Ol-soni kisań (powieść)/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ol-soni kisań |
Pochodzenie | Ol-soni kisań |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
W mroku bezksiężycowej nocy, na ciemnem tle wysokiej pałacowej ściany, w najodleglejszym jej końcu, zamajaczyła nagle gromadka cieniów. Wynurzały się one nieznacznie z rumowisk i lepianek przyległego przedmieścia, przytułku złodziei, czarownic i najniższego gatunku nierządnic. Dwa cienie odprysły od głównego oddziału na oba rogi ogrodzenia na wartę, poczem pozostali ze zręcznością małp poczęli piąć się na mur po grzbietach i ramionach towarzyszy, niby po drabinie. Zahaczywszy sznury, zrucili je na dół i prędzej, nim zdążyłby westchnąć budzący się człowiek, na ulicy nie było już nikogo a natomiast w gęstwinach królewskiego ogrodu zapadły i popełzły ku pałacowi postacie w opiętych kurtach, w kołpakach futrzanych na głowach, z krótkimi mieczami u boku i łukami na plecach. Znali rozkład, gdyż obezwładniwszy wartę wewnętrzną, rzucili się przedewszystkiem na mieszkania rzezańców, powiązali ich i spędzili do jednej izby.
— Gdzie król? gdzie pieczęcie państwowe? — pytał groźnie Kim-non-czi wystraszonego i pełzającego Ni-men-san’a.
— Nie wiem! Gdzie król nocuje nikt nie wie!... — bełkotał eunuch. — Pieczęcie w skarbcu...
— Gdzie Ol-soni?...
Eunuch milczał.
— Gadaj, nędzniku!... Tyś ją porwał!... — krzyknął młodzieniec, szturgając go w usta głownią szabli.
— Z królem...
— A mówisz bezczelnie, że nie wiesz gdzie król!... Przyłóżcie mu ostrze do szyi i niech prowadzi!... Kim-ki pisz tymczasem rozkazy do ministrów, żeby się zebrali niezwłocznie w sali posłuchalnej... Już dnieje... zanim skończysz, będzie sam czas... Obstawić wyjścia i nikogo nie wpuszczać, dopóki nie wrócę... Prowadźcie rzezańca!.. Dość będzie was pięciu...
Odeszli w głąb pałacu, świecąc sobie pochodniami, mając na przedzie klucznika i związanego Ni-men-san’a.
Zbudzone luną ich ogni, szczękiem oręża, obcymi głosami kobiety i dzieci, wszczęły wrzask i płacz. Oni szli przez wykładane kamieniem podwórze, rzucając długie cienie i krwawe blaski na bruki, na budowle i na kamienne balustrady.
Wtem, jak gdyby za dotknięciem tajemniczej różdżki, pałac zagorzał tysiącem elektrycznych świateł. Zdala od miasta doleciały jakby dalekie pogwary...
— Spieszcie się!...
Byli u stóp wysokiej, kilkupiątrowej budowli z wywiniętymi chińskimi dachami... Ona jedna pozostawała ciemna i milcząca w powodzi światła i szmerach rosnącego niepokoju.
— Tutaj!... — jęknął Ni-men-san.
Lękając się zasadzki, wypchnęli go naprzód i wolno wstępowali na górę po szerokich, marmurowych schodach. Z wnętrza rozwartych przemocą podwoi powiało na nich przyjemne ciepło, przesiąkłe aromatem kadzideł i kwiatów... Ale komnaty, które zwiedzali, choć ogrzane, były puste i rozkoszne łoża zasłane w wielu z nich były nietknięte.
— Ol-soni!... — krzyknął wreszcie Kim-nonczi.
— Ol-soni!...
— Powiesz nareszcie, gdzie ona jest? Czy nie? Psie podły!... — krzyknął Kim-non-czi, uderzając eunucha płazem pałasza.
— Doprawdy, nie wiem!... Najjaśniejszy Pan nigdy nie wskazuje komnaty, gdzie zamierza spoczywać!...
— Zostawcie go ze mną i obszukajcie pałac!...
Spiskowcy rozbiegli się w różne strony.
Wetknięta w pierścień świecznika pochodnia pryskała i syczała, rzucając purpurowe blaski na złocone, malowane ściany. Wielki eunuch w potarganem ubraniu, ze związanemi na plecach rękami, klęczał pośrodku, obok siedział obłąkany z przerażenia klucznik a nad nimi stał zamyślony Kim-non-czi, z opuszczoną szablą i tygrysim kołpakiem na głowie.
— Panie, jest, jest... kobieta!...
— Z naleźliśmy wyjście tajemne, przez które uciekli...
— Uciekli, uciekli!... — dobiegły go z różnych stron gwarne wołania...
Zostawił jednego z przybyłych na swojem miejscu i pobiegł przedewszystkiem do pokoju, gdzie na złoconych wezgłowiach leżała Ol-soni. Spała snem gorączkowym, rozrzuciwszy ręce. Gdy stanął nad nią i dotknął jej czoła, nagle otworzyła oczy, lecz zamknęła je natychmiast.
Dopiero kiedy zawołał:
— Ol-soni!
Zerwała się i wyciągnęła ku niemu ręce.
— Jesteś, to nie był sen!... A może wszystko, co się stało, było snem, a prawdą jest tylko to, że jesteś?!... Widzę cię znowu!... Ale co znaczy to przebranie, ta straszna tygrysia paszcza nad twem czołem?!... Jakiś ty piękny!... Czy idziesz na wojnę?... A może oboje umarliśmy?!...
Próbowała dotknąć go dłonią, próbowała schwycić kraj jego odzieży — cofnął się mimowoli, strasznie wzruszony, drżący, przejęty jej błędnym widokiem.
— Ach tak, tak... To wszystko było... Masz prawo mną gardzić... Poznaję... — mówiła, przychodząc do siebie. — Pałac!... Król!... To tutaj!... Był... Nie mogłam się bronić, nie miałam oręża... Ale spełnię mą obietnicę, nie bój się, spełnię!... Choć serce moje dla ciebie biło jedynie... dla ciebie... rycerzu wolności.... Pokalana niewolnica odejdę... Choć... czy może kalać przemoc?... Robili ze mną, co chcieli... Byłam w ręku ludzi, jako szmata bez duszy... Ty jeden tchnąłeś we mnie wzniosłość... Tobie, jako wolności mej przyniosę ofiarę... O, nie gardź mną, gdyż czyste były i myśli i żądze me i ciebie jedynie pełne...
— Uspokój się... Chodź... Czas ucieka!... Wstawaj!... Idziemy!... — wołał na nią Kim-non-czi, daremnie siląc się ją podnieść i oswobodzić z jej rąk swoją odzież.
— Nie, nie!... Poco... ja zostanę!...
— Gdzie król? Wszak był z tobą?...
— O, tak, był.. był!...
— Dawno?
— Nie wiem...
— Gdzież jest?
Wskazała ręką na przeciwległą komnatę. Kim-non-czi zawahał się.
— Chodźcie tutaj!... Do mnie!... krzyknął na skupionych w sąsiedniej sali towarzyszy.
— Nie odchodź, nie odchodź!... Jeszcze króciutką, króciuchną chwileczkę... Niech oczy me napasę... Schyl się do mnie!... — ciągnęła go mocno ku sobie.
— Puść!... Muszę iść, zginiemy!...
— O, tak, oko w oko... Zginiemy... — szeptała, unosząc się w górę, blizko u jego twarzy; jednocześnie ostrożnie wyciągnęła mu sztylet z za pasa.
— Teraz odejdź!... Patrz, rzucam nędzne me ciało, aby uwolnić mą duszę!... Tam spotkamy się jako dwie gwiazdy... jako dwa wolne wichry, lecące od morza...
Nagle osłabła i opadła na łoże. Wtedy spostrzegł własny nóż w jej piersiach broczących krwią.
— Idź, idź!... Pocałuj i odejdź, zaraz umrę!... — szeptała z bladym, zupełnie już świadomym uśmiechem.
— Naczelniku, japończycy!... — krzyknęli, wpadając wartownicy.
Kim-non-czi powiódł ręką po głowie, po twarzy umierającej kochanki, łowiącej ustami dłoń jego i niespuszczającej zeń omdlewających oczu. Uśmiechnęła się raz jeszcze, opadła niżej na wezgłowie, jak podcięty kwiat i odwróciła lica, zaczynające kurczyć się ostatnią boleścią.
Japoński oficer dotknął ramienia Kim-non-czi’ego.
— Król ujęty... Przybyli Minister Dworu i minister spraw wewnętrznych... Są uwięzieni w sali Wewnętrznej Poczekalni...
Kim-non-czi spojrzał półprzytomnemi oczami na małego człowieczka w ciemnym mundurze.
— Pocoście tu przyszli?!...
— Z rozkazu Jego Cesarskiej Mości cesarza Japonii, aby otoczyć pieczą osobę jego sprzymierzeńca Władcy Korejskiego. On już w bezpiecznem miejscu... Teraz spiesz się pan, czekają na pana!... Należy wydać ukazy do ludu i postawić straż na murach... W mieście już wiedzą... Lud zbiera się, z nim idą chińczycy...
Posępne, głębokie uderzenia Wielkiego Dzwonu rozdarły szary brzask dnia.
Spiskowcy wypadli na zewnątrz, na marmurowe schody pawilonu. Od miasta leciały wciąż rosnące gwary, tupot nóg i pojedyncze strzały.
Naraz, przed wielką bramą, huknęła salwa i kule, niby stado ptaków, przeleciały z szelestem przez wierzchotki drzew. Oficer z swym oddziałem rzucił się do głównego korpusu, lecz jednocześnie potężne ciosy wstrząsły boczną furtką przyległego dziedzińca. Rzucił się ku niej Kim-non-czi ze swymi ludźmi. Porzucony Ni-mem-san chyłkiem uciekał.
Trzask strzałów, łoskot lecących kamieni, wycie szturmujących tłumów, krótka, stanowcza komenda broniących pałacu japończyków, dudnienie wybijanej furty, wybuchły tak nagle, że niedoświadczeni górale Kim-non-czi’ego stropili się.
— Za mną! — wołał młodzieniec — za mną! Zerwijcie z haków bramę pawilonu i nieście tutaj!..
Sam stanął z boku furty chwiejącej się i dudniącej pod uderzeniami, jak stary gong. Wzniósl szablę i gotował cios straszny. Wtem za padającymi blachami drzwi dostrzegł... ojca. Jednocześnie wysunęły się rury karabinów i plunęły ogniem w jego ludzi.
Kim-ok-kium wpadł jak rozjuszony dzik, uderzył rękojeścią szabli między oczy syna i odrzucił go, torując drogę tłoczącym się za nim żołnierzom chińskim i przekupniom seulskim, zbrojnym w maczugi i halabardy...
Nadzór nad śledztwem i przewodnictwo w sądzie nad synem powierzono, w dowód niezmiernej łaski i zaufania... Kim-ok-kium’owi. Gdy stary nie zniósł wyrafinowanej tortury i rozpłakał się, widząc dziecko swe szarpane przez woły na placu Dzon-no, skazano go za karę na wygnanie wraz z całą rodziną na wyspę Kwelpart.
Spiskowcy zostali straceni gromadnie i głowy ich wywieszono na murach miasta.
Chakki, z narażeniem życia, ukradł głowę swego pana i pogrzebał ją razem z ciałem, aby zabezpieczyć jego duchowi przyzwoite wejście do świata cieniów.
Król zbiegł do poselstwa »Północnego Państwa« i wydał stąd słynny płaczliwy manifest, w którym oględnie powiadamiał poddanych, że niewola zostaje zniesiona, lecz nędza, niesprawiedliwość i ciemnota pozostaną na wieki, jako naturalny owoc wad ludzkich.
Manifest kończył się cytatą z Konfucyusza:
»Dążcie do mądrości, ponieważ ona czyni człowieka podobnym do Niebios«.
— A jednak niema teraz niewolnictwa w Krainie Cichego Poranku!... — opowiadal z dumą Chakki — podobnym, jak on nędzarzom...