Ogień wykrzesany/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Ogień wykrzesany
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.

„Hałas Ulicy“ szalał.
Wszystkie inne gazety, nie mając sensacyjnej strawy, żywiły się przeżuwaniem minionych wypadków, albo też spekulacją na najjaskrawszym szowinizmie, ponieważ na froncie panowało wciąż zacisze, a nieefektowna rzeczywistość wojny pozycyjnej nie dawała dziennikarzom porywających tematów, — tymczasem pismo pana Benjamina Rumeura podnosiło swoje akcje na zawrotną wyżynę. „Hałas Ulicy“ eksploatował bohaterskie czyny swego korespondenta wojennego, przypominał czytelnikom jego zuchwałą wyprawę do „legowiska lwa“, jak sekretarz redakcyjny, Chalupe, szumnie nazywał Niemcy, podkreślał zmysł polityczny Nessera, dar przewidywania i wnikliwego krytycyzmu, czego dowiódł swym słynnym raportem o Rosji.
Pan Rumeur umieszczał wywiady z osobami, które spotykały Nessera na froncie, posyłał reporterów, aby zbierali nowe dane od oficerów i żołnierzy — świadków czynu korespondenta, drukował dokładne biuletyny o stanie zdrowia rannego, diagnozę lekarzy, słowem — handlował popularnością swego współpracownika w detalu i hurcie, niby kadłubem zabitego wołu. Prawdziwe wiadomości były tak zręcznie pomieszane z fantastycznemi szczegółami i wypadkami z życia Nessera, że chyba on sam nawet nie mógłby odrazu oddzielić „pszenicy od plew“.
Redaktor „Hałasu Ulicy“ nie miał przytem żadnych wyrzutów sumienia. Był wszak nawskroś dziennikarzem, a więc, rozumiejąc, że robi wściekłą reklamę swemu współpracownikowi, nie miał żadnych skrupułów i obaw. Reklama ta rozszalała w całej pełni z chwilą przewiezienia Henryka Nessera do Paryża, a spowodowała wiele kłopotów słabemu jeszcze i cierpiącemu dziennikarzowi. Opadli go bowiem natychmiast reporterzy, fotografowie i rysownicy portretowych szkiców.
Po paru dniach napastowania go Nesser uprosił administrację szpitala, aby nikogo więcej, oprócz Julji Martin i Rumeura, do niego nie wpuszczano. Redaktor codziennie odwiedzał korespondenta. Siadał przy nim, wpatrywał się w niego okrągłemi, łzawiącemi się oczkami, tarł spoconą, czerwoną łysinę i robił coraz bardziej zdziwioną minę, wzdychając ciężko. Nesser spostrzegł wreszcie, że pan Rumeur chce go zapytać o coś, co nie przechodzi mu przez gardło. Dopomógł mu w tem, zadając pytanie sam:
— Cóż to szef patrzy na mnie, jak baran na nowe wrota?
Redaktor wciągnął w siebie powietrze i wypalił:
— Bo to są dziwy nad dziwami! Taki sobie zuchwały reporter, piszący „Dobre obyczaje rodziny Sauvier“, taki wyga, zdzira, wiecheć dziennikarski...
— Jak pan Benjamin Rumeur — poddał mu Nesser.
Szef „Hałasu Ulicy“ zaśmiał się i, mrużąc oczy, szepnął wesoło:
— Niech i tak będzie, bo w gruncie — to prawda! Ale ja takim pozostanę aż do paskudnej chwili, kiedy mnie szlag trafi. Tymczasem pan! Ho — ho! Coś ci się musiało, drogi Nesser, przydarzyć niezwykłego, żeś się tak radykalnie, zdumiewająco zmienił! Pomyśleć tylko! Chodząca prawda, idealna rzetelność, dostojna powaga publicysty dużej miary, wkońcu bohaterstwo obywatela, pełnego niezrozumiałej ofiarności! Co to — cud? mistyfikacja? jakiś nowy kawał? Nie może mi się to ani rusz pomieścić w głowie!
Nesser śmiał się, widząc szczere zdumienie pana Rumeura.
— Mój drogi szefie! — rzekł. — Dobrze pan powiedział, że musiało mi się coś przydarzyć! Istotnie przydarzyło mi się. Był to tak wielki wypadek, że nie mógłbym go wyrazić słowami, a więc próbować nawet nie chcę, tembardziej, że nie zrozumielibyście tego, szefie! Mówiąc krótko — przekonałem się, że nie czas na to, aby pozostawać zawsze i niezmiennie wygą, zdzirą, wiechciem dziennikarskim. A gdy to odrzuciłem od siebie — bez wysiłku już ze swej strony stałem się, jak to górnolotnie wyraziliście, — chodzącą prawdą, dostojną powagą, bohaterstwem obywatelskie... To — rzecz nie trudna! Należy tylko wybrać moment odpowiedni i nie czuć strachu i wahania przed zmianą cech wiechcia na rysy obywatela ofiarnego. Oto — wszystko! Reszta przychodzi sama.
— Ach, rozumiem! — potrząsnął głową pan Rumeur. — Nowe szatki na czas wojny? A potem od początku — dawne łachy i znowu „Dobre obyczaje“ jakiejś tam burżuazyjnej rodziny? Sprytnie to pomyślane!
Nesser zacisnął zęby i pięści. Przez długą chwilę milczał, a potem syknął:
— Zgniły macie mózg, mój szefie! Ja już waszych łach nie potrzebuję i na waszą ścieżkę zdzir i wyg nie powrócę... Nie wiem, czy zrozumiecie, ale powiem wam szczerze, że żałuję bardzo swoich feljetonów o rodzinie Sauvier! Teraz wiem napewno, że ci ludzie nie byli winni. Cała odpowiedzialność za ich ohydne postępowanie spada na społeczeństwo, żyjące zbrodnią, zbrodnią rządzone i natchnione. Jednak i wtedy pisałem prawdę, co proszę sobie dobrze zapamiętać, szefie! Tak — prawdę, tylko zwyczajem wiechciów prasowych stroiłem ją, podług własnego wyboru i upodobania, w te lub inne fatałachy! Za tę samą prawdę w zwykłej, białej koszuli — „Figaro“ lub inne poważne pismo zapłaciłoby mi grosze, a krzykliwy „Hałas“ pański, gdy przywlokłem do niego prawdę, wyszminkowaną, odzianą w teatralne, obszyte szychem szaty, sypnął mi sporą sumkę! Otóż obecnie zamierzam pokazać wszystkim prawdę bez żadnych strojów i szminek, tak zwaną — nagą prawdę, i uczynię to, jeżeli oczywiście ten trzeci kawałek granatu niemieckiego nie jest czemś nakształt biletu wolnej jazdy na tamten świat, mój drogi panie Rumeur!
Takie to rozmowy toczyły się kilkakrotnie pomiędzy bezczelnym, plugawym redaktorem „Hałasu Ulicy“, a jego wojennym korespondentem, bo Rumeur ciągle powracał do interesującej go nagłej zmiany charakteru i poglądów Nessera. Ranny dziennikarz spostrzegł, że redaktor usiłuje widocznie zrozumieć myśl jego, zastanawia się nad nią i czuje pewnego rodzaju niepokój.
— Doprawdy, ten spocony Rumeur nie jest już taką skończoną kanalją, za jaką przywykłem go uważać! — myślał dziennikarz i to odkrycie sprawiało mu przyjemność.
Julja Martin przychodziła codzień wieczorem. Znalazła sobie pracę w innej fabryce, więc znowu przez cały dzień była zajęta. Potrafiła jednak, omijając surowy regulamin szpitalny, wyrobić dla siebie przepustkę na wieczorne odwiedzanie chorego.
Chociaż Nesser spostrzegał ślady zmęczenia w oczach jej i na przybladłej twarzy, jednak Julja zjawiała się niezmiennie pogodna, wesoła tak zaraźliwą wesołością, że stała się niezbędną istotą dla całej sali szpitalnej, gdzie w oczekiwaniu operacji leżał Nesser.
Dziennikarz żył od wieczora do wieczora, z niecierpliwością spoglądając na wskazówki zegara i klnąc, że suną tak straszliwie powolnie. Nieraz grzebał w głębi swego serca, szukając w niem oznak budzącej się dla Julji miłości, lecz nie znajdywał ich. Stała mu się tylko potrzebną i drogą, jak wierny, oddany przyjaciel. Umiała tak mądrze i swobodnie słuchać wynurzeń jego, rozumieć go wmig, słowami prostemi skrystalizować myśli, wypowiadane przez niego, i oświetlić je niezwykle łagodnem światłem, przy którem wszystko wydawało się jasnem, ważnem i tak koniecznem, jak samo życie.
Przynosiła mu zawsze torebkę z owocami, albo bukiecik kwiatów i, usadowiwszy się wygodnie, opowiadała o różnych nowinach, słuchach i plotkach, krążących po Paryżu. Wiedziała o wszystkiem i w sposób dyskretny informowała rannych o oczekującej ich operacji, o chirurgach, wyznaczonych do jej wykonania, o miejscu, obranem dla rekonwalescencji, zmianach, oczekiwanych w szpitalu, wizytach dygnitarzy wojskowych i cudzoziemskich gości.
Zjawiała się na sali wkrótce po siódmej i pozostawała aż do dziewiątej. Nesser nie odrazu uświadomił sobie, że Julja kończy pracę o siódmej.
— Czy pani jest już po kolacji? — zapytał ją pewnego razu.
Odpowiedziała po namyśle. W głosie jej dawało się zauważyć wahanie. Widocznie — narazie zamierzała skłamać, lecz nie mogła.
— Jadam, powracając ze szpitala, — odparła wymijająco.
— Wszystkie restauracje zamykają się przed dziewiątą! — zauważył Nesser.
— Wpadam do „buvette“ na szklankę mleka z „brioche“ lub sandwiczem. Na noc nie wolno jadać dużo! Tak twierdzą lekarze a oni przecież wiedzą najlepiej! — odpowiedziała z uśmiechem. — Niechno pan sam zapyta pierwszego lepszego...
— Panno Martin! — prosił dziennikarz. — Tak nie można! Na bulwarach jest parę restauracyj, które ciągle są czynne bez przerwy. Niech pani tam jada kolacje! Wiem, że byłoby to zbyt drogo dla pani, więc proszę wziąć ode mnie pieniądze! Przecież pani przychodzi tu dla mnie, jest mi pani tak potrzebną, jak powietrze, będzie zatem sprawiedliwie, jeżeli pani weźmie te kilka groszy.
Zbladła i błysnęła gniewnie oczyma.
— A więc chce mi pan zapłacić? — spytała. — Wiem, że jestem tu potrzebna, może nie tyle panu, ile tym innym biedakom cierpiącym... Więc przychodzę, bo sprawia mi to przyjemność. Robię tak, jak chcę!
— Pani jest niedobra i harda! — rzekł z wyrzutem Nesser. — Nie czuje pani do mnie zaufania, nie lubi mnie pani i dlatego odrzuca taką zrozumiałą prośbę!
Westchnęła i spojrzała na niego badawczo. Po chwili roześmiała się wesoło i zawołała:
— Bez figli-migli, mój panie! Nie grać na czułych strunach kobiety! Moje serce na takie sztuczki jest tak akurat łase, jak kot na marchewkę! Nic z tego!
Wyraz jej piwnych oczu mówił jednak co innego. Rzewny i oddany zaglądał do serca i duszy Nessera, wyrażał wdzięczność namiętną, łkał i modlił się o jego życie i spokój. Usta zaś, te wspaniałe, zmysłowe usta szeptały radośnie:
— Po mleku ze świeżą „brioche“ czuję się tak syta, że zaledwie dojdę do łóżka, — już zasypiam, jak kamień!
— Czyż pani nie modli się już za mnie? Zapomniała pani o Matce Boskiej z Lourdes i o świętej Teresie? — spytał nagle Nesser.
— Nie! — potrząsnęła głową. — Nie zapomniałam! Codziennie modlę się przed snem, bardzo gorąco się modlę, bo chciałabym panu nieba przychylić!
— Dziękuję! — uśmiechnął się dziennikarz. — Ale pragnąłbym wiedzieć, jak tam sprawa stoi z tym kamiennym snem wnet po „brioche“?
— E-e! Przyczepny z pana facet! — machnęła ręką. — Jak sędzia śledczy, czy komisarz policji!
Pewnego wieczora Julja powiadomiła Nessera, że za trzy dni słynny profesor-chirurg będzie mu robił operację, że wszystkie prześwietlenia udały się i lekarze wiedzą dokładnie, w jakiem miejscu należy szukać granatu, który już podobno obrósł tłuszczem.
— Nie granatu, bo to byłaby przeogromna „waliza“, panno Martin; zaledwie kawałek jego noszę w sobie! — zawołał ze śmiechem dziennikarz. — Widzi pani — tyję tak straszliwie, że mogę nawet użyczyć tłuszczu swemu nieproszonemu lokatorowi!
Istotnie w dwa dni po tej rozmowie poddano Nessera ostatniej operacji wyjęcia z piersi odłamka pocisku. Leżał więc znowu słaby, wpółprzytomny po chloroformie i patrzył na siedzącą przy nim Julję. Skuliła się, jak ptak śmiertelnie wylękły, i opuściła głowę. Nie ruszała się wcale, zdawało się, że wstrzymywała oddech i tylko koło ucha drżał jej jakiś mięsień naprężony.
Po tygodniu jednak Nesser mógł już siedzieć na łóżku. Powrócił mu dobry humor i apetyt. Marzył o jaknajprędszem wyzdrowieniu i powrocie tam, gdzie obudziła się w nim myśl paląca i w sumieniu jego wszczęła bunt.
Rumeur coraz szumniej reklamował swego bohaterskiego korespondenta. Nesser dostawał kwiaty od nieznanych mu pań, telegramy gratulujące, bilety wizytowe od obcych mu ludzi, składających w ten sposób hołd publicyście za ofiarność jego i odwagę. Dziennikarz zmuszony był udzielić wywiadu swoim kolegom z innych pism i zagranicznym korespondentom, a ci odeszli bardzo rozczarowani i niezadowoleni. W opowiadaniu publicysty z „Hałasu Ulicy“ nie było żadnego... hałasu, ani cienia samochwalstwa lub blagi. Możnaby było, co prawda, ozdobić ten wywiad kwiatkami własnej fantazji, lecz doświadczony Nesser zastrzegł sobie przegląd korekty przed wydrukowaniem artykułu.
Nie większe powodzenie miał też sam redaktor „Hałasu Ulicy“. Codziennie odwiedzał swego korespondenta i cieszył się niewymownie, że zdrowie, zdawało się, powracało z dniem każdym. Wreszcie pewnego razu, ośmielony wesołym nastrojeni Nessera, schwycił go za rękę i szepnął proszącym głosem:
— Pan mi nie odmówi? Przyślę tu stenografistkę, a pan podyktuje jej swoje wspomnienia z pod Arras... Coś takiego mrożącego krew w żyłach, zapalającego wyobraźnię czytelnika!
— Bombę i racę — nieprawdaż? — spytał Nesser.
— O, tak! — westchnął pan Rumeur i zatrzepotał krótkiemi rączkami.
Dziennikarz uśmiechnął się i odparł:
— Nic z tego, mój szefie! Żadnej bomby i racy z moich przeżyć wykroić się nie da! Był sobie pewien ranny kapral, który się uwikłał w drut kolczasty — to z jednej strony, a z drugiej — korespondent „Hałasu Ulicy“ patrzył na to i myślał, że djablo niewygodnie wisieć na ostrych drutach i do tego z przestrzeloną piersią...
— No, no, dalej! — szeptał z namiętnością Rumeur.
— Dalej nic szczególniejszego nie zaszło! Reporter wyszedł z okopu, zdjął kaprala z drutów i przyniósł do swoich. „Bosze“ jakoś nie strzelali, być może, ładunków nie mieli, a może pożałowali kuli dla cywila i rannego, który i tak powinien był już oddawna się wykopycić.
— Ależ groziło to panu śmiercią! — wrzasnął zniecierpliwiony redaktor.
— Skądżeż znowu? — wzruszył ramionami korespondent. — Powiedziałem szefowi wyraźnie, że nieprzyjaciel nie strzelał do mnie.
— Do djabła! — zaklął Rumeur. — Ale mógł strzelać!
— Widocznie, nie mógł, bo w przeciwmym razie strzelałby, — uśmiechnął się Nesser.
— A coby się wtedy stało? — poddał pytanie Rumeur.
— E-e, mój szefie! — wybuchnął śmiechem dziennikarz. — Przypomina mi pan pewną staruszkę...
— Cóż to znowu? — zdziwił się redaktor.
— Była sobie taka zwykła starowinka. Pewnego razu zobaczyła, że jakiś chłopak ciska kamieniami w płot. Podchodzi i powiada: „Nie rzucaj kamieni, pomyśl tylko, coby się stało, gdyby w tem miejscu były... oczy!“
— Zdrów jesteś, mój drogi Nesser, bo już dowcipkujesz! — ze śmiechem zawołał Rumeur.
— Nie mogę się smucić, gdy widzę szefa! — odparł dziennikarz.
Żadnej tedy „bomby“, a nawet „racy“ nie wyciągnął stary wyga ze swego korespondenta.
W dwa tygodnie po operacji Nesser począł nabierać sił i nawet przekomarzać się z Julją Martin. Pogodny, spokojny nastrój nie opuszczał go ani na chwilę. Myśli, które zaprzątały mu głowę i dręczyły, jak wyrzut sumienia, odleciały daleko. W duszy jego panowała cisza. Już widział przed sobą całe przyszłe życie, ogromnie proste i zupełnie niestraszne. Nie wiedział tylko jeszcze, czy podoła temu, co uczynić zamierzał. Chciał wybadać siebie, wypróbować, postawić pierwsze kroki na nowej drodze. Dlatego też pragnął przyjść jaknajprędzej do zdrowia i wstąpić do wojska.
Pewnego razu zjawiła się na sali w towarzystwie dyżurnego lekarza ciemno ubrana dama z bukietem kwiatów w ręku. Lekarz wskazał jej Nessera, rozmawiającego z Julją. Gdy nieznajoma zatrzymała się przy jego łóżku, korespondent spojrzał na nią z niechęcią, mydląc, że jest to jedna z wielu natrętnych wielbicielek „bohaterskiego czynu“ dziennikarza, czynu, o jaki publiczność czytająca nie mogła posądzić zwykłego pracownika prasy codziennej. Nagle na twarzy jego zjawiło się zdumienie. Poznał pannę Briard, swoją znajomą z Piotrogrodu. Piękna panna uśmiechała się do niego przyjaźnie.
— Poznaje mnie pan, panie Henryku? — spytała.
— A jakże! — odpowiedział wesołym głosem. — Wspólnie z panią oziębialiśmy zapały rzeczypospolitej do imperjum! Bardzo rad jestem widzieć panią, panno Briard!
— Przepraszam, nie tylko to! — odparła znacząco. — Pierwszą w życiu ranę otrzymał pan w mojej obronie.
Przy tych słowach Julja drgnęła i ponurym wzrokiem obrzuciła Nessera. Nigdy nie mówił jej o tem. Narażał się dla tej „prawdziwej“ damy wtedy, gdy Marja Louge modliła się o niego tak gorąco, a ona sama tęskniła za nim i drżała o jego życie nie mając żadnych wiadomości?! Spuściła oczy, przybladła, a koło uszu drżeć zaczął napięty, jak struna, mięsień.
— Nie zupełnie ścisłe są te szczegóły mego życia — zauważył Nesser. — Miałem już przedtem inne rany — miłosne, a niebezpieczniejsze, bo w sercu.
Panna Briard zaśmiała się wesoło i rzekła:
— Te są mniej niebezpieczne dla pana...
Spojrzała przelotnie na rudą, zwichrzoną czuprynę Julji i dodała z ironją:
— Tembardziej, że ani razu nie był pan, o ile wiem, wystawiony na spotkanie z godnym siebie przeciwnikiem. Ale, ale! Zdaje mi się, że przeszkodziłam państwu...
— Bynajmniej! — zawołał. — Panno Juljo, pozwoli pani, że zapoznam panią z panną Briard! Panna Julja Martin — moja dobra opiekunka.
Panie ukłoniły się 6obie, nie podając ręki.
— Opowiadał mi o pani pan Henryk, przypominam sobie nazwisko i jeszcze inne — jakiejś hafciarki z fabryki — wycedziła przez zęby panna Briard, szczegółowo oglądając rudą dziewczynę o świeżych wargach i ognistych oczach.
— Tak? — mruknęła Julja. — To pan Nesser nie powiedział pani wszystkiego. I ja też jestem hafciarką z fabryki...
— Ach, istotnie! Zapomniałam... — rzuciła niedbale panna Briard, nie spuszczając badawczego wzroku z pięknej dziewczyny. — Nigdy, jednak, nie powiedziałabym tego! Ma pani iście królewską postawę, nie! raczej typ kobiet Rubensa.
Julja milczała, zaciskając dłonie na kolanach i coraz bardziej ponuro patrząc przed siebie; pierś jej falowała gwałtownie, a nozdrza latały.
Panna Briard spostrzegła niezwykle piękny kształt tych dużych dłoni i palców długich i cienkich.
— To dziwne! — rzekła z uprzejmym uśmiechem. — Co za prześliczne ręce?! Czy pani oddawna jest hafciarką?
Nesser z wyrzutem spojrzał na pannę Briard. Jakżeż inną wydała mu się teraz! Zwykle spokojna i łagodna, stała się nagle złośliwą i przykrą. Wobec równych sobie lub wyżej postawionych hamowała się widocznie i była bez zarzutu, z hafciarką — nie zadawała sobie kłopotu i nie zmuszała się do „dobrego tonu“.
Julja Martin podniosła głowę, zuchwale spojrzała na „damę“ i zimnym głosem odpaliła:
— Dziewką uliczną, co to uprawia sobie manucury, aby mieć wyglansowane paluchy, dotąd nie byłam! Matka moja, miała krótkie, czerwone palce, popękaną skórę na dłoni i wyżarte, owrzodzone paznogcie, bo była praczką. Ręce odziedziczyłam, widać, po ojcu... którego nigdy nie znałam... Nie zdziwiłabym się, gdyby się nim okazał właśnie... ojciec pani, bo i pani ręce, chociaż przykrótkie, — ujdą, a może są nawet ładniejsze, gdyż moje to spracowane okrutnie! O, proszę im się przyjrzeć!
To mówiąc, wyciągnęła obie ręce i rozstawiła palce. Sieć drobnych, ciemnych blizn i czerwonych śladów od ukłuć okrywała je. Paznogcie były krótko obcięte i pełno rys, zadanych igłą i naciętych cienkiemi nićmi. Skinęła głową i odeszła, nie wyrzekłszy ani słowa pożegnania. Panna Briard spojrzała na Nessera i wymownym ruchem podniosła brwi.
— Ta ruda piękność kocha się w panu... Wtargnęłam tu, jak zgrzytliwy i nieoczekiwany dysonans do uroczej idylli! — rzekła ironicznie.
— Mój Boże! — szepnął dziennikarz. — Człowiek — to najdziwniejsze na świecie stworzenie! Zawsze i wszystko widzi takiem, jakiem chce widzieć. Dla tych rosyjsko-niemieckich hrabiów, baronów i książąt była pani aniołem, a dla biednej hafciarki — czemś zgoła innem... Przeraziła mnie pani, nie mogłem głosu wydać... Jest mi bardzo smutno i przykro! Szczególnie dlatego, że brzydkiego czynu dopuściła się tak wyjątkowo piękna kobieta, jak pani... To jest istotnie — dysonans!
Twarz panny Briard spłonęła rumieńcem, lecz odcięła się natychmiast:
— Ja też nie poznaję pana! Henryk Nesser, autor „Dobrych obyczajów rodziny Sauvier“, w roli moralisty? To coś zupełnie nowego!
— Pani jest niedobra i niekonsekwentna! — rzekł Nesser, marszcząc czoło. — W Piotrogrodzie dostałem od pani rozgrzeszenie za moje feljetony o rodzinie Sauvier. Dziś mi je pani wytyka!
Wybuchnął nagle beztroskim i nieprzymuszonym śmiechem i zawołał:
— Ależ posprzeczaliśmy się na wstępie! Nie przywitaliśmy się nawet, jak przystoi na dobrych przyjaciół?!
— No, na tytuł dobrego przyjaciela nie może pan pretendować! — odparła z zimnym śmiechem. — Odjechał pan z Rosji bez pożegnania. Czułam się bardzo obrażoną i tylko właściwa mi dobroć przywiodła mnie tu, gdy dowiedziałam się o ranach bohatera.
— Bohatera w cudzysłowie, czy bez? — zapytał.
— Bez!... — Mówię to zupełnie szczerze...
— Oj, to źle! Taka rozsądna istota nazywa bohaterstwem zwykłą sumienność! Żeby pani widziała przerażającą odwagę sanitarjuszki Manon do Chevalier! To już nie bohaterstwo, lecz coś nadludzkiego! Pozostawmy jednak ten temat! Niech mi pani opowie o sobie, o rodzinie!
Panna Briard długo pozostawała przy łóżku Nessera, a, odchodząc, zapowiedziała, że będzie odwiedzała go codziennie, idąc do domu ze szpitala, w którym pracuje. Istotnie nazajutrz przyszła o tej samej godzinie. Dziennikarz czuł zakłopotanie, bo lada chwila mogła się zjawić Julja.
Nie wątpił, że pomiędzy temi dwiema kobietami odrazu zapanował stosunek wrogi, wywołany złośliwością jednej i wybuchowym temperamentem drugiej. Przewidywał więc nowe starcie, a kto wie — czego można się było spodziewać po namiętnej i śmiałej Julji?
— Co tu robić? — głowił się dziennikarz, z niepokojem spoglądając na drzwi, któremi zawsze wchodziła ruda dziewczyna.
Ale Julja tego wieczora nie przyszła. Zastanowiło go to i zaniepokoiło. Czuł się bardzo zmartwiony, a cała sala po odejściu panny Briard napadła na niego.
— Pozwolić pierwszej lepszej, pospolitej kobiecie robić wstrętne domysły co do takiej Julji! — wołano ze wszystkich stron. — Wstyd! Hańba! Pannica rozpuściła swe żądło, a gentleman, jakgdyby wniebowzięty, słuchał i nic, ani słówkiem nie obronił tej biednej, miłej naszej dziewczyniny. No-no, panie dziennikarzu, źle tam u was w prasie się dzieje!
Słuchał tych napaści spokojnie, bo nie poczuwał się do winy. Nic go przecież nie łączyło z panną Briard, dla Julji zaś czuł szczere przywiązanie i przyjaźń. Poco jednak miał jej bronić? Hafciarka potrafiła sama załatwić się z przeciwniczką i — jeszczo jak! Palnęła taką mówkę, że aż Nesserowi włosy dęba stanęły, a co do panny Briard, to, z pewnością, nigdy w życiu nic podobnego nie słyszała.
Swoją drogą zaczął się o Julję niepokoić. Napisał do niej list. Nie odpowiedziała i nie przyszła. Zasmuciło to Nessera. Nie wątpił teraz, że miała do niego żal. Oczekiwała, może, że będzie jej bronił przed złośliwymi uwagami panny Briard? Niezawodnie, że tak! Pamiętał przecież dokładnie, że po każdem powiedzeniu jej, Julja siedziała z pochyloną głową i milczała. Dopiero po kilku sekundach odpierała atak.
Nesser do reszty stracił humor i tak się zgryzł, że temperatura uczyniła nagły skok.
Panna Briard spostrzegła odrazu niepokój jego i przełapała niecierpliwie spojrzenia, rzucane na drzwi.
Uśmiechnęła się nieznaczne i rzekła z niewinną miną:
— Odczuwa pan tęsknotę za swoją rudą przyjaciółką? Ma pan bardzo delikatne serce, wrażliwe na ekscentryczną urodę. Widocznie jest pan amatorem nie zupełnie świeżej zwierzyny...
Nesser zmrużył oczy i spytał:
— Czy pani to porównanie zastosowała do panny Martin?
— Przypuśćmy, że tak! — odparła panna Briard prawie wyzywająco.
Dziennikarz westchnął głęboko i zdyszanym głosem zaczął mówić:
— Ja nie wiem i nic nie chcę wiedzieć o przeszłości panny Martin! Gdybym poprosił ją o to, opowiedziałaby mi ją napewno, nic przede mną nie ukrywając. Jestem przekonany, że tak właśnie postąpiłaby! Ale przypuśćmy, że Julja Martin jest ową „nieświeżą zwierzyną“... to znaczy „z przeszłością“, jak się to mówi w dobrem towarzystwie... I cóż z tego? Życie nie zatarło w niej najlepszych cech ludzkich, zrozumienia grzechów i wad. Nie miała sposobności i warunków, aby unikać grzechu, ale zato umie być ofiarną, jednym zamachem odrzucić od siebie wszystko, co jest niepotrzebne i brzydkie! Bardzo dobra i szlachetna to dziewczyna, niech mi pani wierzy!
— Nie cierpię jej! — szepnęła panna Briard.
— Zaco? — zdziwił się Nesser.
— Zato, że interesuje pana i że jest w panu zakochana!
— Być może... — odparł dziennikarz. — My tu wszyscy przepadamy za nią. Ale dlaczegóż nie podoba się to pani?
Spojrzała na niego dziwnym wzrokiem i odpowiedziała po chwili namysłu:
— Fantazja, czy kaprys... Może chcę być dobrą chrześcijanką i odpłacić panu dobrem za złe.
— A cóż ja pani złego uczyniłem?
— Odjechał pan bez pożegnania. Była to obelga dla mnie! — syknęła, tupiąc nogą.
Milczał i patrzył na nią surowym wzrokiem, chociaż bez gniewu i szyderstwa.
— Odjechałem — istotnie bez pożegnania... Uczyniłem to dlatego, żeby nie wikłać naszych stosunków. Matka pani powiedziała mi, że nie jestem pani obojętny. Tymczasem, ja, pomimo dużego zainteresowania się panią, — jej urodą i walorami towarzyskiemi, nie miałem żadnych poważnych zamiarów względem pani. Nie wierzę burżuazyjnym kobietom; zbyt dobrze i szczegółowo wystudjowałem ich życie. Jeszcze przed rokiem, być może, mógłbym zmienić swój pogląd. Teraz — nigdy i za nic! To, co zamierzam zrobić, pójdzie po linji przeciwnej i wrogiej dla ideologji pani. Zresztą na tej drodze żona byłaby mi zawadą, hamulcem, tymczasem ja chcę pędzić na złamanie karku!...
— O czcm pan mówi? — spytała.
— Dowie się pani o tem po wojnie, — teraz nie czas na to. Wielka czara obłędu nie napełniła się jeszcze krwią po brzegi... Mrowisko uśpione nie zdradza ruchu... — odparł natchnionym głosem.
— Mówi pan zagadkami i przypowieściami, — zauważyła, wzruszając ramionami.
Milczeli długo. Wreszcie zawołała z uśmiechem:
— Ależ to zupełnie dziwne! Gdzież się podział sławetny racjonalizm i amoralność, któremi pan tak się chełpił, jak szablą damasceńską, lub czerwoną tarczą, wykutą przez Hefestosa?
Spojrzał na nią poważnie i odpowiedział:
— Widzi pani — każda rzecz na świccie i każde zjawisko mają dwa oblicza. Naprzykład: nosiłem w płucach trzy kawałki granatu niemieckiego i umierałem — to racjonalizm wojny. Gdy zaś zobaczyłem w swoim czasie tak wspaniałych ludzi, jak kapitan de Langlois, pułkownik Brice i mój rudy przyjaciel, Wells z Kanady, z zupełnie takiemi samemi odłamkami żelaza w ciele — zrozumiałem, że ten racjonalizm jest zbrodnią potrójną — dokonywaną przez tych, którzy wysyłają innych, tych, którzy zabijają, i takich, którzy, widząc to i rozumiejąc, milczą... Racjonalizm przestał być dla mnie racjonalizmem, a mój amoralny sposób myślenia zażądał jakiejś nowej moralności, która musiałaby wywrócić wszystko naopak!
— Straszy mnie pan! — zaśmiała się. — Pan nie może mieć myśli... aż tak wzniosłych...
— Świetnie! — zawołał ubawiony. — Dziękuję za szczerość! Czy taka opinja pani o mnie nie stała się właśnie przyczyną jednostronnego zainteresowania się moją osobą? Człowiek ze „wzniosłemi“ myślami nie jest materjałem na męża, albo... chociaż na kochanka...
Panna Briard wstała i spojrzała na Nessera z oburzeniem i pogardą:
— Zdaje, mi się, że pan sobie zbyt dużo pozwała...
— Dlaczego? — odparł. — Przecież zadaję tylko pytanie?
Panna Briard odeszła, zimno pożegnawszy Nessera.
— Tak! — pomyślał dziennikarz. — Porzuciła mnie Julja, odeszła panna Briard — stanowczo — nie umiem się obchodzić z kobietami!
Ze smutkiem rozmyślał nad tem, że nastanie wieczór, i już nikt nie będzie siedział przy jego łóżku. Czuł się opuszczonym i samotnym. Drażniło go wszystko. Marszczył się, słysząc klaskanie kostek, przesuwanych przez graczy w warcaby, zatykał uszy, gdy jeden z rannych zaczął kaszleć. Był to oficer, zatruty gazami, kaszlał okresami, trwającemi godziny całe, jęcząc, charkocząc i wypluwając kawałki spalonych, zżartych, cuchnących płuc. Zwykle Nesser żałował niedawno umieszczonego w szpitalu, żółtego, jak wosk, młodzieńca; teraz zaś nie mógł słuchać tego szczekającego, suchego kaszlu, bulgotania i charczenia flegmy i ropy.
Przewrócił się na drugi bok i naciągnął koc na głowę. Słyszał, jak wybiła godzina siódma. Liczył do sześciuset. Z ostatnią cyfrą zjawiała się zwykle Julja Martin, a na sali rozlegały się wesołe głosy rannych, witających ją.
Uparcie liczył, a gdy doszedł do sześciuset, usłyszał okrzyk:
— Nareszcie! Powróciła pani do nas!
Wytknął głowę z pod kołdry. Od drzwi szła Julja. Nie miała w ręku nic, oprócz torebki. Kiwając głową na wszystkie strony, zbliżyła się do Nessera i stanęła przed nim — blada i zmieszana.
— Panno Martin, jakżeż to poczciwie, że pani znowu...
— Przyszłam, aby zabrać obrazek Marji Louge... Panu już nie jest potrzebny, bo pan i tak nigdy się nie modli... — szepnęła.
— Przecież pani sama oddała mi ten obrazek? — spytał zdumiony.
— No — tak! Ale teraz potrzebuję go. Chcę się modlić za Marję, a przed tym obrazkiem pójdzie mi to łatwiej...
— Czy będzie się pani modliła i za mnie? — zapytał.
Skinęła głową.
— O cóż pani będzie prosiła Boga dla mnie?
— Żeby ta dama, co tu przychodzi, pokochała pana, jak... i żebyście się nakoniec pobrali... — mówiła szybko, plącząc się i nie patrząc na niego.
— Skąd pani wie, że panna Briard może mnie pokochać? — zaśmiał się wesoło.
— Ona musi pana kochać, bo pan ujął się za nią i był w jej obronie postrzelony! — wybuchnęła z jakąś rozpaczą.
— E-e! — machnął ręką. — Coś podobnego widziała pani, z pewnością, w kinie, panno Martin! W życiu — to całkiem inaczej się układa. Wie pani, co myśli o mnie panna Briard?
Julja spojrzała na niego niedowierzająco.
— Powiedziała, że nie jestem zdolny do wzniosłych myśli, a co?! — śmiał się Nesser.
— Gęś! — wyrwało się Julji, a rumieniec okrył jej twarz.
— Nie! — potrząsnął głową dziennikarz. — Panna Briard nie jest głupia. Ona jest bardzo inteligentna, starannie wychowana, „prawdziwa dama“; myśli też bardzo postępowo, rozumie najśmielsze marzenia, lecz tylko „myśli“ i „rozumie“, zato wykonywać swoich myśli i urzeczywistniać rozumowania ani pragnienia nie umie, a może — nie potrafi nawet. Uważała mnie za podobnego do siebie inteligenta, a gdy powiedziałem jej, że chcę działać — wyśmiała mnie!
Julja błysnęła zębami i wydała jakiś zgrzyt.
— Co pani powiedziała? — zapytał Nesser.
Nic nie odrzekła. Usiadła i natychmiast skuliła się na stołku, jak dawniej.
— Niech pani wysunie szufladę w stoliku. Leży tam pugilares, a w nim obrazek. Proszę go zabrać. Istotnie — jest on potrzebniejszy pani niż mnie.
Westchnęła ciężko i niżej opuściła głowę.
— Niech już pozostanie u pana — szepnęła cicho.
— Dziękuję! — odparł krótko.
Siedzieli, milcząc. Julja nie podnosiła głowy. Nesser patrzył, jak prężył się jej mięsień koło ucha i drżało pasemko rudych włosów nad czołem. Domyślił się, że płacze.
— Co się stało, panno Martin? — spytał. — Dlaczego pani płacze?
Długo nie odpowiadała, wreszcie szepnęła:
— Myślałam, że spotkał pan godną siebie kobietę, uczciwą pannę, która miłować go będzie, szanować i rozumieć. Wiem, że jestem głupia, ale smutno mi było, że nastąpi czas, kiedy pójdę sobie precz... Cieszyłam się jednak za pana... A teraz znowu pozostał pan samotny...
— Jakżeż samotny?! — zawołał. — Przecież pani będzie mnie odwiedzać w szpitalu?
— To-nie to! — potrząsnęła głową. — Cóż ja? Słucham i podziwiam mądrość pana, wierzę, że pan mówi świętą prawdę. A taka panna Briard mogłaby nieraz panu doradzić, powstrzymać lub popchnąć go naprzód...
— Widzę, że chce mnie pani koniecznie wyswatać? — zaśmiał się.
— Chciałabym! — wybuchnęła znowu i podniosła na niego zapłakane oczy.
Nesser zdumiał się. Julja mówiła prawdę, nie wątpił o tem.
— Niech pani nie suszy sobie główki — nie ożenię się, panno Martin, ani z panną Briard, ani nawet z tą miljarderką amerykańską, która mi tu onegdaj kwiaty i fotografję swoją przysłała, bo powiem pani w tajemnicy, żeja źle skończę...
Patrzyła na niego z trwogą.
— Tak! — ciągnął Nesser. — Zawsze byłem przekonany, że rodzice moi w sedno utrafili, wydając mnie na świat w najodpowiedniejszym czasie. A teraz widzę, że był to błąd! Urodziłem się zawcześnie... Pani wie, że jeżeli śnieg wypadnie w kwietniu, to zniknie już po godzinie. Albo bardziej poetyckie porównanie: pierwiosnek, rozkwitły w styczniu, zginie od mrozu... Tak też i będzie, musi być i ze mną! Ale to nic, panno Martin! Śnieg zmieni się w wodę i napoi rośliny. Krótkotrwały kwiat choć na chwilę krótką ozdobi i rozweseli jednostajny i smutny krajobraz zimowy...
Julja przycisnęła ręce do piersi i patrzyła na Nessera z przestrachem. Nagle opuściła głowę i płakać zaczęła żałośnie, rozpaczliwie, jak dziecko. Nesser nie wiedział czem pocieszyć ją i uspokoić. Wreszcie zaśmiał się i powiedział:
— Pani mówiła, że wierzy każdemu słowu memu, a ja tymczasem żartowałem! Nie myślę wcale o katastrofie. Mnie nic złego stać się nie może, bo mam w sobie czary, panno Martin! Doprawdy — czary! Mogę stanąć przed całą artylerją „boszów“ i ani jeden pocisk nie ugodzi we mnie!
— Aha! — zaprzeczyła. — A pod Arras?
— Tam nie myślałem o czarach i wtedy właśnie nadleciała ta „świnia“! — zaśmiał się. — Zapewniam panią, że myślę tylko o zwycięstwie!
Słuchając wesołego głosu Nessera, uspokoiła się potrosze.
— No, a teraz przyznać się! — żartował dziennikarz. — Co dziś było na kolację: „brioche“, czy sandwicz? Piwo, czy kawa?
— Dziś? — szepnęła. — Dziś nie...
Urwała nagle i zesztywniała. Przez salę szła uśmiechnięta panna Briard z wiązanką kwiatów w ręku i z ożywieniem coś opowiadała idącemu obok lekarzowi.
Podeszli razem do Nessera. Doktór obrzucił zachwyconym spojrzeniem obie kobiety i zmrużył oczy.
— Ci dziennikarze to mają szczęście! — zawołał. — Otaczają ich zawsze najpiękniejsze kobiety...
Ukłonił się teatralnie i odszedł, pogwizdując.
Panna Briard z niezwykłą serdecznością witała Nessera. Wydało mu się, że czyniła to umyślnie, aby sprawić przykrość Julji. Miał już na ustach dość cierpkie zapytanie, skierowane do pięknej, wyniosłej panny, lecz nie wypowiedział go. W duszy jego z dniem każdym szerzyła się nieznana mu dotąd rzewność dla wszystkich. Z bólem serca spostrzegał wady, objaśniał je natychmiast i chętnie wybaczał. Cieszył się, widząc dobroć i szlachetne uczucia obcych mu nawet ludzi. Więc i w tej chwili, przeczuwając złośliwy zamiar panny Briard, nic jednak nie powiedział; usta mu tylko drgały, a na twarz wypłynęła chmurka smutku.
Panie tymczasem zamieniły krótki uścisk dłoni i przelotnie skrzyżowały spojrzenia. Nesser przyłapał wyraz oczu tych tak różnych kobiet. Uświadomił sobie wyraźnie ostre i zimne błyski w źrenicach panny Briard i ponurą, zgnębioną nieruchomość wzroku Julji. Hafciarka, jak zwykle, skuliła się na stołku w końcu łóżka. Nesser milczał, panna Briard głosem nieprzymuszonym opowiadała o zachwytach nad nim, jakie słyszała w swoim szpitalu.
— Że pan posiada odwagę, o tem się przekonałam naocznie w Galicji, gdzie pan tak śmiało stanął w mojej obronie i nie uląkł się tego brutalnego kozaka, który postrzelił pana! Ale, żeby ważyć się na tak szalone czyny, jak pod Arras i St. Mihiel, — tego się po panu nie spodziewałam! Przecież tam nie chodziło o kobietę?...
Julja zżymnęła się cała i z pod rzęs spoglądała na mówiącą.
Nesser zaśmiał się cicho.
— Panno Briard! — rzekł spokojnie. — Pani już po raz drugi wspomina wypadek zaszły w Galicji. Istotnie obroniłem wtedy panią, ale muszę wyznać szczerze, że widzę w tem zupełny przypadek. Zamierzałem właśnie stanąć w obronie żydówki, którą wleczono do kozackiego oficera, gdy nadeszła pani i sytuacja natychmiast się zmieniła. Niech mi pani wierzy, że stawałem również w obronie mężczyzn i to niejednokrotnie, nietylko w „labiryncie“ lub koło Arras, lecz w innych też, całkiem odmiennych okolicznościach.
— Nic o tem nie wiedziałam! Zadziwia mnie pan! — zawołała zmieszana nieco panna. — Uznanie moje i zachwyt wzrosły jeszcze bardziej. Nieprawdaż, panno Martin, że przyjaciel pani jest niezwykłym człowiekiem?
Julja powoli podniosła oczy i odparła z naciskiem:
— Tak! Pan Nesser jest niezwykłym człowiekiem! Gdyby pani wiedziała, jak gorąco modliła się za niego mała, biedna, cicha Marja Louge, która, z pewnością, przebywa teraz w niebie, — nie nazywałaby pani pana Nessera... moim „przyjacielem“!...
Panna Briard zaśmiała się.
— Czyż pani uważa, że może mu to zaszkodzić w opinji ludzi porządnych? — spytała, mrużąc oczy.
— Tak! — odpowiedziała Julja. — Ani ja, ani pani nie jesteśmy godne pana Nessera.
— Dlaczego pani tak sądzi? — prawie groźnie szepnęła panna Briard.
— Ja... ach, o mnie nawet mówić nie warto, bo wiem, co pani myśli o mnie... Pani zaś...
Julja urwała, jakgdyby szukając słów.
— Proszę, proszę, jestem nader ciekawa! — szepnęła panna Briard.
Julja spojrzała na nią spokojnym, łagodnym wzrokiem i odpowiedziała cicho:
— Pani jest zbyt porządną damą...
— Co to znaczy? Nie rozumiem... — zmarszczyła brwi piękna panna.
Julja pomilczała chwil kilka i, wzruszając ramionami, odparła:
— Nie potrafię tego wyrazić słowami... Ale to tak jest... Wybuchnął wielki pożar... bardzo straszny i groźny, a ktoś w eleganckim stroju i w białych rękawiczkach gasi go... wodą różaną... z kryształowego flakonika...
Panna Briard przybladła i zacisnęła zęby.
— Rozumiem! — syknęła. — Zato pani... O, pani, umie szybko ugasić te groźne płomienie! Cha — cha — cha! Nie wątpię, nie wątpię, panno Martin!
Julja spojrzała na nią dziwnie spokojnie i prawie obojętnym głosem spytała:
— Dlaczego pani się gniewa i stara się zadrasnąć mnie, skrzywdzić i poniżyć? Cóż ja zrobiłam pani złego? Może za ostatnim pobytem obraziłam panią? Jeżeli tak, to przepraszam z całego serca! Żałuję niewymownie... Ale przecież nie ja zaczęłam?...
Panna Briard obejrzała się. Obok łóżka Nessera było kilka wolnych miejsc, gdyż sala opustoszała znacznie: Zmarłych odwieziono na cmentarz, kilkunastu — do szpitali dla rekonwalescentów. Pozostali chorzy nie mogli słyszeć rozmowy, toczącej się przy łóżku dziennikarza.
— Niech pani nie udaje skruchy i pokory! — rzekła zimnym tonem. — Nie oszuka mnie pani!
— Pani jest niedobra! — ze smutkiem szepnęła Julja. — Ja mówiłam z całą szczerością, a pani nie wierzy... Czyż pani myśli, że ja mogę nie uwielbiać pana Nessera? Ja, która znam go tak dobrze i pamiętam, co mówiła o nim i myślała nasza cicha Marja! Uwielbiałabym go zarówno, gdyby pan Nesser został mężem pani, czegobym nawet bardzo pragnęła!
— Pani?! — wyrwało się pannie Briard.
Julja spuściła głowę na piersi i splotła ręce na kolanach.
— Pani życzyłaby sobie tego?! — powtórzyła panna Briard.
Hafciarka skinęła głową w milczeniu. Piękna panna zaśmiała się głośno.
— A więc pani nas swata?! Cóż za zabawna komedja! Ale, niech się pani uspokoi! Nigdybym za pana Nessera nie poszła! Czy pani wie, że był czas, kiedy interesował mnie, właśnie tem, że był zupełnie inny. Miał śmiałość, nie! — zuchwałość umysłu, a teraz, o ile wyczuwam, nie ma żadnej oryginalnej myśli. Wszystko pochłonęła niewytłumaczona odwaga fizyczna... Jakaś ascetyczna ofiarność, niezrozumiała, powiedziałabym, przygnębiająca, bo najeżona kolcami niemego wyrzutu... Zresztą pan Nesser w swoim czasie ciężko mnie obraził... Wyjechał z Piotrogrodu bez pożegnania... To było potworne, niesłychane!
Julja Martin szybko podniosła głowę i spojrzała na pannę Briard, potem na Nessera. Dziennikarz siedział oparty o poduszki i jakgdyby nie słyszał toczącej się rozmowy. Był zapatrzony przed siebie i zatopiony w myślach.
— Znużyłyśmy chorego... — szepnęła Julja do panny Briard i wstała. — Odchodzę...
Wyciągnęła do niej rękę. Nesser poruszył się nagle i powiedział.
— Niech panie pozostaną!... Jeszcze wcześnie... Słuchałem uważnie... nie jestem znużony... Myślałem o różnych dziwnych rzeczach... Zresztą wkrótce już rozstaniemy się... być może na długo... może nawet na zawsze...
Julja usiadła natychmiast, wpatrzona trwożnym wzrokiem w wychudłą twarz Nessera, okrytą gorączkowym rumieńcem.
Panna Briard zaśmiała się i rzekła:
— Niech pan myśli sobie dalej, a my tymczasem skończymy rozmowę. Stała się ona bardzo zajmującą!
Przysunęła krzesło do Julji i, pochylając się ku niej, mówiła prawie szeptem:
— Nigdy nie wyszłabym za pana Nessera! Przyczyny wyłuszczyłam. Była pani szczera ze mną. Odpowiem tem samem... Nie uważam za stosowne i pożądane ciągłe obcowanie pana Henryka z panią, kobietą nieodpowiednią dla jego... poziomu. Chciałabym, żeby się utrzymał na wyżynie, gdy tymczasem z panią może on się stoczyć zbyt nisko. Pragnęłabym, żeby pani zrozumiała, co chcę przez to powiedzieć, panno Martin!
Pochylając się jeszcze niżej, szeptała, jakgdyby knując jakiś spisek tajemny:
— Pan Henryk opowiadał mi o swojem życiu... Był bardzo szczery ze mną, wogóle zresztą odznacza się cyniczną prawdomównością. Otóż zrozumiałam, że obracał się całe życie w nieodpowiedniem środowisku. Nie spotykał tam ludzi, mających ustalone raz na zawsze ideały... Tymczasem wiem z pewnością, że należy on do tych ludzi, których pewne, silne ideje mogą porwać i powołać do czynów wielkich nawet!
— Pan Nesser dokonał już wielkich czynów! — zawołała Julja, potrząsając głową. — Największych na świecie — był miłosiernym, zapominając o sobie!
— No, tak... z pewnością — odparła suchym głosem panna Briard. — Lecz uzna pani, że, naprzykład, czyny generała Pétain, patrjotyzm Poincaré są bez porównania donioślejsze, gdyż mają wyraźnie wytknięty cel, są pożyteczne dla Francji... Tymczasem bez wyniesienia z poła bitwy rannego majora lub kaprala ojczyzna mogłaby istnieć...
Julja Martin słuchała, hamując oddech i nie spuszczając gorejących oczu z panny Briard.
— Poznałam pana Nessera i przekonałam się, że posiada on dostatecznie dużo cennych cech na to, aby się móc stać wybitnym publicystą i politykiem, broniącym interesów ojczyzny... Jednak mógłby on wyjść na tę drogę, jedynie przebywając w odpowiedniem towarzystwie. Dawne otoczenie — koledzy jego, miła, sympatyczna Marja Louge i jej narzeczony, wreszcie — pani, panno Martin, żyjecie życiem... ściśle osobistem, nieuduchowionem... z dnia na dzień, bez planu i celu...
— Marja Louge i Jan Berget umarli za Francję... — syknęła Julja.
— Tak! Ale mówię w tej chwili o czemś innem... Spełniali oni ślepo, pokornie, automatycznie swój obowiązek, — odparła panna Briard, nie spostrzegając, że w oczach rudej dziewczyny miota się już rozpacz i oburzenie.
— Mojem zadaniem byłoby skierowanie tego niezwykle zdolnego i śmiałego człowieka, idącego samotnie i bez celu, do mety — którą jest wielkość i potęga Francji — ojczyzny naszej! — zakończyła z patosem.
Julja milczała.
— Takie byłyby moje zamiary, panno Martin! — szepnęła znowu panna Briard. — Cóż pani na to powie?
Julja westchnęła głęboko i odezwała się zmienionym głosem, w którym się rwały groźne echa, jakgdyby nadciągającej zdaleka burzy.
— Cóż ja na to powiem? — powtórzyła. — Takie piękne słowa o wielkości ojczyzny słyszałam już nieraz i czytam codziennie... Słyszę, czytam i — nie rozumiem! Ojczyzna — to ziemia, piękne krajobrazy, wartkie rzeki, wysokie góry... A ci, którzy zamieszkują na niej — obcy mi są!... Oni przecież nie opiekują się mną... Muszę ciężko pracować bez wytchnienia, bez radości... Tak samo pracowałabym w Ameryce... ale tu i tam, gdyby głód ścisnął mnie za gardło, musiałabym skoczyć do rzeki, napić się karbolu, albo kupić za ostatni grosz szminki, ufarbować twarz i wyjść na ulicę. Idąc w tłumie, ocierałabym się ramieniem o eleganckiego faceta i szeptałabym: „Jestem młoda, ponętna i... głodna; sprzedam się za tanie pieniądze, mój piękny panie!“ Doprawdy, nie myślałabym wtedy, czy jest to „bosz“, Anglik czy syn mojej „ojczyzny“, dla której pragnie wielkości i potęgi... Ojczyzną ludzi, ciężko pracujących i nie pewnych ani jutra, ani miejsca, gdzie wrzucą do dołu ich ciała, jest cały świat od kresu do kresu...
Panna Briard ze zdziwieniem i bardzo uważnie słuchała. Ta zwykła hafciarka, pracownica fabryczna, zaimponowała jej nagle.
— My — ludzie o spracowanych dłoniach, o sercach bez radości — nie mamy żadnych obowiązków względem ojczyzny, która niezawodnie jest i będzie matką dla pani i jej otoczenia... — ciągnęła Julja. — My płaczemy nad tem, że na świecie życie się stało nieznośnie ciężkiem, niesprawiedliwem i okrutnem. My marzymy o zmianie jego i naprawie, marzymy bezwolnie, głupio, jak o niebieskich migdałach lub zaczarowanych zamkach, i beznadziejnie, bo nie widzimy nikogo wokół, kto chciałby uczynić ze siebie ofiarę dla innych, nie mówić, nie płakać i marzyć, jak my, lecz poprostu własnemi rękami robić coś dla wszystkich... Dlatego, gdy się zjawi taki człowiek, jak pan Nesser, oddajemy mu serca nasze i dusze! Jesteśmy gotowi pójść za nim na wszelkie niebezpieczeństwo i trud, zginąć za niego!...
Umilkła, ciężko oddychając i wbijając oczy w twarz panny Briard. Milczały obie i nie widziały dziwnego wyrazu twarzy Nessera, który siedział nieruchomo, zamieniony w słuch.
— A pani... pani pójdzie za nim? — zapytała głucho panna Briard.
— O, poszłabym! — szepnęła namiętnie Julja. — Poszłabym z nim na największą mękę, gdybym... Ja nie wiem, ale czuję, ot — tu głęboko, że on myśli i cierpi za wszystkich, że już zaczął robić coś wielkiego, czego ogarnąć nie może mój głupi mózg... Poszłabym za nim, ale ja... go kocham i nie mogę. Nie mogę!... Ja go nie wstrzymam od śmiałych, szalonych czynów, będę jak pies szła za nim przy nodze, albo się wściekle rzucała... na wrogów jego, aby przegryźć im gardła i nacieszyć się zemstą!... Nie śpię po nocach, staram się przebić ciemną przyszłość, a zawsze, zawsze widzę jedno i to samo... Śmierć czyha na niego... śmierć!... Ja go nie uratuję! Dlatego to zapragnęłam, żeby pani, równa mu rozumem, była przy nim, kochająca, kochana, droga mu, i żeby się pani stała tą, o którą drżałoby jego serce...
Znowu zapanowało milczenie i trwało tak długo, że, wydawało się, jakgdyby ciężka zmora spadła na tych ludzi i przytłoczyła ich do ziemi.
Raptownie ocknął się Nesser. Miał rozpaloną twarz i oczy pełne niezdrowych błysków.
— Ani jedna, ani druga... — przemówił głuchym, urywanym głosem. — Jedna woła mnie do bezmiaru egoizmu w imię jednego narodu, druga do bezmiaru nienawiści ludzi, umęczonych pracą, strutych nędzą i rozpaczą. Pragnę miłości człowieka dla człowieka, w niej tylko jest miara bez fałszu, jedyna, najsprawiedliwsza, wszystko ogarniająca miara...
Opadł na poduszkę, zachłysnął się suchym kaszlem, twarz nabrzmiała mu, na czole wystąpiły żyły, a krew cienką strugą wypłynęła na wargi, zbiegła na policzek i rozpływać się poczęła na płótnie koszuli w ciemną, złowieszczą plamę.
Panna Briard rzuciła się na pomoc Nesserowi, podnosząc mu głowę i zlewając wodą. Julja pobiegła przez salę, wołając żałośnie i trwożnie:
— Doktora! Krwotok... krwotok... Ratunku!!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.