Odyssejs powraca na wyspę Eei i sprawia pogrzeb Elpenorowi. Kirke przepowiada jakie niebezpieczeństwa czekają go w dalszej żegludze; jak: Syreny, skały Skilli i Charybdy, nareszcie trzody Heliosa na Trynakii; w końcu zsyła mu wiatr pomyślny. Odyssejs szczęśliwie uniknąwszy Syren, ostrzega towarzyszy o niebezpieczeństwach przeprawy, a sam się sposobi do walki ze Skillą, która mu porywa z łodzi sześciu towarzyszów. Poczem przybija do Trynakii, gdzie spożywszy żywność przywiezioną ze sobą, towarzysze jego wzięli się zabijać woły poświęcone Heliosowi. Boginka Lampecia donosi o tem Bóstwu Słońca, które wzywa pomsty Zewsa na tych świętokradców. Wypłynąwszy na morze, łódź się rozbija i giną wszyscy krom jednego Odyssejsa, który na belce ratuje się i dopływa do wyspy Ogigii.
I na bezkresny przestwór wód morskich wypłynął,
Pędzim k’wyspie Eeji, gdzie Eos się rodzi
Gdzie mieszka z swym orszakiem, i gdzie Helios wschodzi.
A stanąwszy u brzegu przy piaszczystej ławie
Wysiadamy z okrętu znużeni w przeprawie
Rankiem, gdy zrumieniła Eos strop błękitu
Pchnąłem do zamku Kirki, część druchów, by zwłoki
Elpenora przynieśli tu nad brzeg zatoki.
Potem drzew naścinawszy, na wzgórzu nad morzem
Ze łzami i żalami na stosie go złożem —
A gdy trupa i oręż ogień strawił razem
Sypiem nad nim mogiłę, nakrywamy głazem,
A na wierzchu mogiły zatykamy wiosło.
Wszystko, cośmy zrobili prędko się doniosło
Do Kirki. O powrocie już uwiadomiona,
Sama wnet przyszła strojna, za nią panien grona
Niosły czerwone wino, kołacze, mięsiwa.
Bogini przystąpiwszy, do nas się odzywa:
»Wy żywi, a w umarłych chodziliście kraje,
Śmierć dwukrotna! na jednej inny poprzestaje —
Oj wy śmiałki! a nuże syćcie wasze głody,
Godujcie; — za to jutro gdy wstanie dzień młody
Dalej w drogę, ja sama powiem jak i kędy,
Byście znów przez szaleństwo niepopadli w błędy,
Ani w niebezpieczeństwo na wodzie lub ziemi.«
Rzekła i nam dodała serca słowy temi.
Jakoż przez ten dzień wszystek nim słońce zapadło
Wyprawiliśmy stypę: piło się i jadło;
Lecz kiedy już wieczorna nadeszła godzina
A spać legła przy cumach korabnych drużyna
Wtenczas z sobą mię na bok odwiodła bogini,
Usiadła na trawniku, jam też siadłszy przy niej OpawiadałOpowiadał jej całą podróż szczegółowie.
Na co mi boska Kirka w tych słowach odpowie:
»Kiedyś tak wszystko sprawił, posłuchać ci zda się
Co powiem, i co Bóg sam przypomni ci w czasie.
Ty w kraj Syren zajedziesz, czarownic, co zdradzą
Tych wszystkich jacy tylko o nich tam zawadzą;
Szaleniec kto się zbliży, i Syren tych śpiéwy
Usłyszy, ten nieujrzy nigdy, póki żywy
Ni małżonki, ni dziatek, ni ziemi rodzinnej,
Tak go zczaruje śpiew tych syren słodkopłynny,
Które siedzą na łące, a w koło nich gnaty
Ludzkie leżą stosami i ciał wyschłych szmaty.
Ty ich mijaj, i zalep uszy towarzyszy
Woskiem miodnego plastru, niech żaden nie słyszy
Głosu ich; lecz jeżeli sam byłbyś ciekawy
Posłuchać, to powrozem każ do masztu nawy
Przywiązać się, a mocno za nogi i ręce,
A wtedy się przysłuchuj dwóch syren piosence.
Lecz gdybyś się wyrywał, wołał by zdjąć pęty,
To masz być jeszcze mocniej powrozem ściśnięty.
Gdy tak szczęśliwie miniesz syrenie pobrzeże,
Nie wytykam ci drogi. Czy okręt obierze
Drogę w prawo, lub w lewo, sam rozważysz w sobie
Która lepsza? Ja tylko opiszę ci obie:
Na jednej, z wód wyłażą skał stromych urwiska
Wzdęty wał Amfitryty o nie się rozpryska.
Skały te zowią Bogi w swej mowie: błędnemi
Żaden ptak ni gołąbka nie przemknie nad niemi
Z ambrozyą którą niesie dla ojca Kroniona
Żeby od gładkiej skały nie była schwycona,
Lubo Zews, gwoli liczby, zawsze nową stwarza;
Tutaj niechybna zguba czycha na żeglarza:
Ciała ludzkie i belek okrętowych szczęty
Schłoną albo płomienie, albo mórz odmęty.
Jeden-li tylko okręt Argo, sławion wszędy
Gdy wracał od Ajeta mógł się przemknąć tędy;
Lecz te rafy i Arga by nieoszczędziły
Gdyby nie pomoc Hery; Jazon był jej miły.
Dalej jest dwie opoki: jednej szczyt się jeży
Aż w niebiosa, a na nim gruby obłok leży
Co nie znika ni latem, ni czasu jesieni;
I ten szczyt się nie złoci od słońca promieni;
Nań się wdrapać, lub zejść zeń, nie w ludzkiej to sile
Choćby kto rąk dwadzieścia, a i nóg miał tyle.
Głaz bowiem jak ociosan, gładki z każdej strony,
We środku ma jaskinię; otwór jej zwrócony
Ku ciemnościom Erebu — więc oną jaskinię
Okręt twój Odysseju niechaj tak ominie,
By z pomostu w ten otwór żadna niedoniosła
Strzała ciśniona ręką łucznika z rzemiosła.
W tej jamie Skilla siedzi; słychać ją z daleka
Skomli jakby miot szczeniąt, i jak one szczeka...
Okropna to poczwara i nikt jej widoku
Nie zniesie; sam Bóg nawet nie dotrzyma kroku.
Łap dwanaście szkaradnych jest u tej bestyi
I sześć szyj wyciągniętych, a na każdej szyi
Łep sprośny; w paszczy zębów trzy rzędy, a przytem
Gęstych, a chropoczących przeraźliwym zgrzytem.
Zwykle na dnie pieczary leży tułów spory;
A łby tylko wystawia z głębi onej nory
I łapczywie czatując w paszcze swoje chwyta
Delfina, psa i wszystko co ma Amfitryta
W swojem państwie podwodnem, wszystko co się zdarzy.
Niepochlubił się dotąd nikt z tylu żeglarzy
By niemiał od niej szkody; każda jej paszczeka
Zwykle z łodzi unosi jednego człowieka.
Blisko od niej zobaczysz drugą taką skałę
Lecz niższą, bo przerzucisz przez nią każdą strzałę.
Jest tam figowe drzewo ze skały zwieszone
Pod niem groźna Charybda łyka morze słone;
Trzykroć w dzień je wyrzuca, trzykroć wciąga w siebie.
A gdy wciąga o niechże nie będzie tam ciebie
Jużby i sam Pozejdon nie mógł cię ratować.
Pamiętaj Odysseju łódź swoją sterować
Najbliżej po pod Skillę — gdyż większym jest zyskiem
Sześciu ludzi utracić, niż zginąć ze wszystkiem.«
Skończyła — a jam na to tak jej odpowiedział:
»Boginio! chciej odsłonić prawdę, niechbym wiedział
Czy uchodząc Charybdy łakomego gardła MódłbymMógłbym Skillę ukarać, że moich pożarła?«
Tom mówił, a Boginia rzekła temi słowy:
»Tybyś i Skillę wyzwać na rękę gotowy
Tybyś się porwał śmiałku, i na same Bogi.
A przecież nieśmiertelnym jest ten potwór srogi;
Nieda on ci się zabić i nic go nie złamie
Jeden środek uciekać — na nic silne ramię.
Jeźli staniesz pod skałą by wydać bój Skilli
Ona sześć łbów powtórnie z czeluści wychyli
I drugich sześciu porwie. Spiesznie więc przepływaj
Koło niej; a boginkę Krateis przyzywaj
Matkę Skilli, co życie dała tej szkaradzie,
Ta ją wstrzyma, i odtąd nie będzie na zdradzie.
Dalej ostrów Trynakii trafisz; tam na łące
Do Boga słonecznego stada należące
Pasą się; jest stad siedem owczych, siedm wołowych
A w każdem po pięćdziesiąt; nigdy liczba owych
Nie zwiększa się, nie zmniejsza. Dwie Nimfy je pasą,
Lampecya z Featuzą; obie cudne krasą.
Helios je miał z Neerą. O swe córki dbała
Matka, gdy już podrosły, daleko wysłała
Aż na ostrów Trynakii, by trzody ojcowskie
I woły ciężkonogie pasły dziewy boskie.
Jeźli na powrót pomny, oszczędzisz te trzody
To wrócisz chociaż nędzarz do swojej zagrody.
Lecz jeśli je naruszysz — twój okręt z drużyną
Zginąć musi; ty ujdziesz, ale cię nie miną
Nieszczęścia, i choć wrócisz do dom i rodziny
To późno, biedny bardzo, sam jeden jedyny.«
Tak mówiła — w tem jutrznia zabłysła na niebie.
Kirka mię pożegnawszy odeszła do siebie;
Ja na okręt: zwołałem czeladź rozpierzchnioną
Kazałem by od brzegu liny odczepiono,
A gdy wszyscy zasiedli rzędem długie ławy
Wiosłami pruć zaczęli morski nurt słonawy.
W tem od ziemi na okręt nasz modrawodzióbny
Wiatr pociągnął, nasłany od Kirki nadobnéj
Pięknowłosej Bogini, przewodnik żeglugi.
Ład zrobiwszy na nawie, płyniemy czas długi
Milczący, nieruchomi, na wiatr i ster zdani.
W końcu tak się ozwałem:
»Druchowie kochani!
Niejednemu ni kilku zwierzam się wybranym
Z przeznaczeniem od Kirki mnie przepowiedzianem,
Lecz wszystkim chcę obwieścić, jaką przyszłość wróży:
Czy zginiem, czy szczęśliwie powrócim z podróży?
Najpierw radzi Boginia: na śpiewy zwodzące
Głuchym być, owych Syren co siedzą na łące.
Mnie jednemu li wolno, słuch mieć dla ich śpiewu;
Lecz trzeba mię przywiązać k’masztowemu drzewu
I spętać powrozami za nogi i ręce
Bym niedrgnął; lecz jeżeli owe więzy skręcę
Lub zawołam: puszczajcie! odmówcie posłuchu
I mocniejszemi pęty skrępujcie co duchu.«
Tak więc część przepowiedni zwierzyłem drużynie.
Okręt nasz gnany wiatrem pod ostrów podpłynie
Dwóch Syren; a w tem naraz wiatr ucichł — i wodne
Fale się wygładziły jak niebo pogodne.
Któryś Bóg je uciszył. Poskoczyli nagle
Towarzysze na nogi, aby zwinąć żagle
I na dnie łodzi złożyć; poczem rozbijano
Nurt wiosłami, aż morze pokryło się pianą.
Jam wtedy miednym nożem krąg wosku na części
Krajał drobne, i gniótł z nich gałki w silnej pięści;
Wosk prędko stał się miękki, już samem gnieceniem,
Już rozgrzany gorącym Heliosa promieniem.
Co zrobiwszy, każdemu zalepiłem słuchy.
Potem do mnie się wzięto; związali mię druchy
Do masztu powrozami za nogi i barki;
I wziąwszy się do wioseł gnali okręt szparki,
A gdyśmy się zbliżyli do wyspy tej brzegu
Syreny widząc nawę gnaną w pełnym biegu
Pieszczonemi głosami śpiew zawiodły taki:
»Zbliż się chlubo Achiwów, Odyssie z Itaki!
Zbliż do lądu, posłuchaj jak śpiewamy cudnie —
Nikt tu jeszcze na czarnem nieprzemknął się sudnie
Żeby się nie zatrzymał na dźwięk naszych pieni;
Owszem wszyscy śpiewaniem tem rozweseleni
Oświeceni mądrością płyną sobie dalej.
Wiemy co niegdyś Grecy, Trojanie doznali
Nieszczęść, z Bogów naprawy, na Ilionu polach,
Wiemy o wszystkich ziemskich dolach i niedolach.«
Tak śpiewały — a we mnie już żądza się budzi
Słuchać jeszcze tych śpiewów; więc mrugam na ludzi
By przyszli mię rozpętać... Okręt pędzi chyżo.
Wtem Euryloch z Prymedem do mnie się przybliżą,
I przywiążą do masztu silniej powrozami...
Tymczasem wyspa Syren została za nami,
Już ich głosu i śpiewów prawie nikt nie słyszy...
Więc wosk z uszu odlepiał każdy z towarzyszy:
A i mnie z onych pętów toż oswobodzili.
Minąwszy zatem wyspę, ujrzałem w tej chwili
Jakby dym i wełn wielki łamiący się z grzmotem,
Aż z rąk wiosła wypadły ze strachu, i potem
Same biły się z falą; a nawa jak wryta
Wraz stanęła — bo nikt się do wioseł nie chwyta...
Widząc to cały pomost przebiegłem i mową
Taką, cuciłem martwą czeladź okrętową:
»Bracia! tyle już nieszczęść prześliśmy i znamy;
Nic tu niema gorszego jak wtenczas wśród jamy
Kiklopskiej, kiedy kamień zawalił nam wniście...
Jednak z tamtąd — pamięta każdy oczywiście —
Jakem wywiódł was głową chytrą a przezorną.
Nuże chłopcy! co każę, wykonać mi sforno:
Wszyscy niech chwycą wiosła, rzędem zajmą ławy
I wiosłują co siły. Może Zews łaskawy
Sprawi, że nas ucieczka od śmierci uchroni.
Ty zaś sterniku, który ster nawy masz w dłoni
Omijaj — a przestrogę wyryj sobie w głębi —
Owe dymy i wiry gdzie morze się kłębi,
A bierz się po pod skałę — bo gdybyś przypadkiem
Skręcił tam, koniec z nami byłby i ze statkiem.»
Skończyłem — oni rozkaz natychmiast spełnili;
Lecz o nieuniknionej nie rzekłem nic Skilli
Aby drużyna moja, gdyby śmierć spostrzegła
Zbiwszy się w trwożną kupkę wioseł nie odbiegła.
Już też i ja niepomny na rozkaz surowy
Dany od Kirki, chciałem na bój być gotowy;
Jakoż zbrojem wdział na się: dwa oszczepy w obie
Ręcem wziął, i stanąłem na okrętu dzióbie,
Pewien, że potwór z skalnej wypadłszy komyszy
Ztąd zacznie mi porywać moich towarzyszy.
Lecz nigdziem go nie zoczył, choć w szczelinach skały
Aż do znużenia oczy moje go szukały.
Pod strachem wpłynęliśmy w przesmyk, gdzie szła droga:
Tu nam groziła Skilla, tam Charybda sroga,
Co bezdenną paszczęką słoną wodę żłopie;
A kiedy ją wyrzuca, jak w kotła ukropie
Kipiała ona kołbań, i białemi piany
Po szczyt obryzgiwała obu skał tych ściany.
A znów gdy słoną topiel wciągała do gardła...
Skały się trzęsły, kołbań do dna się rozwarła
Aż widać było mułu czarnego pokłady...
Struchleli na ten widok, przestrach zjął ich blady
Bo już śmierć nieochybna przed oczami stała.
Wtenczas Skilla wypadłszy, sześciu nam porwała
Z nawy; a wszystko chłopcy i silne i żwawe.
Owóż gdym się obejrzał na druchów i nawę
Ujrzałem ręce, nogi, w powietrzu drgające
Nad sobą, i ich głowy na mnie wołające:
Odyssie! raz ostatni wyjękli biedacy!
Na brzegu z długą żerdką siedzący rybacy
Rybom zdradliwą pastkę rzucają do toni
Wbitą na róg wołowy — rybki idą do niej
I trzepoczące na brzeg porwane są wędką —
Z takim oni trzepotem śmigli w otwór prędko...
Gdzie ten smok żreć ich począł, a w najsroższej męce
Krzycząc, do mnie błagalne wyciągali ręce.
Nigdym okropniejszego nie spotkał widoku
W burzach morskich i w przygód przeróżnych natłoku.
Wymknąwszy się z Charybdy i Skilli przesmyku
Przybyliśmy do wyspy Bożej, gdzie bez liku
Heliosowego bydła na łąkach się pasa:
Moc owiec i jałowic rogatych tam hasa,
Ze kiedym był na morzu podal, już się dało
Słyszeć, jak tam w zagrodach to bydło ryczało.
Zaraz na pamięć przyszły i te słowa wieszcze
Wróżbity Tejreziasza, niemniej inna jeszcze
Od eejskiej Bogini dana mi przestroga,
Abym unikał wyspy słonecznego Boga.
Więc ze ściśnionem sercem rzekłem: Przyjaciele!
Uważajcie co powiem, wróżby wam udzielę
Którą duch Tejreziasza dał mi, a i onych
Rad dobrych od eejskiej Kirki udzielonych;
Żeby zdala omijać dla nas niebezpieczny
Ostrów, gdzie stada swoje trzyma Bóg słoneczny;
Jakieś bowiem nieszczęście wielkie nas tam czeka —
Więc chłopcy! opłyniemy ten ostrów z daleka.
Tak rzekłem — oni smutnie pozwieszali głowy —
Lecz Euryloch gniewnemi napadł na mnie słowy:
»Okrutny! puszysz siłą; ciebie z nóg nie zwali
Trud żaden, członki twoje ukute ze stali.
Przeto drużynie zbitej pracą i niewczasem
Niedasz wysiąść, pokrzepić się snem i popasem
Tam na ziemi oblanej wodą, i w uporze
Każesz ominąć wyspę... aby w nocnej porze
Tłuc się po mglistem morzu niewiedzieć gdzie, po co?
Przecież najsroższe wichry, najzwyklej dmą nocą —
Gdzież się skryjem, jak pewnej możemy ujść śmierci
Jeżeli burza przyjdzie a nawą zawierci,
Bąć Not wściekły, bąć Zefir; w takiej zawierusze
W brew Bogów woli, giną okręty i dusze.
Poddajmy się więc nocy, nie będzie na zdradzie;
Wieczerzę przyrządzimy tutaj na pokładzie
A rano znowu wsiądziem pruć bezbrzeżne wody.«
Rzekł Euryloch — i drudzy przyklaśli do zgody.
Lecz jam zwietrzył odrazu że bies sprawę gmatwa;
Więc rzekłem: »Eurylochu! zaprawdę rzecz łatwa
Przemódz mię, kiedy wszyscy idą na przekorę —
Dobrze; lecz wprzód przysięgę od was tu odbiorę
Że jeśli na tej wyspie na stada traficie
Jałowic, albo owiec — ni jawnie ni skrycie
Nikt się na nie nie targnie... Głód nas tu nie zmorzy —
Kirka nas opatrzyła w żywność z łaski bożej.«
Rzekłem — oni przysięgę świętą wykonali
Że bydła nie tkną. Zatem, nie płynąc już dalej
Zawinęliśmy w przystań wydrążoną nawą
Blisko wód słodkich, i drużyna żwawo
Wyskoczyła; wieczerzę na brzegu przyrządza...
A gdy się już nasyci zgłodniała ich żądza,
Nuż opłakiwać pamięć drogich towarzyszy,
Których Skilla wciągnęła do swoich komyszy —
Aż nareszcie spłakani krzepiącym snem zasną:
Trzy części nocy przemkło, i gwiazdy już gasną
Gdy oto chmurowładny Zews wzbudził wichurę
Pędzącą zewsząd chmury, że aż w jedną chmurę
Ląd zawinął i morze, i spadła ciemnica.
O świcie, gdy jutrzenka wstała krasnolica
Wciągnęliśmy łódź naszą, w wydrążenie skały
Gdzie Nimfy swoje pląsy, i zebrania miały.
Poczem zwoławszy moich, rzekłem do gromadki:
»Dość żywności i wina jest tu moje dziatki.
Przeto wara od bydła — nuż licho się czepi!
Tych jałowic i owiec nie tykać najlepiej,
Bo to własność Heliosa te stada na łące;
Groźny pan słuch ma dobry, oczy wszechwidzące.«
Rzekłem — oni uznali moc mego zakazu.
Odtąd Not cały miesiąc dął nam, i ni razu
Inny wiatr okrom Eura i Nota nie wiewał.
Więc dopóki zapasy każdy rad spożywał
To i bydła nie tykał, bo i nie czuł głodu;
Lecz gdy żywność w okręcie wybrano do spodu,
Rozbiegli się po wyspie zgłodniałe biedaki
Łowić co do rąk wpadło, czy ryby, czy ptaki...
Jam rad samosam chadzał, modły gorącemi
Prosić Bogów o powrót rychły do mej ziemi.
A gdym raz się od moich odbił, i w ustronie
Zaszedł ciche — umyłem, jak się godzi, dłonie,
I do Bogów olimpskich pobożniem się korzył.
A te sen mi zesłały — i sen mię był zmorzył.
Wtenczas właśnie Euryloch nawiązał sieć zdrady;
»Towarzysze niedoli! — rzekł — słuchać mej rady:
Zaprawdę, śmierć dla człeka każda niedogodna,
Lecz żadna tak okropną nie jest, jak śmierć głodna.
Dalej więc! co najlepsze byki z paszy spędźmy
I Bogom nieśmiertelnym obiatę poświęćmy.
A kiedyś do Itaki gdy wrócim ojczystej,
Cześć powinną odbierze ten Bóg promienisty,
Chram mu wzniesiem, ozdoby sprawim złotolite;
Lecz jeśli się pogniewa o bydło pobite
I nasz okręt wraz z nami na zgubę przeznaczy,
A Bogi mu pomogą — to wolałbym raczej
Odrazu morską wodą zalać sobie duszę,
Niż w tej pustce na długie skazać się katusze.«
Skończył — oni zgodnemi wtórząc mu okrzyki,
Nuż spędzać heliosowe na obiatę byki,
Które w pobliżu nawy chodziły po trawie,
Szerokołebne, z wszystkich najpiękniejsze prawie
Spędzone, otoczyli; Bóstw potęgi święte
Wezwali, mietli listki na dębie uszczknięte;
Gdyż jęczmienia niemieli... Owoż gdy skończono
Modły; bydła nabito, ze skór obłupiono,
Wycięte udźce, tłuszczem dwukrotnie spowite,
Nieociekłemi ze krwi mięsami nakryte,
Wraz z trzewiami w ofiarnym skwarzyli płomieniu.
Lecz że wina zabrakło, wody k’pokropieniu
Użyto. Więc na stosie gdy udźce zgorzały
Resztę mięsiw na mniejsze krajano kawały
I wkładano na rożny.
W tem z drzymoty mojej
Zbudziwszy się poszedłem ku morskiej ostoi,
A zbliżając się k’nawie dwakroć owioślonej
Zalatywał mię dymek ofiary spalonej...
Struchlałem! i tę skargę zaniosłem do nieba:
»Ojcze Zewsie, wy Bogi!... zguby mej wam trzeba
Że mnie snem zmorzyliście, aby ci niegodni
Niewidząc mię, bezecnej dokonali zbrodni.«
W tem Lampecia w powiewnym wionęła rańtuchu
Do Heliosa wiadomość zanosząc co duchu
O bykach porzezanych. Wstrząsł się Promienisty!
I wołał wrząc od gniewu:
»Zewsie wiekuisty!
I wy wszyscy Bogowie! Mścijcie się okrutnie
Na drużynie Odyssa. Zuchwałe te trutnie
Wycięli moje stada, na które patrzałem
Z lubością, gdy na gwiezdne błękity wjeżdżałem,
Lub gdym z niebios się staczał ku ziemskiej krawędzi...
Jeśli kara za rozbój łotrów tych oszczędzi
Zejdę w mroki Hadesu świecić nieboszczykom.«
Na to Zews, chmur i wiatrów przewodzący szykom:
»Heliosie! świeć jak zawsze Bogom tu na niebie
I ziemi, która ludzi wykarmia przez ciebie...
Wnet ja na ten ich okręt piorun cisnę z góry
W mórz środkowiu, i okręt strzaskam w drobne wióry!«
Rzecz tę wiem od Kalipsy onej krasawicy,
A jej z tem się Hermejas zwierzył w tajemnicy.
Przyszedłszy więc do nawy i morskiego brzegu,
Jąłem ostro strofować wszystkich po szeregu.
Lecz cóż począć? porznięte leżały bydlaki!
Niebawem i złowróżbne zjawiły się znaki:
Skóry same pełzają; na rożnach mięsiwa
Ryczą, a i surowe rykiem się odzywa.
Sześć dni tak używali na mięsie zbytniki
Heliosowi najlepsze pozjadawszy byki.
Lecz Zews Kronion gdy zesłał siódmy dzień z kolei,
Nagle wiatr ustał, srogiej niebyło już wiei.
Wsiadamy więc, sterujem na morze otwarte,
Maszt już dźwignion i jasne żagle rozpostarte.
Gdy za nami Trynakii został smug zielony,
Niewidzim nic krom nieba i wód z żadnej strony —
Wtedy Zews ciemno-modrym nad nami obłokiem
Zwiesił się i noc była na morzu głębokiem.
Okręt ledwo się ruszał. Zachodni wiatr zadął
Wściekłym gwizdem, i zmącił do dna wodny padół;
Onto liny masztowe zdarł jednym napadem
I maszt się zwalił; w środek zesypał się gradem
Wszystek sprzęt; maszt o tyły okrętu zawadził
Łeb strzaskał sternikowi, z pomostu go zsadził,
Że jak nurek w głąb pornął — a zgniecione ciało
Duch opuścił... W tem nagle nad nami zagrzmiało:
Piorun Zewsa padł w okręt z łoskotem; wstrząśnięcie
Od góry aż do spodu czuć było w okręcie;
Toż siarki zapach. Wszystka z pomostu drużyna
Zmieciona, wpadła w morze; szamocąc się wspina,
I znowu się zanurza, niby morskie wrony...
Bóg im niedał powrócić — żywot ich skończony!
Jam biegał po okręcie, póki bałwan wielki,
Nieoddarł żebr do spodniej przyprawionych belki
Która sama bujała; aż drzewo masztowe
Spadło na nią. Przy maszcie linę surowcową
Postrzegłszy, maszt ten z wręgą do kupy związałem,
Wsiadłem okrak i wzdętym falom się oddałem.
Niedługo wiatr zachodni stracił pęd gwałtowny;
Lecz wtomiast Not się zerwał; mnie strach niewymowny
Ogarnął, bym w Charybdy niewpadł wir bezdenny.
Tak płynąłem noc całą — aż póki brzask dzienny
Nieodkrył tu Charybdy, a owdzie skał Skilli...
Charybda słone morze łykała w tej chwili —
Co widząc figowego jąłem się konaru,
Uczepion jak nietoperz, niemogłem z wiszaru
Nóg oprzeć, ani ciału ulżyć oczywiście,
Bo korzenie daleko, a gałęzi kiście
Szły w górę; całą kołbań ocieniała figa —
Więc wisiałem czekając pokąd niewyżyga
Wir napowrót tej wręgi — a czekałem właśnie
Niecierpliwie i długo, jak ten, który waśnie
Sądził między młodzieżą zebraną w agorze
I głodny spieszył do dom o wieczornej porze —
Tyle zeszło, nim wręgę kołbań wyrzuciła,
Zebrawszy się więc w kupę, skoczyłem co siła
I padłem tuż przy drewnach które woda niosła,
A dosiadłszy ich, rąk mych użyłem za wiosła;
Lecz Skillim już niespotkał — o dzięki wam Bogi!
Inaczej nigdy śmierci nieuszedłbym srogiej.
Tak dni dziewięć się tłukłem, aż dziesiątej nocy
Przybiłem do Ogigii przy boskiej pomocy,
Gdzie mieszka pięknowłosa Kalipso bogini.
Gościnnie tam przyjęty, długom bawił przy niej.
Lecz poco opowiadać przygody wam znane,
Wczoraj, w tej tu świetlicy już opowiadane
Tobie, i twej małżonce? Mam nieco odrazy
By jedną rzecz już znaną powtarzać dwa razy.