale pióro było wprawne i rzecz opracowana umiejętnie. Biło to tylko w oczy, nawet mniéj czułych od autora, że recenzentowi szło nie o książkę, nie o poetę, nie o sztukę, ale o popis z bystrością, erudycyą, z dowcipem i stylem.
Poemat nadawał się doskonale do takiego wystąpienia na scenę, do zdobycia powagi i imienia. Autor, podpisany pseudonymem, wysilił się na artykuł, rozbiérał wszystko: treść, formę, dążność, analogie z utworami innemi, a wszędzie i zawsze stronę słabą, ujemną wykazywał dobitnie.
Zakończenie tylko przyznawało poecie talent niepospolity, wielką świéżość barw w obrazach nieświéżych, uczucie gorące, poprawność języka i t. p.
Główną podstawą całego tego rozbioru była myśl, że poeta, przeciwko prądowi wieku, sławił to, co epoka nasza uważała za przeżyte i umarłe. Kilka jasnych postaci, nacechowanych arystokratycznemi rysy, a ustawionych w świetle, spowodowało zarzut niesprawiedliwy, bo obok tych figur, poeta równie sympatycznie odmalował typy ludowe. Ale te nie istniały dla krytyka. Poemat, we-dług niego, był rehabilitacyą przeszłości i jakby westchnieniem do niéj, gdy co się przeżyło, nigdy powrócić nie mogło. Z demokratycznych wychodząc zasad, które tyle mają uroku i tak się łatwo dają w świetne szaty ustroić, recenzent wystawił Bojarskiego jako zacofanego i bolał nad jego ślepotą.
Wszystkiego się biédny Bernard spodziéwał, oprócz tego rodzaju obwinienia. Sam on czuł się cząstką tego ludu, o którego nieuznawanie go pomawiano. Uderzyło go teraz jednak, że hrabia Zygmunt tak serdecznie go powitał i tak chwalił poemat. Godziło się to poniekąd ze zdaniem krytyka. W poezyi więc, bez wiedzy poety, uwydatnioną była myśl, do któréj on nie przywiązywał wagi szczególnéj, a ona jednak przeważała szalę.
Bojarski, czas jakiś zniechęcony, odrętwiały, pozostał z drukowanym zeszytem w ręku, nie umiejąc sobie zdać sprawy z tego, co czul.
Habent sua fata libelli! — szepnął wkońcu.
Możeż więc książka mówić to, czego jéj w usta autor nie włożył?
Wszystko to były dla niego zagadki i tajemnice. Miałżeby pisarz, w ręku jakiéjś siły nieznanéj, być jéj niewiadomém narzędziem?
Na te rozmyślania nadszedł Piotruś Grochowski, który go rzadko odwiédzał teraz. Mógł on być posądzonym o autorstwo owéj recenzyi, ale nie mając dowodu, Bojarski nie chciał go o to zagadywać. A gdyby wistocie tak było, mógłże mu miéć za złe, że to, co czuł, z całą szczérością wypowiadał?
Odwiédziny dla kogo innego, bystrzejszego niż Bernard, wydałyby się tropieniem skutków krytyki.
Piotruś zagadnął o nią zaraz.
— Nieźle napisana — rzekł — muszę to przyznać, ale jednostronna i niesprawiedliwa. Będziesz na nią odpowiadał?
Bojarski zadumał się.
— Wiész co — odparł — wszystko dobrze rozważywszy, czy autor bronić się ma prawo — ja o tém wątpię. Rozumiem to, że inni mogą za nim przemawiać, ale on we własnéj sprawie sędzią być nie powinien. Odpowiada się z konieczności, namiętnie, gorąco, i to, coby może przeszło niepostrzeżone, podnosi się wysoko. Koniec końcem, nie chcę zabiérać głosu.
— Ale nie miałbyś nic przeciwko temu, żebym ja się odezwał za tobą? — odparł Piotruś.
— Czyń co ci twoje przekonanie dyktuje, a mnie nie pytaj — dokończył Bojarski.
— Nie obchodzi cię więc los poematu? — badał Grochowski.
— Wiész co — po namyśle rzekł Bernard — jestem tego przekonania, że poemata, jak ciała na powierzchni płynów, utrzymują się lub toną specyficzną wagą swoją, a nie sztuczném ich podtrzymywaniem. Nie pomoże więc nic — i Fragmenty doznają tego losu, na jaki zasłużyły. Amen. Z wydania ich skorzystałem tylko tyle, że się wiele nauczę i poznam jak trzeba pisać, aby być zrozumianym. Jestem zupełnie spokojnym. O sławę mi nie idzie.
— Masz słuszność — odparł Grochowski — bo sława jest bańką mydlaną, którą bawią się umysły słabe i dziecinne; ale ma ona jednakże swą wagę i znaczenie. Jest siłą i daje ją. Pisma ludzi znanych nie przechodzą niepostrzeżone. Z pomocą sławy człowieczyna sobie może tłuściéj posmarować powszedniego chleba kawałek.
— A! — rozśmiał się Bojarski. — Co do kawałka chleba, różnimy się także w pojęciach o jego wartości. Ludzie przemyślają nad tém, jak na przykład w piecu napalić, najmniejszą możliwą ilość drzewa zużywając, a nikt nie chce popracować nad tém, aby życie utrzymać jaknajmniejszym kosztem i najprostszym sposobem. Ja to liczę do zadań wielkich, gdyż rozwiązanie jego czyni człowieka do pewnego stopnia niezależnym. Nie idzie mi o smakowanie w życiu, o nasycanie się niém, ale o spełnianie obowiązków.
— Weszliśmy na drogę teoryj takich, o których ja z tobą, kochany Bernardzie, rozprawiać nie mogę. Różnimy się w premisach: ja uważam życie jako, bądźcobądź, plac, na którym wolno mi najwygodniéj się umieścić i gotówem rozpychać łokciami innych, aby mi dobrze było; ty zaś ustępujesz wszystkim i myślisz o... ideałach. Pięknie to być Dyogenesem, ale wolałbym być Lukullem.
— Mylisz się może, panie Piotrze; Dyogenesem być bezpieczniéj i wygodniéj. Wystaw sobie swego Lukulla w nędzy, zmuszonego cierpiéć...
Począł się śmiać Grochowski.
— Daj ty mi pokój ze swą filozofią! Wierz mi to zdradzieckie słowo jest obosiecznym narzędziem, wszystkiego niém dowieść można i wszystko obalić. Ja nie wiem co prawda, a co fałsz.
— Bardzo mi cię żal — zakończył Bojarski.
— No, a z lekcyami twemi jak idzie? — zapytał Grochowski. — Czy wistocie ci się liczba ich zmniejszyła?
— Tak jest, ale teraz, gdy moja święta staruszka spoczywa już i ja tylko dla siebie potrzebuję coś zarobić na życie, bynajmniéj mnie to nie obchodzi. Trochę mniéj, trochę więcéj, mocno tego nie uczuję. Mam więcéj czasu do pracy, zyskuję swobodę. Czegóż pragnąć?
— Zazdroszczę ci twéj filozofii, jeżeli ona nie jest czczém słowem — rzekł Grochowski. — O sławę nie dbasz, jak powiadasz, o dobrobyt i wygodne życie ci nie idzie, miłujesz pracę — jesteś człowiekiem szczęśliwym.
Bojarski się zarumienił i odpowiedział cicho:
— Wierz mi, iż pono innego szczęścia na ziemi szukaćby próżno.
— O tém széroko mówić można — przebąknął Grochowski.
Zakręcił się jeszcze po pokojach gość, wziął cygaro, zagadnął raz znowu o poemat i recenzyą, popatrzył zdumiony na spokojnego Bernarda i poszedł, ruszając ramionami.
— Stary dzieciak — rzekł w duchu.
Drugiego dnia w ulicy zetknął się Bojarski z podchmielonym, ale jeszcze nie pijanym Skórką, który wprost wpadł na niego, z brwiami namarszczonemi.
— A no! czytałem pański poemat — zawołał. — Nie można było piękniejszego talentu obrócić na obronę gorszéj sprawy. Więc wy, dziécię ludu, przeszliście do obozu arystokracyi i zacofanych?
— Zkądże ten wniosek? — odparł spokojnie zagadnięty.
— Ależ to apologia przywilejów i kasty! — gwałtownie począł Skórka. — To bije w oczy. Wszyscy panowie stoją w jasności na piérwszym planie.
Z zimną krwią poeta przytoczył parę imion osób wchodzących do poematu, które występowały w nim niemniéj jasno, choć należały do ludu.
— Tak! tak! — zaśmiał się Skórka — ale w tém czuć paliatywę tylko i pewne ustępstwa dla opinii ogółu, gdy arystokracya jest odmalowana con amore.
— A gdybym ja utrzymywał, że ona jest i niezbędnie potrzebną społeczeństwu i niezmiernie mu użyteczną? gdybym był przekonanym, że jéj wady i zboczenia nie mówią przeciwko klasie, ale przeciw indywiduom? gdybym to, co wyrobiły dzieje, miał za konieczność dziejową — cóż wy na to?
Skórka się rzucił.
— Powiedziałbym, że jesteście zdrajcą zaprzedanym, lub oślepionym i kaléką...
— Zaprzedanym! — rozśmiał się Bernard — to zabawne! Co do ślepoty zaś, Bóg z tobą.
I nie rozprawiając dłużéj, nie żegnając Skórki, poszedł daléj.
Od śmierci matki nie był u Klary i nie widział jéj. Chciał podziękować za bytność na pogrzebie i cmentarzu. Zbliżając się do dworku, zdziwił się naprzód, postrzegłszy iż firanek w oknach znowu nie było. Nie rozumiał, co to miało oznaczać. Drzwi zastał zamknięte, a gdy do nich zapukał, z sąsiednich wyszła służąca obszarpana i zawołała szorstko:
— Czego się tam dobijacie? Tam niéma nikogo.
— A ta pani, co tu mieszkała? — zapytał Bernard.
Ręką pogardliwie rzuciła kobiéta i zamruczała:
— Jak to przyszło, tak i poszło. Wyniosła się i niéma.
— Dokąd?
— Albo ja wiem?
I stuknąwszy drzwiami, sługa zniknęła.
Na zamkniętych drzwiach dopiéro teraz dostrzegł Bernard przylepioną kartkę, na któréj bardzo niezgrabnie nakréślone było:
— „Panna K. Saska, ulica Wierzbowa.... Numer... drugie piętro.”
Nie mógł się domyśléć Bojarski, co znaczyła ta tak nagła zmiana mieszkania, ale serce mu uderzyło niepokojem. Chociaż ulica zapowiadała polepszenie jakieś, zląkł się Bernard, aby ono drogo okupioném nie było. Tu biédną, ubogą, znękaną, spodziéwał się jeszcze powolnie nakłonić do zmiany życia, do pojmowania go surowiéj; w nowém położeniu, kto wié czy to już było możliwém.
Nie zwlekając jednak, udał się pod adres wskazany.
Kamienica starannie utrzymywana zapowiadała lokal porządniejszy i droższy. Gdy zadzwonił, wyszła taż sama stara sługa, z gębą obwiązaną, popatrzyła na niego, przypomniała sobie zapewne, zawahała się nieco z przyjęciem go; prosiła aby zaczekał i pobiegła do pani.
Powróciła jednak natychmiast, otwiérając salonik, w którym Bojarski poznał część starych sprzętów, obok których stały wcale nie brzydkie nowe, widocznie niedawno kupione. Świeżo było dosyć, ładnie i pachnąco.
Nim się miał czas rozpatrzéć, zaszeleściało i Klara weszła ubrana bardzo starannie, odżywiona, z prawdziwym czy podrobionym rumieńcem, ale bardzo ładniuchna, uśmiéchnięta, chociaż pewne zakłopotanie znać na niéj było.
— Nie czynię panu wymówek — rzekła — żeś mnie od tak dawna nie odwiédził. Wiem że miałeś wiele własnego smutku i cudzych pocieszać nie mogłeś.
— Panna Klara zmieniła mieszkanie — odparł Bernard.
Nie dała mu dłużéj mówić.
— A tak! ale bo to był kąt obrzydliwy, nieznośny, nie do wytrzymania. Musiałam się go pozbyć. Tu niewiele więcéj mnie kosztuje, prawie to samo. Gospodarz bardzo dobry człowiek.
Spuściła oczy.
— Pan także się przeniosłeś podobno? — zapytała.
— A! tak — z tą różnicą, że ja na szczuplejsze i skromniejsze, bo teraz nie potrzebuję wiele.
Klara przeszła się po pokoju, poprawiła coś na stoliku, była widocznie zmieszaną.
— Nie obmyśliłaś pani czego na przyszłość? — spytał Bernard.
— Nie. Chciałam, jak pan wiész, starać się wejść do teatru; ale zraziłeś mnie, jestem zniechęconą i nie wiem co począć. Pan nie masz nic dla mnie?
— Niestety — rzekł Bojarski — nie znalazłem nic jeszcze, ale chciałem się naradzić z panią. Coś przecie trzeba postanowić na przyszłość.
Klara milczała i nieznacznie poruszała ramionami; rozmowę urywała, niespokojnie spoglądała ku drzwiom... Zawołała służącéj nagle i spytała jéj o godzinę.
— Przepraszam pana — rzekła spiesznie — muszę wyjść. Obiecałam się mojéj przyjaciółce Justysi. Niech mnie pan znowu kiedy odwiédzi.
Widząc że się go pozbywa, Bojarski wziął za kapelusz. Radby się był dowiedział czegoś więcéj o téj zmianie położenia, z któréj Klara nie miała ochoty się tłumaczyć; ale natrętnym być nie śmiał. Był prawie pewnym, że Saska milczała przed nim dlatego, iż wstydziła się przyznać do jakiegoś nowego stosunku. Wysunął się smutny i nie widział już, jak w téjże chwili za jego plecami radca Emil wślizgnął się do téj saméj kamienicy.
Wieczorem poszedł nareszcie do hrabiostwa Zygmuntowstwa, gdzie zastał hrabinę Annę tylko i gospodynie domu. Gwalberta, którego dawno nie widział, nie było z matką.
Przyjęto go tu bardzo dobrze, a hrabina Anna nawet, rzadko się kiedy ożywiająca, okazała, że miło jéj było widziéć dawnego nauczyciela swego syna.
Przez samę grzeczność pani domu wkrótce potém z gorącą pochwalą wspomniała o wydanym poemacie.
— O i ja miałam przyjemność go czytać — dodała hrabina Anna — i przyznam się panu, że gdybyś go był wydał wcześniéj, nigdybyśmy się nie rozstali z sobą. Pan się tak taisz ze swemi przekonaniami, jak inni z niemi się chwalą.
Nie czując, aby na te pochwały zasłużył, Bojarski zmilczał, wkrótce tylko potém dodał, że hrabina, jak słyszał, jest kontenta z jego następcy, który zapewne lepiéj mógł spełnić trudne obowiązki kierownika, do których Bernard nie czuł się powołanym.
— A! Muliniec — Muliniec jest miły, przyzwoity, giętki człowiek, który spełnia obowiązki swe przykładnie; ale — dodała hrabina Anna — mało ma samoistności i lękam się téż, że wpływu na umysł Gwalbertka wielkiego miéć nie będzie.
Gdy hrabina Anna pożegnała wkrótce potém gospodynię, a Bojarski samnasam z nią pozostał, zatrzymany na herbatę, troskliwa o los jego hrabina zaczęła go rozpytywać, jak mu się powodzi, co zamyśla nadal.
— Jestem teraz, pozostawszy sam — rzekł Bernard — zadowolony tém co mam i nie skarżę się. Niewiele zarabiam, ale potrzebuję téż mało... czasu mi zbywa dosyć na pracę.
Hrabina, zawahawszy się nieco, przyznała się potém, iż szukała dla niego miejsca i miała znowu na widoku jedno, któreby byt jego polepszyć mogło. Szło o towarzyszenie w podróży dla dokończenia wychowania młodemu książątku, chłopcu bardzo zdolnemu, ale żywego temperamentu. Bojarski, który już słyszał o niém, podziękował stanowczo.
Odpowiedzialność zbyt była wielka, zadanie nadto trudne, a on, jak powiedział, tém co miał zupełnie był zaspokojony.
— Jest-to podziwienia godne — odezwała się hrabina — ta pańska sumienność i bezinteresowność; ale potrzeba myśléć o przyszłości, o starości, o zapewnieniu sobie spokoju w tych latach, gdzie praca będzie trudniejszą.
— Czasu jeszcze mam dosyć — odparł Bojarski.
W oczach zacnéj pani, która się tak zajmowała losem jego, mógłby był wyczytać pewien rodzaj politowania nad sobą i poszanowania razem. Pytała go nad czém teraz pracuje — nieumiał odpowiedziéć, gdyż myśli miał bardzo wiele, a żadna z nich jeszcze go nie opanowała tak, aby cały się jéj oddał.
W ten sposób płynęło życie Bernarda, którego wszyscy nawykali coraz bardziéj uważać i sądzić jako istotę jakąś dziwaczną, nieprzystającą do świata spółczesnego, żyjącą w innym i nieznośną wymaganiami, jakie zarówno stawiał innym i sobie.
Obawiano się go w wymowie dla prawdomówności dziecinnéj, nieoszczędzającéj nikogo i mimo dobroduszności a łagodności swéj — nieubłaganéj.
Osiérocenie i osamotnienie, życie z myślami własnemi tylko i książkami, wpłynęło téż powolnie na samę powierzchowność młodego człowieka, który starszym się daleko wydawał, niż był. Zaniedbywał się w ubraniu, zapominał często i spojrzawszy nań, można go było posądzić niemal o manią jakąś, tak był zatopiony w sobie.
W rok po zgonie matki, starą Katarzynę potrzeba było oddać do szpitala, gdyż zachorowawszy ciężko, z łóżka się już dźwignąć nie mogła. Bernard zapłacił za nią chętnie, przychodził ją odwiédzać, ale po wyprowadzeniu się z domu, musiał znowu myśléć o zmianie życia. Sługi trzymać nie widział potrzeby, a jeść mógł w najbiédniejszéj restauracyi, tak mało był wymagającym.
Właśnie teraz, gdy o ilość lekcyj swych mniéj się troszczył, bo to co z nich miał wystarczało mu do życia, nastąpił zwrot niespodziéwany. Zaczęto się dobijać o niego. Było to skutkiem téj trochy sławy, jaką pozyskał, i sumienności, z którą pełnił swe obowiązki, nie będąc wymagającym w zapłacie. Bojarski musiał odmawiać niektórym spóźnionym, chcąc zawsze czasu część poświęcić pracy dla samego siebie.
Poemat przebrzmiał bez wielkiego rozgłosu, wydanie piérwsze się rozeszło, a pan Teofil nie upominał się o drugie; przed znajomymi uboléwał on nad tém, że się zawiódł na Bojarskim, który ma talent, ale spożytkować go nie umié.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.