Ogień wykrzesany/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ogień wykrzesany |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Europa jęczała pod ciężką stopą wojny. Krwawy potwór, obłędny, wściekły i rozdygotany, przewalał się po świecie. Ryk jego potężny wstrząsał już nietylko ośrodkiem kontynentu, lecz przenosił się nad Bałkanami, wciągał w wir zgiełkliwych wypadków Serbję, Italję, Bułgarję i Turcję, budził ponure echa na pustynnych wodach Atlantyku i Oceanu Spokojnego. Wszystko zostało poruszone. Najmniejsze osiedla ludzkie, każda najuboższa nawet chata odczuwały już na sobie ciężką dłoń wojny. Widniały na nich bryzgi krwi lub ślady łez. Wojna z dniem każdym rozszerzała swój zasiąg, zagarniała nowe połacie, pędziła dalej, porywała wciąż nowe i liczniejsze ofiary, — niesyta, łaknąca stosów mięsa, spragniona gorących strug krwi. Do paszczy drapieżnego potwora dążyły coraz to nowe zastępy ludzi, a szły zdaleka, bo z pod Pamiru, ze stepów mongolskich, z Australji, Indji, Kanady, Zelandji i Afryki. O przerażającem widmie, co powstało nagle, jak zjawa starych legend, sag i natchnionych kart Apokalipsy, szeptano z lękiem i rozpaczą po koczowiskach beduińskich i kałmuckich, po duarach Atlasu, po chatach murzynów z nad Nigru, w szałasach trzcinowych nad Gangesem, w wigwamach czerwonoskórych tubylców z nad Niewolniczego Jeziora i w barwnych, żyjących w skupionej ciszy miastach japońskich.
Zbrojna ręka Niemiec w ciągu całego niemal roku 1915-go zadawała ciosy Rosji i bohaterskiej Serbji, stawiając tylko opór zbrojny, z braku dostatecznych sił, złączonym armjom francuskiej i angielskiej w Szampanji i Artois. Pomimo pewności niezawodnego powodzenia na froncie wschodnim, Niemcy jednak zrozumieli, że muszą wstrzymać zwycięski marsz w głąb Rosji, gdyż wyczuwali już przerażającą zachłanność próżni bezkresnej, wciągającej ich w otchłań swoją. Wtedy to na czoło najgroźniejszych nieprzyjaciół wysunęły się Francja i Anglja. Już w końcu tegoż roku dowództwo niemieckie rozpoczęło gorączkowe i energiczne przygotowania do olbrzymiego ataku na Zachodzie, a generał Falkenhayn zamierzał skierować go na Belfort i Verdun, nie bacząc na to, że były to punkty, najsilniej przez przeciwnika bronione. Zawierał się w tem plan, obliczony na psychikę narodu francuskiego. Mimo, że w końcu roku 1915 twierdze te, z powodu braku ludzi i artylerji, prawie całkowicie zostały rozbrojone i niemal opuszczone przez Francuzów, to jednak Belfort i Verdun, broniąc kraju przed wtargnięciem Niemców, pozostały w opinji publicznej sławnemi i potężnemi fortecami. Zdobycie ich mogło pogrążyć cały naród w rozpaczy i zwątpieniu obezwładniającem. Prócz tego istniały też jeszcze czysto strategiczne względy. Upadek Belfortu pozwalał generałom Kajsera odrzucić prawe skrzydło armji francuskiej; burząc Verdun, — można było żywić nadzieję na przebicie centrum frontu nieprzyjacielskiego, ponieważ Niemcy uważali tę twierdzę za „korek“ strategiczny i o wybiciu go marzyli, oddawna otoczywszy go półkolem transz i bateryj ciężkiej artylerji.
Następca tronu niemieckiego, marzący o prawdziwym triumfie wojennym, domagał się gwałtownie ataku na Verdun, co wydawało się przedsięwzięciem stosunkowo łatwem do wykonania.
W styczniu roku 1916 ciężka artylerja niemiecka rozpoczęła swoją burzącą robotę, pułki brandenburskie stały gotowe do ataku. W końcu lutego olbrzymie pociski niemieckie zmiotły z powierzchni ziemi wszystkie forty na północ od Verdun a także kolej pomiędzy Aubreville i twierdzą, odcinając tyły od terenu bitwy. Sześć korpusów niemieckich, prąc przed sobą cztery dywizje obrońców, runęły do ataku i szybko posuwały się naprzód, aż 25-go lutego, krwawiąc ciężko, zagarnęły północny fort Douaumont. W tem miejscu generał Pétain, rzuciwszy nowe posiłki, wstrzymał atakującą falę. Druga armja francuska pod jego dowództwem, a później kierowana przez generała Nivelle, rozpoczęła rozpaczliwą obronę; bitwa toczyła się wokoło fortu Douaumont. Od marca do ostatnich dni maja wojska młodego Hohenzollerna nie posunęły się ani o jeden krok naprzód, rozbijając się o francuską tamę. Wreszcie sztab niemiecki skierował swoje siły na inny punkt. Były to pagórki Mort-Homme i szczyt 304 na lewym brzegu Mozy. Ze straszliwemi stratami udało się Niemcom otoczyć z trzech stron broniący się Mort-Homme. Jednocześnie rozpoczął się szalony atak na Verdun od wschodu. Na przeszkodzie stał fort Vaux.
W tym właśnie czasie na etapie rezerwowym w Souilly był tłok nie do opisania. Zgromadziły się tu tłumy oficerów i żołnierzy, podnieconych, gestykulujących i omawiających bitwę na sektorze Verdun. Nazwy Douaumont, Vaux, Mort-Homme, Samagneux, Haudimont padały raz po raz. Czytano na głos rozkazy dowództwa rejonu twierdzy, przeglądano mapy, oceniano najdrobniejsze szczegóły, opowiadano sobie o przebiegu toczącej się bitwy i o czynach pułków, biorących w niej udział. Tegoż dnia podciągnięto do linji bojowej ludzi z dalszych obozów rezerwowych; z przejęciem dowiadywali się oni o wypadkach, zachodzących na froncie, i o przewidywaniach sztabu; krytykowali dawny dekret, na mocy którego ogołocono prawie wszystkie forty z artylerji, pozostawiając w nich słabe tylko załogi; debatowali nad sposobami szybkiego przygotowania terenu do skutecznej obrony.
Grupa oficerów i żołnierzy z odznakami 341-go pułku piechoty na mundurach, pochylona nad stołem, przeglądała dużą mapę sztabową i roztrząsała szczegóły bitwy.
— A ja wam powiadam, panowie, — mówił dźwięcznym, jak dzwon głosem, młody kapitan sztabu generalnego, o twarzy poważnej i zamyślonej, — ja wam powiadam, że właśnie pod Verdun zacznie się walka historyczna! Przewiduję, że nie będzie ona efektowną nazewnątrz... Jedynie my — uczestnicy jej ujrzymy rzeczy wspaniałe, wielkie i, jeżeli przeżyjemy ją, będziemy mieli czyste sumienie, że dokonaliśmy dzieła o następstwach decydujących, być może, o dalszym przebiegu całej wojny!
Umilkł wpatrzony w mapę, lecz otaczający go oficerowie zaczęli prosić, aby obszerniej wyraził im swoją myśl. Kapitan przez długą chwilę nie odpowiadał, a wtedy odezwał się siedzący obok niego pułkownik o energicznej, marsowej twarzy.
— Drogi kapitanie Bordeaux! — rzekł z uprzejmym uśmiechem. — Znamy was dobrze, ktoby zresztą nie znał Henryka Bordeaux — świetnego powieściopisarza, członka Akademji francuskiej?! Wierzymy waszej intuicji, którą jeszcze bardziej podnoszą wybitne zdolności i wiedza oficera sztabu generalnego — cenimy was bardzo i chcielibyśmy słyszeć, jak sobie wyobrażacie tę bitwę, która zawiera w sobie tyle tajemnic, zaczynając od trudnych do wytłumaczenia powodów osłabienia tego odcinka i kończąc na zbyt szybko, niemal „na poczekaniu“ zorganizowanej obronie naszych pozycyj.
Kapitan Bordeaux podniósł oczy i odparł:
— Będę improwizował, chociaż, co prawda, powinienby to raczej uczynić nasz młody kolega, porucznik Gasquet, bo jest poetą, — jednak spróbuję! Przepowiadałem jeszcze w lutym, że cały ten rejon przeżyje straszne, krwawe tygodnie i miesiące, a nikt należycie nie oceni tego dramatu aż do chwili, gdy właśnie stąd Francja z całą stanowczością ruszy po zupełne zwycięstwo! Tu nikt nie będzie świadkiem wspaniałej szarży Ney’a pod Friedlandem, — powtórzymy raczej czyny korpusów Mortier i Lannes, które w tej bitwie napoleońskiej przyjęły na siebie całą siłę nieprzyjacielskiego ciosu. Nie my pójdziemy po zwycięstwo, inni rzucą się po nie, jak orły, lecz my zato będziemy tą skałą niewzruszoną, z której zerwą się orły. Przed Verdunem szaleje bitwa niebywała, leje się i wsiąka w ziemię morze krwi, mijają dni i tygodnie ciężkich zmagań i jeszcze cięższych trosk i smutków, lecz na tej ziemi naród francuski złoży potężne dowody wytrzymałości bohaterskiej, ofiarności dla ojczyzny i nieugiętej woli! Na tym to szmacie ziemi naszej załamie się wkońcu pycha i brutalność wrogów, ugnie się przed duchem naszym jego tężyzna fizyczna i tu, tylko tu zajaśnieje pierwszy brzask zwycięstwa!
Młody porucznik, poeta prowansalski, — Joachim Gasquet, cisnął kepi na stół i zerwał się na równe nogi. Oczy mu płonęły, a twarz okryła się rumieńcem zachwytu i wzruszenia.
— Henryku Bordeaux, jesteś wspaniały, a tak bardzo kochany! — zawołał. — Czyż nie prawda, panie pułkowniku Gignoux? Czyż nie zgadzacie się ze mną, panowie? Cóż ty milczysz, Callies, dziecię wojny, natchnione przez Marsa i Bellonę, dumo St. Cyr?
Porucznik Callies uśmiechnął się. Jego jeszcze chłopięca, a zarazem ponad wiek spokojna i groźna nawet w chwili przyjacielskiej rozmowy twarz rozjaśniła się nagle.
— Ależ naturalnie! — odezwał się. — Przed godziną jeszcze mówiłem do Roberta Renard, że gdy kapitan Bordeaux zjawiał się u naszego pułkownika w Limey, — na całym naszym odcinku — od Pont-de-Mousson do Bois-le-Pretro, słońce świecić zaczynało, znikała zima i odlatywały wszelkie troski!
Henryk Bordeaux chciał coś na to odpowiedzieć, gdy nagle na sali powstał ruch a gwar znacznie się uciszył.
Jakiś kapitan-kwatermistrz przeciskał się przez tłum i wolał tubalnym głosem:
— Czy niema tu kogo ze 101-go pułku piechoty?
Tuż za nim szedł chudy, niemłody już, lecz barczysty żołnierz w pełnym rynsztunku. Miał na sobie wszystko nowe — zaczynając od trzewików i kończąc na hełmie.
— Pewno, jakiś dezerter, którego za karę machnęli odrazu na pierwszy ogień! — ze śmiechem zauważył stojący obok porucznika Callies sierżant.
Tymczasem przez gwar i zgiełk dobiegł gruby głos:
— Jestem z 101-go pułku, panie kapitanie.
— Nazwisko, mój stary?
— Lecomte — kapral 8-ej kompanji!
— Doskonale, mon brave! Właśnie ochotnik Nesser szuka 8-mej kompanji. Weźmiecie go pod swoją opiekę i razem wyruszycie na wasz posterunek. Taki jest rozkaz komendanta rejonu! — rzekł kapitan i, zwracając się do Nessera, dodał:
— Teraz jestem spokojny o pana! Dziś jeszcze zobaczy pan swoich przyjaciół! Pomyślności! Dowidzenia, panie Nesser!
— Słyszeliście nazwisko tego ochotnika? — spytał pułkownik Gignoux. — Jeżeli mnie słuch nie zawiódł — słyszałem wyraźnie — Nesser. Czyżby to był ten słynny dziennikarz paryski, o którym pisały wszystkie gazety? Czytałem rozkaz dzienny głównego dowództwa z powodu odznaczenia go krzyżem walecznych. Sierżancie Renard, proszę się dowiedzieć!
Sierżant podszedł do ochotnika, a, powróciwszy po chwili, oznajmił:
— Tak jest, panie pułkowniku, ochotnik Henryk Nesser był wojennym korespondentem „Hałasu Ulicy“.
— Panie Nesser! — zawołał pułkownik. — Proszę do naszego towarzystwa! Radzi jesteśmy powitać tak dzielnego obywatela!
Ochotnik podszedł, salutując oficerów.
Wszyscy przyglądali mu się z zaciekawieniem. Rzucała się w oczy niezwykle blada twarz żołnierza i chorobliwe, gorączkowe błyski w oczach. Oblicze ciężko chorego niezawodnie człowieka uderzało jednak widzów pogodnym i spokojnym wyrazem.
— Ze zdrowiem, jak widzę, jest pan nabakier? — zauważył kapitan Bordeaux.
— Dostałem trzy rany w płuca, panie kapitanie, — odparł Nesser z uprzejmym uśmiechem, — po operacji leczono mnie długo na Rivierze, ale jakoś z tem szło opornie. Tymczasem nie mogłem już dłużej czekać, a że na swoje prośby dostałem przydział, więc wyruszyłem na wojnę!
— Bardzo się to panu chwali! — zawołał pułkownik. — Wszyscy już wiemy o czynach pana, czytaliśmy, — tylko...
— Co takiego, panie pułkowniku? — spytał dziennikarz.
— Myślę jednak, że więcej korzyści przyniósłby pan, pisząc swe poważne, uczciwe korespondencje, niż zajmując się tak brudną robotą, jaką jest wojna...
Oficerowie milczeli, patrząc na ochotnika.
Ten uśmiechnął się pogodnie i odparł natychmiast:
— Widziałem tę robotę zbliska... Nie pociąga mnie istotnie swoją zewnętrzną stroną, muszę to wyznać szczerze, jednak treść jej ukryta i dla wszystkich tajemnicza, porwała mnie całkowicie i oddawna...
Umilkł i zapalił fajkę. Nikt się narazie nie odzywał. Milczenie przerwał młody, o twarzy zamyślonej sierżant Renard:
— Wypowiedział pan myśl, która mnie nieraz zajmowała! Istotnie wśród wrzawy i zgiełku, w atmosferze, przepojonej gazami, dymem, fetorem trupów i krwi, wyczuwa się coś uroczystego, ni to wspaniałe nabożeństwo nocne, i zarazem potężnego, co usprawiedliwia i uświęca całe to piekło z jego „brudną robotą“!
Nesser, uważnie słuchający, radośnie przytakiwał, kiwając głową. Gdy sierżant skończył, dziennikarz potrząsnął mu dłoń i cichym głosem przemówił:
— Doskonale wyczuł pan nastrój inteligentnego człowieka, porwanego wirem wojny! Zewnętrzną stronę jej stanowi okrucieństwo i bohaterstwo oraz bezpośredni cel — obrona ojczyzny lub zwycięstwo dla jej sławy i wspaniałości. Poza tą stroną istnieje inna — w najwyższym stopniu tragiczna, gdyż podbici i podbijający spełniają wolę nieznanej mocy bezwiednie, na ślepo, z całą ofiarnością własnego życia nie uświadamiając sobie do czego zmierzają... Obecnie ten tragizm wyczuwa się z całą siłą, a, widać, że prowadzi on do wielkiego, szczęśliwego lub przerażającego celu, bo niema w tych czasach człowieka, który, myśląc o tem, nie czułby bezmiernej trwogi przed dniem jutrzejszym!
Joachim Gasquet uderzył pięścią w stół i zawołał swoim dźwięcznym prowansalskim akcentem:
— Na Boga! Istotnie tak jest i wyczuwają to wszyscy, którzy nie są zawodowymi żołnierzami, jak nasz pułkownik lub mały Callies. Dla nich wojna, — to fach, rzemiosło, zjawisko samo w sobie, wystarczające, aby być usprawiedliwionem i mocno uzasadnionem. Chodzi im oto, aby ich 341-szy pułk był zawsze na wysokości zadania i już to jedno może ich pochłaniać. Ale my: Bordcaux — literat, ja — poeta, inżynier Carlo i Coullaud, profesor Robert Renard, Darvasse — kolonista z Kamerunu, energiczny rolnik, albo kapitan Delvert, przyszły dowódca pana Nessera, — uczony, najspokojniejszy na świecie człowiek, — my w tem nie widzimy treści wojny! Przecież nami nie może jedynie kierować myśl o wytępieniu jaknajwiększej ilości „boszów“? Musi być w tem coś innego, co ożywia nas i podbudza...
— Dawniejsza szlachta i rycerze również chętnie chodzili na wojnę i bili się doskonale — wtrącił pułkownik Gignoux, a w głosie jego odezwały się nuty szyderstwa.
— To co innego! — zaprzeczył kapitan Bordeaux. — Tamci ubiegali się o laury zwycięzców, lub o zdobycz, a ci — teraźniejsi wojownicy z rezerwy, te najprawdziwsze cywile nie myślą chyba o tem?!...
— Ja tam w swojej afrykańskiej farmie nie marzyłem nigdy o laurach i o wojnie miałem najpodlejszą opinję — mruknął szeregowiec Darvasse, — ale od sierpnia 1914-go roku tłukę się z „boszami“ i jakoś idzie... Czasami o wojnie nawet nie myślę. Robię coś, co jest niezbędnie konieczne!
— Właśnie! — odezwał sięporucznik Callies. — Utrafiliście w sedno rzeczy, mon vieux! Słyszeliśmy wczoraj od kapitana Bordeaux, że w armji naszej powszechnie panuje świetny nastrój. Pochodzenie jego doskonale rozumiał Napoleon. Naszym obowiązkiem jest być tu, nie pozwolić, żeby ktoś inny wykonał go zamiast nas, musimy pozostać mężami, którzy nigdy się nie wahają! To jest wspólną dla nas wszystkich cechą — czy będzie to wojskowy fachowiec, jak ja, czy uczony Delvert, albo natchniony poeta Gasquet!
— Podtrzymuję zdanie Callies! — rzekł porucznik Carlo. — Te męskie cechy zwykle śpią w nas głęboko. Aby obudzić je, potrzeba sytuacyj nadzwyczajnych, u wśród nich — na pierwszem miejscu — wojny!
Kapitan Bordeaux podniósł nagle głowę i powiedział:
— Francuzi posiadają świadomość, że są obywatelami wielkiego kraju, dla którego wolność równa się życiu. Hołdujemy kultowi ojczyzny — przecudnej religji, potężniejszej od każdej innej!
— Panie kapitanie! — odezwał się Nesser. — Myślę, że we wszystkiem tem jest coś głębszego i bardziej kategorycznego, przynajmniej w stosunku do toczącej się wojny... Pozwalam sobie na to twierdzenie, analizując samego siebie! Jestem zlepkiem z urodzenia — mieszaniną krwi francuskiej i niemieckiej o ideologji Anglika z dominjum kanadyjskiego, a jednak nie mogłem wytrzymać i po długich i ciężkich cierpieniach fizycznych i moralnych — jestem tu!
Poeta Gasquet słuchał z przejęciem odpowiedzi dziennikarza. W pewnej chwili dotknął ramienia kapitana Bordeaux i zapytał:
— Pamiętasz ruiny Limey, przyjacielu?
Ten skinął głową w milczeniu.
— Pamiętasz! To — dobrze! Mówiłem wtedy: patrz na tę ziemię, zoraną krwawym lemieszem, na te skiby, bezładnie rozrzucone, na te szkarłatne kwiaty — krople i plamy krwi na kamieniach, na szarym piasku, na próchnie belek! Patrz na ten lasek, po pień ścięty pociskami, na zburzony kościółek, na spalone domy wiosek, na zniszczony i rozgrabiony dobytek ludzi! Nic tu niema teraz! Ani życia, ani wolności, ani mądrego wysiłku ludzi, ani ich marzeń i dążeń... Pustka, ruiny, mogiła i trupy gnijące... Nawet trawa tu nie rośnie, połamane kasztany nie wypuszczają świeżych pędów, a na krzakach głogów nie zielenią się nowe liście wiosenne. Patrz — nawet błękit nieba wyziera bojaźliwie, zaledwie nędznemi skrawkami tam i sam; pokryły je ciężkie chmury jadowitych dymów i żółte obłoki pękających szrapneli... Nic tu niema dla mnie — poety! Co będę tworzył na tem cmentarzysku zoranem, jakich rymów szukał dla tych widoków ponurych, jakie myśli wypowiadał o tak strasznej a bezmyślnej zbrodni? Pamiętasz?
Kapitan znowu pochylił głowę.
— A czy przypominasz sobie, coś mi odrzekł na to? — ciągnął poeta. — Powiedziałeś, że, gdybyś chciał opisać ten obraz pustyni śmiertelnej — nie znalazłbyś słów dostatecznie wyrazistych i silnych, a jednak opiszesz, bo będziesz szukał ukojenia miotającej się, strwożonej duszy. Czy miotałaby się ona i odczuwała męczącą trwogę, gdyby panował w niej jedynie kult ojczyzny? Nie byłoby tego! Zjawiłoby się postanowienie i dojrzało, jak owoc zdrowy, pełen soków i nasienia płodnego. Nie znalazłbyś wtedy miejsca ani dla burz duchowych, ani też dla trwogi serdecznej! Drogi mój, są rzeczy, nie ujęte przez żadną formułę!
Świetny powieściopisarz ożywił się nagle i rzekł z uśmiechem:
— Przypominam sobie, com odpowiedział wtedy... i słyszę, jakgdyby to wczoraj było! Słyszę głos naszego poległego towarzysza — architekta d’Aurma. Spoglądał on na zburzone mury starego kościółka gotyckiego i mówił w zadumie: „Oto kilka, a może kilkanaście pokoleń dążyło pod te zapadłe teraz sklepienia, aby błagać, żalić się lub wyrażać dziękczynność Najwyższej Istocie. Teraz nic nie pozostało na tem miejscu oprócz zwalisk i gruzów... Lecz miejsce to tysiące ludzi uświęciły modłami swemi i wiarą gorącą. Odrodzi się ono! Pracowite i pobożne ręce z pietyzmem usuną potrzaskane cegły i tynk odłupany, podniosą i wzmocnią zasypane, spękane fundamenty, nowe przyciesie postawią, przerzucą łuki sklepień, cisną w górę kolumny strzeliste i rwące się wwyż ostrza wieżyczek gotyckich... One, jak dawniej, połączą wiernych z niebem, a wszystko będzie inne — nowe i świeże, — wszystko świecić się będzie — i lichtarze na ołtarzach, i barwne okna, i cynowa syringa organów, i krzyże, i ramy świętych obrazów. Inni też ludzie modlić się tam będą — o duszach odmiennych, o myślach i dążeniach, jakich nie mieli ci, co widzieli padające mury i pękające łuki dawnego kościoła.“ Tak mówił d’Aurma, a, gdy go zapytałem o nową, przekształconą duszę mieszkańców Limey, powiedział, że nie zna jej, lecz wyczuwa, iż, obmyta w źródle wielkich cierpień, stanie się lepsza, śmielsza i jaśniejsza...
— Panie kapitanie — wtrącił sierżant Renard, — d’Aurma był moim kolegą szkolnym... Mówił mi nieraz, że ta wojna niesie ze sobą wyzwolenie ludzi...
— Wyzwolenie? — zapytał Gasquel.
— Tak! Wyzwolenie ducha... Powiedział mi o tem w chwili, gdy zaczął konać...
Wszyscy milczeli. Nesser z dziwnym wyrazem na twarzy przyglądał się sierżantowi.
Renard, potrząsnąwszy głową, ciągnął dalej, porwany jakąś myślą niepokojącą go i podniecającą:
— Kult Francji — wielka to rzecz! Któż z nas — Francuzów nie ma tego nieodpartego, wszechmocnego sentymentu do ziemi naszej?! Jesteśmy narodem, najbardziej podatnym do choroby nostalgji. Widać, że siły nasze i zdrowie czerpiemy z gleby francuskiej... A jednak, któż bardziej od Francuzów czuje się obywatelem świata, — całego, od kresu do kresu? Jesteśmy obywatelami ziemi, a inne ludy uznały oddawna nasze do tego prawa, albowiem nasze ideje, nasze hasła humanitarne panują wśród ludzkości. Tocząca się wojna, narzucona nam zzewnątrz, spowodowała wybuch ogólnoludzkiego instynktu. Wszyscy — od dołu i do góry, wyczuwamy konieczną, palącą potrzebę raz na zawsze zniszczyć zbrodnię, której zmora wisi nad światem i zniewala go dążyć naprzód drogą, nie mającą celu. Marsz w próżnię! Teraz wzięliśmy udział w wojnie, ha, co mamy ukrywać przed sobą?! Kierujemy największą zbrodnią aby nadać jej taki rozmach i tak potworne napięcie sił, że aż się sama wniwecz obróci i stanie się niemożliwą do pomyślenia!
Nesser z siłą zacisnął palce i podniósł głowę. Sierżant o chudej, energicznej twarzy wypowiadał myśli, które nieraz przychodziły mu do głowy.
— Zbrodnią zniszczyć zbrodnię, unicestwić ideę zbrodni! — szepnął.
— Tak! Zbrodnią zniszczyć zbrodnię! — powtórzył Renard. — W Ameryce sądy sadzają zbrodniarza na krześle elektrycznem i — po wszystkiem! Podobny koniec musimy też zrobić ze zbrodniczym zmysłem wojny! Rozmawiałem z żołnierzami — wszyscy myślą tak samo. Pytałem jeńców niemieckich i wyniosłem wrażenie, że przeważająca większość ich, rzucona do kotła wojny i w biernym posłuchu idąca na śmierć, nie myśli o Faterland’zie, lecz przejawia podświadome bohaterstwo i odporność, widząc oczami duszy płonące gdzieś w oddali hasła nowego życia, innych, lepszych stosunków, praw i systemów współżycia narodów.
— Marzyciel! Marzyciel! — z ironicznym uśmiechem mruknął pułkownik, kiwając głową.
Renard nie odpowiedział na to, — nie chciał, czy też nie słyszał sceptycznej uwagi dowódcy. Patrzył wokół twardym wzrokiem i mówił:
— Wojna obecna — to tragiczna wojna! Zaczęła ją i rozdmuchała zawiść, brutalna siła i egoizm nacjonalizmu, prowadzi zaś ją, wykonywa i składa niezliczone hekatomby — nieuświadomiona żądza zjednoczenia ludzkości, ofiarność i ideowy poryw wewnętrzny, głęboko ukryty, nieujęty procesem myślowym! Jestem przekonany, że, jeżeli wojna potrwa bardzo długo, — wezmą w niej czynny udział wszystkie ludy Starego i Nowego Świata, cywilizowane i dzikie, a wszystkiemi kierować będzie wola nieznanego, sprawiedliwego nakazu, tajemniczego sternika, kierującego zbłąkaną ludzkość ku ostatecznemu zjednoczeniu. My — współcześni gromadzimy tworzywo dla odnowionej duszy przyszłych pokoleń, uprawiamy i użyźniamy rolę dla obywateli świata, stojących na progu życia. Za tak szczytne hasło odrodzenia ducha warto umierać bez żalu!
— Warto umierać bez żalu... — powtórzył Nesser, gdy sierżant umilkł i, zażenowany nieoczekiwanym porywem, oglądał się nieśmiało. — Umierać bez żalu? Tego djablo mało! Musimy wbić w głowy wszystkich zrozumienie, w imię czego mają umierać bez żalu!
Porucznik Callies roześmiał się głośno.
— Kapitan Delvert, do którego pan zdąża, nauczy rychło, jak się to robi! — rzekł. — Na jego reducie sztukę przekonywania doprowadzono do doskonałości!
Nesser zamierzał odpowiedzieć oficerowi, lecz w tej samej chwili stanął przy nim kapral Lecomte i, pociągnąwszy go za rękaw, mruknął:
— Idziemy, kolego! Załatwiłem wszystko. Czeka na nas porucznik Riballier des Isles z naszej kompanji!
Nesser, pożegnawszy oficerów, odszedł.
— Ciekaw jestem, jaki żołnierz będzie z tego dziennikarza? — mruknął kapitan Bordeaux.
— Rozkaz dla dowódcy 341-go pułku! — krzyknął ktoś, otwierając drzwi. — Rozkaz pilny!
— Dawać tutaj! — zawołał pułkownik.
Wziąwszy szarą kopertę z rąk kurjera, przeczytał papier uważnie i, wstając, — rzekł surowym, donośnym głosem, w którym brzmiało jednak wzruszenie:
— Panowie oficerowie, mamy rozkaz zająć okopy pomiędzy Mort-Homme i szczytem N 304. Generał wydał odezwę, w której przypomina nam wszystkim, że Francja powierza nam najważniejszą placówkę i, że musimy wytrwać na niej tyle czasu, ile to będzie potrzebne. Panowie oficerowie! Proszę uprzedzić żołnierzy, żebę dziemy walczyć o Mort-Homme, wsławiony czynami kapitana Verleta i podpułkownika de Malleray. Musimy być godnymi ich spadkobiercami na tem polu chwały! Do swoich kompanji, panowie!
Oficerowie, przypinając pałasze i rewolwery, wybiegali z etapu. Gdzieś wpobliżu jęczeć zaczęła trąbka sygnałowa. Gwizdała lokomotywa pociągu wąskotorowej kolejki „Meusien“. W oddali biły o ziemię i wstrząsały ją ciężkie młoty. Niemcy rozpoczynali ogień huraganowy, przygotowując nowe natarcie na „serce Francji“, jak nazywano w Berlinie zrównany niemal z ziemią, poszarpany na strzępy, przepojony krwią Verdun.