Odgłosy krakowskie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Odgłosy krakowskie
Pochodzenie Elegie i inne pisma literackie i społeczne
Varia
Wydawca J. Mortkowicza
Data wyd. 1928
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ODGŁOSY KRAKOWSKIE[1]
[I]

Zasypiałem wczoraj w bardzo mdłym humorze: w pokoju było zimno, jak w psiarni — a w dodatku naczytałem się na noc Najnowszych wyników spisu ludności z 31 grudnia 1890 r. prof. Tadeusza Pilata. Nieładnie jest przecie, jeżeli w 17-tu powiatach Galicyi na 100 kobiet więcej niż 90 nie umie ani czytać, ani pisać, a jeszcze nieładniej, jeżeli cyfra ta, jak w powiecie Turczańskim dochodzi do 97. Płeć piękna w Galicyi nie zdradza wogóle zgubnych popędów emancypacyjnych, ale znowu w niektórych powiatach jest owego wstrętu do literatury trochę za wiele: w pow. Turka nie czyta 97,62%, w pow. Bohorodczany 96,99, w pow. Kossów 95,07, w pow. Lisko 94,82, w pow. Nadwórna 94,53, w pow. Rawa 94,49, w pow. Borszczów 94,28, w pow. Horodenka 93,71, w pow. Zaleszczyki 92,79, i t. d.
Zato płeć brzydka rwie się do nauki: tylko w pięciu z wymienionych powiatów liczba analfabetów przewyższa 90%. W pow. Turczańskim nie czyta 94,26%, w pow. Lisko 93,27, Bohorodczany 92,04, Nadwórna 90.81, Kossów 90,71.
Wprawdzie nawet w stołecznem mieście Krakowie analfabeci stanowią prawie połowę ogólnej liczby mieszkańców (25,86% analf. mężczyzn i 32,98% kobiet), a powiat Krakowski miał ich 50%, ale jest przecie i taki, niestety, jeden jedyny powiat Bialski, gdzie nie czyta mniejsza część ludności, tylko 40,35%. Porównywując wyniki spisu ludności z r. 1890 pod względem wykształcenia elementarnego z wynikami z r. 1880, prof. Pilat znajduje, że wówczas było w Galicyi analfabetów przeciętnie 77,08%, a obecnie jest 66,4%.
Trapiła mię również tego wieczora petycya, wniesiona do Rady państwa na ręce posła Potoczka przez 14 gmin pow. Limanowskiego o zapomogę bezzwrotną na przednówek, oraz skonstatowanie niebezpieczeństwa głodu w pow. Bocheńskim, Żywieckim, Nowosądeckim i... Krakowskim.
Kołysany przez takie marzenia, zasnąłem, jak powiada pan Jan Styka w jednej ze swych poezyi, «z dziecka uśmiechem na twarzy»... Nazajutrz bardzo rano obudziła mię służąca tej pani, od której odnajmuję zimny pokój, — wołając wniebogłosy:
— Proszę pana! Można się z panem widzieć?
— A cóż u licha — nie widzisz się ze mną?
— Ij — nie miałabym też nic pilniejszego do roboty! Ten pan się chce z panem widzieć...
— Cóż znowu za pan?
— A o!
— Rety! — Zygmunt...
Wkroczył na obszary mego pokoju, niby Fojbos-Apollo, przywitał się, usiadł skromnie i zaraz, bestyjka, wyciągnął prawicę po ostatniego papierosa, jaki posiadałem, po jedyną nawet co do liczby osłodę moją w tem powszechnie galicyjskiem położeniu.
Zwierzyłem mu się z ufnością z owych I7-tu powiatów, ze zmniejszenia się za ostatnie trzydziestolecie obszaru lasów dworskich w Galicyi o 352.000 morgów, wskazałem na 630-tu żydów, właścicieli dóbr, posiadających ogółem 591.693 morgi ziemi, co stanowi przeszło 13% własności tabularnej prywatnej, dowodziłem z dokumentami w ręku, że w powiecie Stryjskim izraelici posiadają więcej niż połowę obszaru tabularnego, a w pięciu innych powiatach przeszło 20%; nie wiele brakowało, abym wpadł w stan prorokowania do pewnego stopnia rzeczy przyszłych, gdy on powstrzymał mię znienacka, mówiąc:
— Tom się uśmiał! Weźcież tę książkę, przyjrzyjcie się faktom i wskazaniom, jakie tu hr. St. Tarnowski «do rozważania podaje», a z pewnością zobaczycie te sprawy w innem świetle.
Posiedział jeszcze, pogwarzył, a następnie wziął i pojechał do Drezna.
Czytałem Z doświadczeń i rozmyślań, w niejakiem wzburzeniu wszystkich władz umysłowych, bo w rzeczy samej znalazłem tam wskazania, mające na celu oświatę ludu w Galicyi, a zdradzające statek i bystrość, a nawet dowcip. Dobry hrabia roztacza przed nami taki np. deseń:
«Tu rada jedna, ale stanowcza i dostateczna byłaby w Bractwie Nauczycielskiem, które nie potrzebowałoby być zakonem, ale poświęcałoby się na służbę z miłości Boga i bliźniego, z religijnego powołania. Francuscy braciszkowie de la doctrine chrétienne mogliby być gotowym i doskonałym wzorem».
Nie poprzestając na tyle szczytnem rozwiązaniu palącej kwestyi, hr. Tarnowski zwraca uwagę ogółu na inne jeszcze leki, jakie tylko umysł «tej miary» wyszukać zdoła z tak przedziwną łatwością.
Oto np. co radzi mieszkającym — «W pałacach»:
«...Tych kół towarzyskich... tych rodzin bogatszych i zdawna cywilizowanych, jest przeznaczeniem — chcą czy nie chcą — być dla cudzoziemców miarą, typem, świadectwem oświaty i ogłady naszej, a dla nas jej okazem próbnym. Tak, jak suknie, męskie, czy damskie, w Warszawie, Krakowie, czy Lwowie, krają się według dziennika mód, wychodzącego w Paryżu czy Londynie, tak formy życia towarzyskiego, przedmiot i sposób rozmowy, stopień grzeczności i ogłady, bądź to w miastach, bądź na wsi, w sąsiedztwie, stosuje się do przykładu tych, o których się przypuszcza, że mają tej towarzyskiej estetyki najwięcej. Stąd powinność podwójna: żeby obcym dawać wyobrażenie jaknajkorzystniejsze o cywilizacyi naszej — żeby swoim dawać jaknajlepsze wzory zagranicznej. Nie opuszczać się, nie rdzewieć, nie usuwać się od towarzyskiego życia dla małych niewygód i przymusu, jaki on nakłada... Nie zaniedbywać języków zagranicznych, bo swoim własnym przez świat przejść nie zdołamy. Dawniej było u nas francuzczyzny za dużo, ale też takeśmy na nią narzekali, że dziś jest jej między młodymi (mężczyznami) stanowczo za mało... Starać się o miejsce w świecie (zagranicznym) prawdziwie wielkim, w najlepszym, jaki jest w tym lub owym zagranicznym kraju. Nie ten wybierać, który najłatwiej przystępny, ani ten, który niby najzabawniejszy; stosunki z takim światem są właśnie szkodliwe, bo dają nam pozór fałszywy i zły, sprawiają, że u cudzoziemców poważnych możemy czasem uchodzić za co innego, niż naprawdę jesteśmy. Warunek zaś drugi, żeby w tym zagranicznym... świecie zachowywać się z rozumem, taktem i dobrym smakiem. Podobać mu się, jeżeli można, ale koniecznie robić jemu wrażenie, a sobie sławę ludzi porządnych i dobrze wychowanych. Młody Polak, dobrze widziany przez cudzoziemców, który skończy jakim mniejszym czy większym skandalem, a nawet taki, który w klubach tylko lub na turfach coś znaczy, a w domu i w salonie nic, jest w swoim rodzaju publiczną klęską... A więc wiele wykształcenia i oświaty, wiele towarzyskiej ogłady i poloru, stosunki ze światem zagranicznym, a w nim jaknajlepsza postawa i sława, oto pożytki bardzo wielkie, jakie nam mogą przynieść młodzi Polacy i młode Polki z majątkami i tytułami». No i t. d. sączy się ten styl śliski, miękki, wlokący się jak plwocina. Tam dopiero zamienia się na las wykrzykników i znaków zapytania, iskrzy się złością i oszczerstwem, gdzie kończą się «oświadczenia», a zaczynają «wymyślania».
Nie mam ani miejsca, ani odpowiedniego, jak mówił Krasiński, «hańby słowa» na streszczanie całej tej książki. Nowego zresztą nic w niej niema, a jeden z najbardziej charakterystycznych jej rozdziałów podał w całości niedawno Kraj petersburski. A przecież — kto przeczyta całą tę dziadowską filozofię kruchty i przyjrzy się następnie życiu Galicyi, musi stwierdzić ogromną zależność jego przejawów od ogólnego tonu Doświadczeń i rozmyślań, — kto następnie choćby pobieżnie przyjrzy się życiu społecznemu np. Czechów i porówna je z życiem Galicyi — znajdzie, że program całego dla niej rozwoju kreśli hr. Tarnowski. Galicya na zawsze widać pozostanie krajem lokajów arystokracyi, choćby jej rozwojem kierowali całkiem nie-szlachcice...
Nim dzieło hr. Tarnowskiego posypią proszkiem otwockim zapomnienia, muszę zaznaczyć wartość tego utworu, jako kapitalnego przyczynku do historyi obłudy ludzkiej. Bez wątpienia, żaden typ znany, ani Świętoszek — Moliera, ani Uriah Heep — Dickensa, ani Juduszka Gołowlew — Szczedryna nie skupia w sobie obłudy tyle, ile jej mieści ta książka. Obłudną ona jest w każdym niemal wierszu, w każdem ze zdań wtrąconych, w niskich insynuacyach, jak ta np., że Prawda warszawska «nie ma pod względem reputacyi nic do stracenia», i w bigoteryi, a przedewszystkiem obłudną jest w arcy-humorystycznem wywracaniu oczu w kierunku «chat»...


[II]

Jak cywilizacya cywilizacyą, nigdy jeszcze rodzaj ludzki nie chodził w spodniach z nogawicami takiej szerokości, jak obecnie. Biegli w matematyce i demokratyzmie galicyjskim obliczają, że, gdyby, dajmy na to, nastąpił niespodziewanie zwrot reakcyjny ku epoce minionej, wąskonogawkowej, i gdyby warstwy, które «są dla cudzoziemców miarą, typem, świadectwem oświaty i ogłady polskiej, a dla Polaków jej okazem próbnym» kazały sobie jednomyślnie a hurtownie zwęzić, że się tak wyrażę, majtki, — to podobno z wyciętych klinów i kawałków, złożonych w ofierze na rzecz oświaty w Galicyi, czego przecież oczekiwać mamy prawo, dałoby się ozdobić cały tłum nauczycieli ludowych, naturalnie według wskazań mody z epoki minionej, tłum, dopuszczający się w tych czasach powszechnego upadku moralności — niesmacznego, nieefektownego, a nawet godnego pogardy bezeceństwa chodzenia bez żadnych wogóle spodni. Zatem jednakże wyznać muszę, że w tutejszym świecie umysłowym nie można zauważyć żadnych nawet «pertraktacyi w toku» w kierunku przeprowadzenia wzmiankowanej reformy, z czego wynika, że rzeczy pozostaną in statu quo, czyli że nauczyciele, zamiast oddziaływać na lud dodatnio, budzić będą i nadal, rozumie się przedewszystkiem w kobietach, instynkty najohydniejsze.
Poseł Edward Gniewosz, zabierając głos w komisyi budżetowej przy rozprawie nad wnioskiem p. Pinińskiego o «stabilizacyę» inspektorów szkół ludowych, zaznaczył, że w Galicyi 2.000 gmin nie mają szkół zupełnie, że 1.000 szkół już istniejących nie funkcyonuje dla braku nauczycieli, albo funkcyonuje nieprawidłowo, że z liczby 5.600 nauczycieli ludowych — 600 jest niewykwalifikowanych, a 1.500 praktykantów lub suplentów.
Obecnie, w roku nieurodzaju, sprawa przedstawia się daleko gorzej: wobec niskiej płacy rocznej (minimum 100 guldenów, maximum 240) i wobec drożyzny tegorocznej, wobec wreszcie zaprowadzenia oszczędności za rok ubiegły w kwocie 47.404 złr. na dodatkach pięcioletnich (dodatek wynosi 50 złr.), które to odmówienie pięcioleci pewnej liczbie nauczycieli p. wiceprezydent M. Bobrzyński umotywował «nienagannością i małą skutecznością ich pracy»: siewcy oświaty porzucają zawód, wstępują do straży skarbowej, powiększają zastępy woźnych oraz pisarzów, albo jeśli nie powiększają żadnych zastępów, to, jak zaznacza J. Chrzanowski, wójt gminy Sielce pod Nowym Sączem, w korespondencyi do Przyjaciela ludu, «do ostatniej już dziurki pasa przyciągają». Trafiają się i tak bezczelni, że pisują wstępne artykuły... Poprostu 300-guldenowy siewca siada i pisze artykuł wstępny. Ja — powiada — mam ośmioro dzieci, na każdą osobę z mej rodziny wypada dziennie 10 centów, a za taki fundusz nie można w tej okolicy kupić litra mleka. Dajcie — powiada — na chleb do mleka! Inni, nie znalazłszy na swym pasie więcej dziurek, idą, strawieni przez tyfus głodowy, z tej krainy «petycyi», «pertraktacyi w toku», «odmownych rezolucyi«, gdzie przecież czasami, jak na ostatnim kuligu u księcia marszałka, «humor się pieni, jak szampan, w mózgach i w sercach».
Mnie osobiście, jako gorliwca interesów cywilizacyi, zaniepokoiła najbardziej następująca, nie stwierdzona, co prawda, urzędownie pogłoska. Szeptano sobie w cukierniach na ucho, że w górach karpackich zjawiły się stada zdziczałych, pół-nagich, kudłami porośniętych nauczycieli wiejskich, że błąkają się po wierchach i dolinach, że szukają schronienia w jaskiniach oraz dziuplach drzew i trudnią się łowiectwem. Opowiadano, że nie mówią już językiem ludzkim, lecz wyją bez przerwy jakąś pieśń barbarzyńską, przypominającą nieco melodyę znanej ballady: «Nie mam tego, ani tego, bo mi majster kiepsko płaci...» Zebrawszy się komunikiem gdzieś na urwiskach, czatują oni dniem i nocą, a gdy ujrzą kozicę, puszczają się w pogoń i ścigają biedne zwierzę z chyżością i zajadłością chartów dotąd, aż je w biegu pochwycą; wówczas, bezwstydni, własnemi zębami rozdzierają kozicę na sztuki i, wydając pogańskie okrzyki, pożerają całą, na surowo, z kiszkami i kopytami.
Wieści takie, jakkolwiek nie stwierdzone urzędownie i fałszywe z gruntu, boć niepodobna przypuścić, aby żołądki, choćby też i nauczycieli, mogły strawić kopyta kozicy, zapaliły we mnie pewien rodzaj znicza. A dziatki, pomyślałem, pozbawione doniosłych skutków znajomości abecadła, a chłopkowie, wystawieni na niebezpieczeństwo poszeptów, a kraśne dziewoje, nie umacniane i nie utwierdzane w czystości obyczajów... «Tu rada jedyna, ale stanowcza i dostateczna...» — zabrzmiało w mej duszy. A więc postanowiłem iść do hr. St. Tarnowskiego i błagać go, aby niezwłocznie tchnął na mnie, aby mi wylał na głowę bańkę oliwy, aby rozkazał złemu wyjść ze mnie i udzielił błogosławieństwa na jedyne, stanowcze i dostateczne przedsięwzięcie. Powziąłem zamiar urzeczywistnienia myśli, rzuconej przez tego sympatycznego hrabiego — t. j. założenia «Bractwa Nauczycielskiego» de la doctrine chrétienne, które przecie «nie potrzebuje być zakonem» w ścisłem znaczeniu tego wyrazu, a więc regułą swoją nie pozbawiłoby mię nawet tego wszystkiego, co w dziewicach i mężatkach tej ziemi przywykłem oddawna uważać za piękne, dobre i szlachetne. W głębi duszy pielęgnowałem, rzecz prosta, niewinne marzenie, że jako założyciel wyniesiony zostanę wkrótce na godność przeora, a może nawet — o, bon Dieu! — opata...
Tymczasem — «wszystko runęło na łeb i poszło na nic!» — bo oto mężowie Wydziału krajowego, wziąwszy pod uwagę wskazania Rady szkolnej krajowej, postanowili, po długotrwałem dłubaniu w nosach, przeprowadzić reformę szkolnictwa, i to nie zapomocą półśrodków, ale energicznie, — poprostu postanowili podnieść pensyą nauczycieli ludowych z 240 reńskich (maximum) odrazu do wysokości 250 reńskich.
Skoro tak — rozważałem — to i «Bractwo» nie ma racyi bytu, bo i tamci kafrowie z gór karpackich zstąpią, ucywilizują się i zaczną robić «prawdziwie wielkiemu światu wrażenie, a sobie sławę ludzi porządnych i dobrze wychowanych» — i ci, co «do ostatniej dziurki pasa przyciągali», zapuszczą teraz brzuchy i podbródki, i lud za kilka miesięcy zacznie Pawła Bourgeta w oryginale czytać. Tę samą mniej więcej nadzieję wyraził marszałek ks. Sanguszko w mowie, otwierającej sejm w dniu 3 b. m.
«Miejmy nadzieję — mówił — że tem podniesieniem nie tylko osiągnięty będzie choć częściowo cel zaradzenia brakowi sił nowych nauczycielskich, ale także, że ta młodzież, którą w kraju tak ważne i szczytne czeka zadanie, tą pomocą od moralnych chorób ochronioną zostanie, na które — rzucona na pastwę losu, — niestety, nieraz narażoną jest». (Marszałek ma tutaj zapewne na myśli niemoralne i ohydne przyzwyczajenie nauczycieli — chodzenia bez odpowiednich części stroju męskiego).
Atoli pomimo podniesienia pensyi i wyrażania nadziei — bakałarze zdradzają bez przerwy jakiś nienasycony i niewidziany w dziejach apetyt. Złożyli do sejmu poprostu niezliczoną ilość petycyi — i posypały się wnioski: posła Kramarczyka o przeznaczenie doraźnej pomocy dla nauczycieli w formie dodatku drożyźnianego, posła Asnyka i towarzyszów (wydatek przekroczyłby 300.000 złr.), posła Zolla i tow. (wydatek stanowiłby 150.000 złr.). Reforma projektowana wejdzie w życie dnia 1-go lipca r. b., jeżeli, notabene, jak tego pragnie poseł Wojciech Dzieduszycki, cała ta historya nie zostanie odroczona. Górskim powiatom Galicyi zachodniej i całemu Powiślu grozi głód. W powiecie Myślenickim 62 tysiące osób głoduje i nie ma ziarna na zasiew wiosenny. W 19-tu wsiach ani jedna rodzina nie posiada zapasów żywności. Z powiatu Żywieckiego donoszą, że wysuszone i zmielone łupiny kartoflane, pomieszane z owsianą mąką i zalane wodą, stanowią jedyne pożywienie wielu ludzi. W powiecie Krakowskim w 23-ch gminach około 3.000 ludzi nie posiada żadnych środków do wyżywienia się. W powiecie Wielickim położenie pogarsza się z dnia na dzień i głód doskwiera ludności. Klęska nieurodzaju dotknęła również powiaty: Sandecki, Limanowski, Grybowski, Wadowicki, Kolbuszowski, Mielecki, Łańcucki. W powiecie Bialskim na 48 gmin w 40 panuje głód, w Nowotarskim głód i wielka śmiertelność, w Tarnowskim głód grozi połowie powiatu. Ogółem głodujących jest 600.000. Pomoc, uchwalona z funduszów państwowych celem złagodzenia nędzy, wyniesie około 60.000 reńskich. Znowu tedy biegli w matematyce mieli robotę z obliczaniem; wypadło tak: jeżeli obdzielić głodujących jednorazowo, to każdy zgłodniały dostanie naraz 10 bułek po cencie sztuka w sztukę, jeżeli zaś obdzielać w ciągu 10 dni, to każdy zgłodniały dostanie codziennie jedną bułkę za centa.
Poseł chłopski Potoczek interpelował w sejmie komisarza rządowego, kiedy mianowicie Wysoki Rząd zamierza przystąpić do rozdziału tej kwoty, czy, nie poprzestając na doraźnej pomocy, przyjdzie w pomoc większym zasiłkiem, czy odpisane zostaną podatki, jakie z powodu klęsk elementarnych odpisane być mogą, i t. d.
W głębi duszy poseł chłopski mówił: «My, polscy i ruscy włościanie, przez 77 lat składamy ofiary i daniny, daniny i ofiary na ołtarzu rządowego skarbu, mamy więc prawo domagać się pomocy w latach nieurodzaju. Mamyż czekać z założonemi rękami, aż jednych głód wywiezie na wieczny odpoczynek, a innych żydzi przemysłowcy sprzedadzą za ostatnie kilo konsumcyjnego towaru. W r. 1889 dla samej Galicyi udzielono 600.000 reńskich, jako pożyczkę bezprocentową, a 300.000 jako bezpowrotną zapomogę. A dziś co się dzieje? Dla towarzystwa żeglugi parowej na Dunaju, dla jakichś Lloydów rozmaitych znalazło się odrazu pięć milionów, a dla całego ludu rolniczego ofiarowano tyle, że nie wiemy naprawdę, czy to sen, czy mara. Dla wszystkich krajów, reprezentowanych w Radzie państwa, przeznaczono zaledwie 360.000 złr., pomimo że dla samej Galicyi trzy miliony nie byłoby za wiele. A teraz dzielcie się, jak możecie, żyjcie lub umierajcie — wszystko nam jedno...»!
Tak się cham rozgadał, że aż króla Zygmunta III-go wspomniał. — Król Zygmunt — powiada — wyrzekł takie pamiętne słowa: «Wielkość i sława miast nie polega na wielkich gmachach i wspaniałych kamienicach, ale na dobrem mieniu i dostatku obywateli. Słowa te — powiada — naszego króla możnaby śmiało wypisać złotemi głoskami nad każdym pokojem departamentów rządowych...» Nad «pokojem departamentów rządowych» unosi się duch Jego Excelencyi Pawła Popiela. Płacze po nim gazeta Wstecz, łkał rzewnie doktór Głuptasek, redaktor Śmietnika polskiego, i odmawiały litanię niespożytych zasług tego «wielkiego obywatela» wszystkie organy, służące w ministranturze galicyjskiej. A teraz, gdy żal się nieco ukoił, zaczyna się wskazywanie na złe. Bystrooki hrabia tylko wyjdzie na balkon, zaraz zobaczy i pokaże paluszkiem, w którem miejscu złe siedzi...

[1892]




  1. ODGŁOSY KRAKOWSKIE drukowane były z podpisem: Stefan Ż. w Głosie 12 marca i 2 kwietnia 1892 r. (Nr. 11 i 14), a napisane nieco wcześniej (pierwszą o nich wzmiankę znajdujemy w liście Żeromskiego do narzeczonej z 4 lutego 1892 r.: «Do Głosu zacznę pisać niedługo recenzyją o pewnej książce pewnego wielkiego stańczyka»). Żeromski bawił wtedy pierwszy raz dłużej w Krakowie i nad tematami poruszonemi w tym artykule zastanawiał się z wielkiem przejęciem. W liście z 5 lutego czytamy:
    «W artykule, jaki mam zamiar napisać o książce p. hr. Tarnowskiego p. t. Z doświadczeń i rozmyślań, przedstawię wiele z tych myśli smutnych i aż doprowadzających do złości, jakie wywołuje Galicyja i jej wielcy ludzie. Pyskować na Rosyją — znaczy tu zdobywać wielkość i patent na obywatela. Żaden obóz, nawet postępowy nie wejrzy na nędzę galicyjską, w ten zastój, brud, nizotę i szych, jakie tu zastępują wszystko. Biedni my ludzie»...
    List z 15 marca 1892 r. zawiera taką znów wzmiankę: «W pierwszym z Odgłosów krakowskich w Głosie — oberwano cały kawał z dużym moim żalem, bo był nawet dowcipny. Tak wyszło ni w pięć ni w dziewięć». Szczegół to nie bez znaczenia, wobec tego, że rękopis Odgłosów się nie zachował i tylko z Głosu możemy je przedrukować.
    Nie był to pierwszy artykuł o bieżących sprawach społecznych, jaki Żeromski w Głosie zamieścił: w r. 1890 była tam już drukowana (w rubryce Przegląd społeczny) drobna jego korespondencja z Nałęczowa (podpisana literami S. Ż.): w Nr. 51 (z 20 grudnia). Takież dwie korespondencje były drukowane w roku następnym w Nr. 6 (z 7 lutego) i 7 (z 14 lutego), a dwie jeszcze (z podpisem: St. Ż.) w roku 1892: w Nr. 31 (z 30 lipca) i 39 (z 24 września). Była w nich mowa o kwestjach lokalnych: o agitacji emigracyjnej w okolicy, o parcelacji sąsiednich majątków, o upadku sklepu chrześcijańskiego i powstaniu szeregu żydowskich, o potrzebie założenia sklepu udziałowego (na wzór Spółki Handlowej Zakopiańskiej), o środkach ochronnych przeciwko cholerze, o plotkach szerzonych na szkodę zakładu nałęczowskiego, o statystyce analfabetyzmu w parafji i o książkach czytywanych przez ludność («Nadzwyczajną poczytnością wśród publiki wiejskiej cieszy się tutaj Czarownica [Dziurdziowie Orzeszkowej]»), o projektowanej orkiestrze włościańskiej, o mieszkaniach w zakładzie i t. d. Miał też Żeromski «zamiar szerzej... pomówić w Głosie» o wsi Bochotnicy, ale do skutku to nie doszło.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.