Od kolébki do mogiły/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przez czas dosyć długi Bernard nie miał ani ochoty, ani czasu dowiadywać się o losy Klary. Ktoś mu półgębkiem oznajmił, że jest w położeniu dosyć znośném, bo przyjaciel, radzca Emil, losem się jéj zajmował. Nie potrzebowała więc dawnego swego opiekuna, który stracił nadzieję, aby ją mógł na lepszą nawrócić drogę. Przebąkiwano, że miała ukazać się w teatrze i że się do tego przysposabiała.
Znając swą słabość dla niéj, Bojarski rad był niemal, że się nie czuł do obowiązku czuwania nad nią.
Przypomniał ją sobie dziéwczątkiem ze złocistemi kosami, siedzącém w okienku dworku, i wzdychał nad losem, jaki jéj był zgotowany. Dałby był za to wiele, gdyby ją mógł widziéć szczęśliwą i spokojną, taką jak marzył. Starał się zapomniéć o niéj, a żadna inna kobiéta, pomimo że ich wiele spotykał, nie obudziła w nim tego uczucia, co ona. Był wielbicielem piękności, skłaniał głowę przed ideałami plastycznemi, lecz zawiedziony raz, już w nich nie szukał aniołów, których rysy zapowiadały.
I byłby może powoli zatarł się w pamięci jego obrazek ów uroczy, gdyby po milczeniu długiém, dnia jednego nie odebrał karteczki znajomym charakterem nabazgranéj, w któréj go proszono usilnie, aby odwiédził starą przyjaciółkę młodości.
Wprost z lekcyi około południa pośpieszył na ulice Wierzbową, gdyż adres dawny pozostał.
Oczekiwano już tu na niego i służąca skwapliwie mu drzwi otworzyła, prowadząc do saloniku. Na kanapie siedziała Klara, z oczyma zaczerwienionemi, z brwiami ściągnietemi, z wyrazem gniewu i oburzenia na twarzyczce jeszcze ładnéj, ale napiętnowanéj jakąś namiętnością, nad którą zapanować nie mogła.
Porwała się natychmiast z siedzenia, obie ręce wychudłe wyciągając ku niemu.
— Pan zupełnie o mnie zapomniałeś!
— Nie chciałem być natrętnym.
— Wiész pan co się stało? — dodała bez żadnego przygotowania. — Ten pan radzca Emil, pański przyjaciel, to ostatni łajdak. Uwodził mnie, uwodził, alem ja téż rozum miała, bom się raz sparzyła. Mówił że gotówby się ożenić... miał mnie wprowadzić do teatru; wszystko to było oszukaństwo, podłością! Teraz, gdy się przekonał, że ze mną niełatwa sprawa, bo ja drugi raz nie myślę grać roli opuszczonéj Aryadny, zwinął się i porzucił.
Bojarski, słuchając, pilno jéj patrzył w oczy; zmieszała się od tego wzroku, zarumieniła i jakby w nim wyczytała niedowierzanie, dodała:
— Słowo daję, tak było, nie inaczéj! Niech mi pan wierzy. Bywał u mnie, pomagał mi, alem go trzymała zdaleka. Widząc że ze mną trudna rada, zostawił mnie tak na piasku. W teatrze się pomieścić ani myśléć. Co ja tu pocznę, co pocznę?
Bernard, pomimo całéj swéj słabości dla nieszczęśliwéj istoty, uczuł wreszcie obowiązek mówienia z nią otwarcie.
— Co panna Klara poczniesz, nie wiem — rzekł — ale że coś trzeba począć i nie rachować na płoche stosunki, to pewna. Widzisz pani, że one do niczego jéj nie doprowadziły, oprócz zawodu i narzekania. Nikt na świecie pani nie pomoże, jeśli sama sobie nie zechcesz pomódz, wchodząc na inną drogę.
— Na jakąż drogę? na jaką? — niecierpliwie syknęła Klara, przeszywając go oczyma. — Właśniebym rada, aby mi kto ją wskazał.
Bojarski uzbroił się w męztwo; długo pobłażał, ale czas było mówić otwarcie.
— Droga jest tylko jedna — rzekł. — Każdy musi i powinien pracować, to prawo ogólne. Są ludzie, co na loteryi życia wygrywają próżnowanie, ale to są przypadki. Trzeba pracować i żyć skromnie.
Klara się oburzyła i wybuchnęła.
— A! to mi piękny przyjaciel — zawołała — to mi piękny dawny kochanek! Czy pan tego nie rozumiész, że ja do téj grubéj, męczącéj pracy nie jestem stworzona?
Ruszył ramionami Bernard.
— Niepodobna żyć kosztem drugich, na miłość Boga! — dodał surowo. — Jeżeli pani nie zechcesz zmienić tych biednych pojęć i rachować bodziesz na nie wiem już co... ani ja, ani nikt jéj nie pomoże. Raz musiałem jéj prawdę powiedziéć.
— Aby się odemnie uwolnić, nieprawdaż? — krzyknęła z gniewem Klara — aby mi nie pomagać!
— Przeciwnie, aby dopomódz jéj do tego, co może spokojny i uczciwy byt zapewnić — rzekł Bojarski.
Saska płakać zaczęła, ale z gniewu. Serce się Bernardowi poruszyło, wytrwał jednakże, bo czuł że inaczéj jak surowością nie poradzi tu nic. Wątpił nawet, czy i nią co zrobi z zepsutą i obałamuconą, ale chciał przynajmniéj próbować. Nie przerywając jéj łez, których wybuchy się powtarzały kilkakrotnie, Bojarski usiadł i czekał.
— Mów-że pan, co mam robić? — zapytała wkońcu, milczeniem rozdrażniona panna Klara.
— Na nikogo nie rachować, prócz na siebie — rzekł Bojarski — stosunki z płochymi ludźmi zerwać i wziąć się do pracy.
Klara tupnęła nogą.
— Do jakiéj pracy? — przerwała. — Ja nie umiem nic. Chcesz abym innych przyjmować przestała, dlatego żebyś sam tylko bywał u mnie?
Zarumienił się Bernard.
— Myli się panna Klara — rzekł — ja nie będę bywał, to pewna. Załóż pani sklepik, pracownię bielizny, co chcesz, dam na to piéniądze, choć noga moja tu nie postanie; ale — przepraszam, nie dla piéniędzy moich, tylko dla niéj będę kontrolował każdy grosz i słuchał rachunku. Na bieliźnie, na haftach znasz się pani, na to wielkiéj umiejętności nie potrzeba.
— Ale to podła rzecz! — przerwała Saska.
— Daleko uczciwsza i szlachetniejsza, niż łapanie ludzi na swą piękność i rachowanie na ich słabość — dodał Bojarski.
Stanowczość, z jaką się tego dnia odzywał, wywarła nakoniec wrażenie na Klarze. Powoli, otarłszy łzy, zadumała się, zdawała poddawać wyrokowi, który zapadł na nią. Bojarski milczał. Przedsięwziął kuracyą heroiczną, choć się nie łudził jéj skutkiem.
Po chwili przerwał sam milczenie.
— Od śmierci matki mojéj — rzekł — nie mam wydatków tak wielkich, a lekcyj dosyć; oszczędziłem trochę grosza, gotów więc jestem parę tysięcy złotych i więcéj poświęcić, dla uratowania panny Klary; ale ich wyrzucić w błoto nie mogę. Są ubodzy, którzy niemi podźwignąćby się mogli.
— Obchodzisz się pan zemną okrutnie — westchnęła Saska.
— Inaczéj nie mogę — dokończył, biorąc za kapelusz, Bojarski.
Klara przeszła się, ręce załamując, po pokoju.
— Nie odchodź-że pan. Więc cóż? co mam robić? mów!
Znowu się jéj łzy z oczu polały.
Bernard sam dobrze jeszcze nie wiedział, jak swój pomysł doprowadzić do skutku.
— Jeśli się pani poddasz moim życzliwym radom, postaram się poszukać kobiéty w wieku, którąbym jéj mógł dać do pomocy.
— Do nadzoru! — kwaśno przerwała Klara.
Na to wcale nie odpowiedział Bojarski i zakończył:
— Dam jéj znać.
To mówiąc, wyszedł, aby nie zmięknąć. Sam dziwił się męztwu własnemu, ale był razem niém dumny. Miał litość dla biédnego dziéwczęcia, gotów był do ofiary, ale chciał, aby ona skuteczną się stała.
Sam nie mając znajomości, udał się do jednéj z poważniejszych naczelniczek pensyi, u któréj dawał lekcye, jéj prosząc o nastręczenie niemłodéj a statecznéj osoby, któréjby Klarę mógł powierzyć. Znalezienie kandydatki niebyło trudném, ale zapewnienie się, że ona odpowié wymaganiom położenia — niełatwe. Wzięła do serca te sprawę pani L... i gorąco się nią zajęła. W kilka dni potém wdowie po urzędniku, osobie długiém nieszczęściem znękanéj, powierzyć mógł Bojarski Klarę, nie kryjąc przed nią, że będzie miała wiele do czynienia, nim płochą i zepsutą istotę na poważniejszą drogę wprowadzi. Wszystko co miał, ofiarował Bernard na założenie pracowni, któréj głową miała być Klara, ale kasyerem i rachmistrzem pani Lacka. Poddanie Saskiéj pod kontrolę i nadzór starszéj kobiety bolało ją strasznie; przywiedziona jednak do ostateczności, nie mając nic innego do wyboru, uległa.
Rachowała zapewne na Bojarskiego, który znaczną dla niéj czyniąc ofiarę, zdawał się zakochanym jeszcze i mogącym się wkońcu z nią ożenić
Raz za mąż wyszedłszy za niego, obiecywała sobie powetować wszystko i pomścić, co ucierpiała.
Mylna to jednak była rachuba, gdyż to, co pozostało w sercu Bernarda, już się miłością nazwać nie mogło. Jak na grobie kładą się wieńce, tak on wspomnieniom zawiedzionych nadziei składał ofiary. Bolesném mu było piérwszy swój ideał widziéć bez ratunku zgubionym i upadłym, ale czuł, że ją od niego dzieliła przepaść i że nigdy ani szczęśliwymi z sobą być nie mogli, aniby ona mogła go zrozumiéć. Piérwsza ta miłość odstręczyła go od wszystkich innych. Ucierpiał zbyt wiele, aby się mógł znowu dać pochwycić złudzeniom, upoić nadziejom.
— Beatrycze mieszkają w obłokach! — powtarzał smutnie — nie szukać ich na ziemi.
Zmiana w postępowaniu z Klarą była jakby zwiastunką wielkiéj metamorfozy wewnętrznéj istoty człowieka, który dotąd żył więcéj zamknięty w sobie i wahał się z objawieniem na zewnątrz.
Mając zwyczaj robić z sobą rachunek sumienia, Bernard właśnie, w tym czasie przebiegłszy myślą życie swoje, znalazł je czczém, mdłém, bezsilném, raczéj przygotowaniem do żywota, niż rozpoczętą walką.
Los, czyniąc go siérotą, dawał mu teraz zupełną swobodę czynu, nie krepując go już łzami i troskami matki, poszanowaniem jéj spokoju. Był sam i mógł się poświęcić cały temu, co uważał za obowiązek. Należało tylko zbadać, co miało być jego obowiązkiem, co celem życia.
Bernard zamało się cenił, aby sobie zbyt wysoko go postawił. Obawiał się o siłach swych tuszyć zanadto. Kształcić siebie i drugich, czcić dobro i piękno i ku nim prowadzić, walczyć za prawdę, być pracownikiem winnicy nie dla grosza, ale dla rozkoszy znoju... zdawało mu się najpiękniejszém zadaniem.
Podniósł głowę mężnie, postanawiając iść raz wytkniętą drogą.
Tego dnia, gdy nieco rozgorączkowany rozmyślaniami, uczynił ślub apostolstwa prawdy, dobra i piękna, pobiegł na Powązki, u grobu rodziców go powtórzyć. Związał się niejako przysięgą, iż nigdy apostatą nie będzie.
Miéwał takie chwile uniesienia Bojarski i czuł się naówczas szczęśliwym. Powracającego z cmentarza w tém usposobieniu rzewném, w upojeniu jakiémś, spotkał na ulicy zdawna niewidziany Muliniec. Rozpalona twarz, iskrzące się oczy, ożywione rysy, rozpromienione czoło, dały odrazu poznać Cezarowi, iż przyjaciel jego nie był w tym stanie dni powszednich, w jakim go dawniéj spotykał.
Ścisnęli się za ręce.
— Zkąd-że to? — zapytał Cezar.
— Z cmentarza, od grobu rodziców — odparł z otwartością Bernard. — Potrzebowałem wnijść w siebie i coś postanowić o przyszłości. Duchem połączyłem się z moim ojcem i matką, aby oni mi z lepszego świata byli pomocą na tém polu walki.
Brzmiało to dosyć dziwnie dla ostygłego zawsze Cezara, który nagle przerzucony w sfery, w których rzadko przebywał, potrzebował chwili namysłu, by się do przyjaciela dostroić.
— Jesteś dziwnie poruszony — rzekł. — Czy zaszło co w twém życiu? Czy doznałeś jakiego zawodu, zabłysła ci jaka nadzieja?
— Nie, w życiu mojém niéma najmniejszéj zmiany — odparł Bernard — czuję ją tylko w sobie. Dałem się trochę zadługo unosić prądowi życia biernie, muszę więc coś postanowić, trzeba coś robić...
Muliniec patrzył na niego, jak lekarz na chorego.
— Mów jaśniéj — dodał.
— Powiadam ci co myślę — uśmiéchnął się Bernard.
— Czy zamierzasz jaką wielką reformę? — spytał Cezar, idąc z nim daléj — zapragnąłeś innego zawodu?
— Nie — żywo przerwał Bernard — mam tylko sobie do wyrzucenia jakąś opieszałość, zleniwienie, chcę z nich wyjść.
— A! — dodał Muliniec — ja sobie téż mam do wyrzucenia, żem ciebie z tego miejsca, tak właściwego tobie, można powiedziéć, wysadził. Hrabina byłaby się z tobą pojednała, bo i teraz często wspomina cię sympatycznie, osobliwie od wydania poematu. Gwalbertek dotąd za tobą tęskni i kocha cię, a Francuz byłby musiał milczéć. Nie wiem czy tobie równieby dobrze było u hrabiny jak mnie, ale ja jestem jak u Pana Boga za piecem. Opływam we wszystko, przyszłość mam ubezpieczoną i maleńką ofiarą miłości własnéj zdobyłem tak wiele, iż mam na sumieniu, żem ciebie tego pozbawił.
— A! — rozśmiał się Bojarski — to miejsce nie było dla mnie, a ty jesteś do niego stworzony. Nie mówmy o tém. Wspomniałeś o poemacie. Są tam dwie czy trzy postacie sympatyczne z większego świata; wnosząc z nich, uznano, żem laudator temporis acti i odstępca od demokratycznéj idei. Przyznam ci się, że to mnie zabolało. Przykro jest nie być zrozumianym, a boleśniéj jeszcze posądzonym o pochlebianie możnym. Będę się teraz musiał starać dowieść, że lud kocham, że oddanie sprawiedliwości wodzom nie przeszkadza mi cenić żołnierzy. Poemat ludowy stał się dla mnie koniecznością.
To mówiąc, rozśmiał się Bojarski.
— Cóż ty na to?
— Ja, pytam się tylko, jak stworzysz poemat ludowy, nie żyjąc z ludem i nie wżywszy się w niego?
— To prawda — żywo odparł Bernard — ale nic nie przeszkadza, abym nie miał poznaniu ludu i zbliżeniu się do niego kilku bodaj lat poświęcić.
Muliniec spojrzał nań niedowierzająco.
— Bodaj zawielka ofiara — szepnął.
Bojarski był wesół, serce mu się otwiérało jakoś széroko, duch w niego wstąpił. Uścisnął przyjaciela.
— Cóż ja mam lepszego do czynienia na tym świecie? — odezwał się rzeźko. — Będę marzył, śpiewał, uczył się i uczył innych. Na nic więcéj się nie zdałem.
— Mógłbyś być szczęśliwym, a kogoś uczynić téż z sobą szczęśliwym i otoczyć się rodziną — rzekł Muliniec. — Nigdyżeś o tém nie pomyślał?
Bojarski się zasępił.
— Lękałbym się obarczenia zbyt wielkim obowiązkiem — odezwał się wkońcu. — Swoje szczęście można stawić zawsze na losy, ale cudze.... A potém troska powszednia, myśl nieustanna o chlebie zabiłaby we mnie czciciela piękna i prawdy.
— Cóż, nie urodziłeś się przecie na mnicha? — rozśmiał się Muliniec.
— No, nie wiem — rzekł poważnie Bojarski. — Myślałem o tém nieraz, że trochę gorętsza wiara uczynićby mnie nim mogła.
— Nie jesteś przecie niedowiarkiem.
— Ale téż nie ascetą i niedość może gotowym do poddania woli swojéj rozkazom starszych — mówił Bojarski.
Szli kilka kroków milczący.
— A kobiety? — szepnął, spoglądając na towarzysza, Muliniec.
Rumieniec lekki przebiegł po twarzy Bernarda.
— Nie są stworzone dla mnie — westchnął.
— Nie kochałeś się nigdy?
— Raz i tak nieszczęśliwie, że mnie na wieki odpadła ochota powtórzyć ten sen uroczy, z którego rozbudziła mię boleść.
— A! — żartobliwie dodał Cezar — panna cię zdradziła.
— Nie, bom się do niéj nie zbliżał prawie — mówił daléj Bernard — ale zdradziła ideał niewieści, który ja w niéj widziałem. Stała się nagle z ideału najpospolitszą, niestety, litość tylko obudzającą istotą.
Z ciekawością, znajdując go dnia tego tak otwartym, Muliniec się przysłuchiwał opowiadaniu i badał człowieka. Wydał mu się więcéj niż ekscentrycznym, posądził go niemal o jakieś małe umysłowe zboczenie.
Rozstali się tak po dosyć długiéj przechadzce, a pan Cezar wyniósł z niéj to przekonanie, iż z Bojarskiego nigdy porządnego człowieka nie będzie. Marzyciel i dziwak!
Rozeszło się to wkrótce po ludziach; a że niejeden już wprzód się wyśmiewał z Bernarda, potwierdziło opinią o nim dwuznaczną. Zauważono potém jakąś podwojoną czynność, krzątanie się niespokojne, podbudzenie nerwowe w Bernardzie.
Piotruś Grochowski, uśmiechając się, szeptał:
— Pisze nowy poemat.
Wistocie jednak Bojarski nie pisał jeszcze nic, ale znaczył i plany tworzył olbrzymie. Zarazem z gorliwością niezmierną poświęcał się swoim lekcyom, a doprowadzał do skutku spętanie Klary, która płakała, narzekała, ale poddała się konieczności i rozpaczała, że musi krajać koszule i kołniérzyki, w nadziei iż posłuszeństwem tém ujmie i zwiąże Bernarda.
Tymczasem jedno jéj słowo, wyrzeczone w piérwszéj rozmowie z przekąsem, że on innych chce od niéj odpędzić, aby sam mógł bywać tylko — skłoniło surowego opiekuna do zupełnego zaprzestania odwiédzin u Klary. Stara jéjmość przychodziła mu zdawać sprawę z tego, co się u nich działo, lecz on unikał spotykania się z Saską.
Niewielka była nadzieja, zdaniem téj pani, którą do dozoru dodano, aby się kiedy Saska dała ustatkować; tymczasem jednak zakład, któremu Bojarski poświęcił co tylko miał, szedł jako tako.
Miał mocno postanowienie Bernard, gdyby się ofiara okazała nadaremną, więcéj już się losem biednéj Klary nie zajmować.
Wśród tych zaprzątnień nauką, poezyą, sztuką, wychowaniem, zbliżyły się wakacye, które Bernard miał spędzić w mieście. Spotkał się jednak w ulicy z hr. Zygmuntem przypadkowo i to zmieniło jego postanowienie.
— My za parę dni jedziemy na wieś — rzekł do niego hrabia — jeżeli ci nie było bardzo źle z nami piérwszym razem, to jedź, proszę cię. Odpoczniesz na wsi, odetchniesz świeżém powietrzem, a żona moja miéć będzie wieczorami lektora, za którym tęskni.
Zawahał się trochę Bernard; ale lud mu przyszedł na myśl, a z nią pokusa.
— Jedź — dodał hrabia — nie wahaj się. Mamy dla ciebie miejsce w powozie, prosimy i czekamy.
Chciał się jeszcze namyślać Bojarski, ale stary hrabia chwycił go za ręce i z pańską swą, dobroduszną poufałością ujmującą rzekł, nalegając:
— Jedź, zrobisz nam przyjemność, a naprawdę i tobie lepiéj będzie, niż w mieście. Człowiek nigdy całkiem wsi i natury wyrzekać się nie powinien. Poeta jesteś, masz obowiązek kochać sielankę, zwłaszcza naszę własną....
I jakby odgadnął myśl wahającego się Bernarda, dodał wkońcu, śmiejąc się:
— Będziesz lud nasz studyował i poemat napiszesz, w rodzaju Wiesława.
W ten sposób dał się namówić do podróży Bojarski. Powierzył swe mieszkanie opiece Żardyńskiego, Klarę i jéj zakład pani L., a sam, odżywiony i wesół, siadł do koczyka, razem z hrabią Zygmuntem.
Z głową polną tego ludu wieśniaczego, u którego się najstarsze całego rodu człowieczego tradycye przechowały i który wszędzie przedstawia jakby źródło, jakby surowy materyał narodu — Bernard przybył do staréj, cichéj rezydencyi hr. Zygmuntowstwa, dokąd i syn ich Leon miał z Galicji przyjechać w odwiédziny. Od wielu lat już nie widzieli się i nie spotkali z sobą. Bojarski ciekawym był, co wyrosło z wiele obiecującego, poważnego młodzieńca, który znalazł się teraz wśród społeczeństwa nowego, pokrewnego wprawdzie, lecz stuletniém oderwaniem mającego wyrobione życie właściwe. Oprócz hr. Leona, zaproszonych na polowania przybyło kilku panów galicyjskich, a z okolicy ściągnęła się szlachta, z dawna z domem hrabiów połączona węzłami przyjaźni i klienteli.
Dla Bojarskiego nie było tu właściwie towarzystwa, oprócz hrabiny. Wszyscy panowie, nie wyjmując hr. Leona, żyli duchem i ciałem w innych sferach, niedostępnych uczonemu literatowi, z którym obchodzili się grzecznie, ale dając mu mimowolnie uczuć, że do sfery ich nie należy.
Kto inny byłby to może uczuł inaczéj i wziął za złe, ale Bojarski swój świat, zajęcia i powołanie cenił tak wysoko, iż nikomu niczego nie zazdrościł. Byłby nawet zakłopotanym może, gdyby się go starano wciągnąć w poufalsze obcowanie z ludźmi, nawykłymi zajmować się przedmiotami dla niego obcemi.
Biblioteka, ogród, lasy stały dla niego otworem, daléj probostwo, szlacheckie dworki, do których go zapraszano, i klasztor w blizkiem miasteczku, mający téż pozostałe szczątki biblioteki z dawnych czasów. Hr. Zygmunt, a nawet pani Marya, któréj miłe było towarzystwo Bernarda i bawiła ją jego dobroduszność a naiwność, dawali mu jaknajzupełniejszą swobodę, z któréj on korzystał chętnie.
Do uprzyjemnienia pobytu na wsi przyczyniło się i to, że hr. Anna zapowiedziała odwiédziny swe z Gwalbertkiem, z nieodstępnym abbé i Mulińcem. Wprawdzie Muliniec zaraz po przybyciu potrafił się wcielić, uczynić potrzebnym towarzystwu paniczów i usiłował na pewnéj stopie zająć w niém stanowisko, zato pozostał mu Gwalbertek, zawsze wierny swemu przywiązaniu do piérwszego nauczyciela, a hr. Anna wcale nie broniła im po całych dniach być z sobą. Muliniec przyłączał się na chwilę i odbiegał, zajmując końmi, polowaniem i tą pustą gawędką, w któréj celował, jak gdyby do niéj był stworzony.
Z paniczami, dla przyszłych dobrych stosunków, dobrowolnie się czynił maluczkim, pokornym, nieukiem, choć niemiłosiernie ich późniéj na cztéry oczy przed Bernardem wyśmiéwał.
— A po całych dniach siedzisz z nimi i potakujesz im — czynił uwagę Bojarski.
— Nie przeczę, naprzód że to ciekawe studyum dla mnie, a powtóre że chcę miéć stosunki, inaczéj zaś jak ofiarą inteligencyi one się nie okupują.
Niezmierną pociechę miał Bernard z Gwalbertka, który zdawał się nadspodziéwanie iść w kierunku niezależnym własnym, nie dając się ani obałamucać pobłażaniem Mulińca, ani spętać surowością matki. Czas ten, który Bernard spędził przy chłopcu, w chwili gdy dusza jego jak kwiat się otwiérała, podziałał na przyszłość całą.
Niejedno słowo utkwiło i stało się posiewem. Na samotnych przechadzkach, w których im rzadko Cezar towarzyszył, zarzucał Bojarskiego Gwalbertek pytaniami i wątpliwościami, wprawiającemi w zdumienie.
Chłopię zdawało się więcéj uczyć, wpatrując w postępowanie Bojarskiego, niż prosząc go o rady. Patrzyło na zapał, z jakim się oddawał naukom, na rozkosz jaką go to napełniało gdy coś pochwycił, nabył, rozświécił, stworzył sobie jako zadanie, na obojętność zupełną dla czczych rozrywek, za któremi się inni ubiegali.
Gwalbertek śledził każdy krok Bernarda, rzucił czasem nieśmiałe pytanie, żądając objaśnienia, a widząc go tak spokojnym, obchodzącym się małém, wesołym, szczęśliwym, potrosze zapragnął go naśladować.
Na przechadzkach, gdy mu Bojarski wskazywał to piękności widoków, to go zaciekawiał tajemnicami życia i natury, to zwracał uwagę na lud pracowity, niewykształcony, a stosunkowo do miary swéj cywilizacyi rozumny i umiejący żyć w ciasnych warunkach, jakie mu dola jego zakréślała. — Gwalbertek zapalał się, z tą chęcią naśladowania nauczyciela, która wszystkich umysłów młodych jest cechą.
Razem z Bojarskim zażądał chłopiec stworzyć sobie zielnik krajowych roślin; potém spisywać zaczął piosenki i przysłowia i t. p.
Matka, hr. Anna, uważała to za nieszkodliwe zabawki, jednakże jednego dnia wzięła Bernarda na stronę i bardzo delikatnie prosiła go, aby Gwalbertkowi dał do zrozumienia, że jego powołanie było inne, że życie go do daleko ważniejszych przeznaczało zadań.
Na jednéj z przechadzek Bojarski dotknął tego przedmiotu.
— Wszystko to — rzekł do herboryzującego paniczyka — dobre jest dla mnie, bo ja nie mam nic innego do czynienia, tylko uczyć się przez całe życie, lub potrosze innym pomagać do uczenia się; ale panu Gwalbertowi, dziedzicowi przyszłemu wielkich włości, mającemu zająć stanowisko wpływowe w obywatelstwie, temu się całkiem oddawać nie godzi. Masz inne obowiązki.
— A pan sam mówiłeś, że najpiérwszym obowiązkiem człowieka jest samego siebie do jaknajwyższego stopnia wykształcenia doprowadzić? Wszakże nauka jest środkiem do tego.
— Tak, ale wy możni nauce niekoniecznie macie obowiązek oddawać się sami — mówił Bernard. — Dostarczając uczonym środków badania, posiłkując ich, spełniacie posłannictwo, a zato owoc nauki przynoszą wam oni obrany z łupiny i gotowy do przyswojenia.
— Rozumiem — odezwał się Gwalbert — ale zawsze ja na tém tracę, boś pan mi mówił, że badanie człowieka wyrabia, władze jego podnosi, więc my zawsze pozostaniemy niedouczonymi i dyletantami... Nie może-ż człowiek bogaty poświęcić się nauce, którą ukochał, oddać się jéj cały?
— Kochany mój Gwalbercie — przerwał Bojarski — widzisz to sam, że ludzi ich położenie rozdziela na wiele różnych klas, które pracę ogólną wykonywają wspólnie. Wy téż wydział swój macie; stoicie u steru, nadajecie ton pewnemu światu i możecie nim pokierować na drogi piękne i uczciwe. Hr. Aleksander Chodkiewicz bawi się chemią, pisze tragedye, zakłada litografie, a mało ma wpływu na społeczeństwo. Ludzie zacne jego chęci, trud poczciwy wyśmiewają, uczeni je lekceważą, a tymczasem to, czegoby Chodkiewicz mógł dokonać, otwiérając tylko salon, dający hasło arystokracyi do czynu — pozostaje niedokonane.
Gwalbertek się zamyślił.
— A! to mi się podoba! — odezwał się po chwili. — Panu, dlatego żeś Bojarski, ma być wolno pójść za popędem umysłu i serca, rozkoszować się nauką, dociekać tajemnic natury, być szczęśliwym, a kto inny, na przykład hr. Leon, musi nudzić się dóbr zarządem i przodowaniem obywatelstwu....
— Tak jest, kochany hrabio — rzekł Bernard — z tym wyjątkiem, że gdyby w duszy zrodziła się żądza niepohamowana nauki, światła, naówczas iść należy za nią. Nie mam jednak o to obawy, abyś ty się dał zwichnąć, bo zawczasu masz przez matkę wpojone zasady, jakiemi rządzić się będziesz. Wiész co cię czeka, a dola twoja nie jest znowu tak nieszczęśliwą.
— A wolno mi powiedziéć, co ja sobie myślę? — przerwał chłopak, poufale wpół obejmując nauczyciela.
— Zawsze... zawsze! — odparł Bojarski.
— Czy pan tego nie rozumié, że się może w młodéj głowie zrodzić przeciwieństwo, naprzekór właśnie temu, co w nią chcą koniecznie wpoić? — rzekł Gwalbert. — Zdaje mi się, że nawet w logice, któréj mnie uczy l’abbé, znalazłem potwierdzenie téj prawdy, że rzeczy wręcz sobie sprzeczne równie się wywołują, jak sobie podobne.
— Być może, kochany Gwalbercie — dokończył Bojarski, pragnąc uniknąć dłuższéj w tym przedmiocie rozprawy — ale uczucie obowiązku powinno walczyć z zachciankami, a w życiu obowiązek idzie przedewszystkiém.
Na tém dnia tego skończyła się rozprawa: Gwalbert pozostał zadumany głęboko. Matka, troskliwa o swe dziécię, nawykła czytać w jego duszy, tak się obawiała wpływu Bernarda, choć poemat ją był uspokoił, we względzie jego przekonań, że Mulińcowi wkońcu poleciła nie puszczać go sam na sam z Bojarskim.
— Bardzo zacny i miły człowiek, ale to marzyciel — wytłumaczyła się — a na taką sensytywę jak Gwalbertek działa on ogromnie, bo dziecko go kocha. Czuwaj więc pan.
Rad nierad, Muliniec musiał oderwać się od myśliwych, a powrócić do swego wychowańca i stać przy nim na straży. Wkrótce téż potém hr. Anna odjechała do swoich dóbr, a Bojarski sam pozostał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.