Oliwer Twist/Tom I/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Oliwer Twist
Pochodzenie Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego
Data wyd. 1845
Druk Breikopf i Hartel
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Oliver Twist
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.

Powieść powraca do Fagina i jego towarzyszy.

Kiedy owe wydarzenia na prowincyi w domu roboczym zaszły, Fagin siedział tymczasem w stolicy w swojej jamie tajnéj,.... w téjże saméj, z któréj dziewczyna Oliwera uprowadziła.... i rozmyślał, dumał, przy ogniu ciemnym, dymiącym.
Na kolanach trzymał mieszek mały, widocznie w tym celu, aby nim ogień ożywić, rozżarzyć; lecz w głębokich myślach pogrążony, ręce na tym mieszku założył, brodę sparł na wielkich palcach, i oczy wlepił nieruchome w żelazne, zardzewiałe kominka podpory.
Przy stoliku w niejakiéj odległości od Żyda stojącym, siedzieli Smyk, Karolek Bates i Chitling, zajęci mocno grą w wista. Smyk grał właśnie z kołkiem przeciwko panom Bates i Chitling.
Oblicze Smyka, w którém się zwykle wielka przebiegłość i bystrość przebijała, nabierało jeszcze większéj przebiegłości i bystrości przy grze, do któréj wszystkie swoje władze umysłowe zebrać musiał, zwłaszcza, przy téj uwadze nadzwyczajnéj i natężonéj na rękę pana Chitling, na którą co chwila, jeżeli tylko sposobność do tego mu się nastręczyła, okiem potajemnie rzucał, i całą grę swoję stósownie do tych uwag, które przez dorywcze zajrzenie w karty swego sąsiada nazbierać był w stanie, z niewypowiedzianą roztropnością zakierować umiał.
Ponieważ to była noc zimna, Smyk sobie siedział w kapeluszu, co się u niego z resztą bardzo często przytrafiało, chociaż był w domu. W zębach trzymał fajkę glinianą, na krótkim, giętkim cybuchu, którą wtedy jedynie na czas bardzo krótki z ust wyjmował, jeżeli za rzecz potrzebną uznał sięgnąć dla pokrzepienia po dzbanek na stole stojący, który dla uraczenia tak zacnego towarzystwa, wódką z wodą zmięszaną był napełniony.
I pan Karolek Bates wielką baczność na grę dawał; będąc jednak z przyrody już nieco drażliwszym i żywszym, jak jego przyjaciel ukończony, szczególniejszym sposobem daleko pilniéj od niego do wódki z wodą się przykładał, daleko częściéj z dzbanka popijał, i przez to w różne żarciki niedorzeczne i uwagi niepotrzebne zapuszczał, które się z odegraniem umiejętném robra wcale niezgadzały.
Smyk też rzeczywiście, budując na te ścisłe związki przyjaźni, które ich ze sobą łączyły, nie jednéj sposobności zręcznie użył, aby go w téj mierze napomnieć, i podobne nieprzyzwoitości mu zganić; lecz pan Karolek Bates te wszystkie wyrzuty jak najlepiéj przyjmował, prosząc usilnie swego przyjaciela, aby się nienadymał, głowy mu nie mył, lecz raczéj swoję do worka wścibił;.. lub też podobnymi żartami wszystkie jego napomnienia zbywał, których zręczne i ładne użycie i zastósowanie pana Chitling w niewysłowione podziwienie wprawiało, i wielką przyjemność mu robiło.
Była to jednak rzecz dziwna i szczególna, że ten panicz ostatni i jego wspólnik zawsze przegrywali, i że ta okoliczność żadnéj przykrości panu Karolkowi Bates nie sprawiała, ale owszem taką uciechę nadzwyczajną robić się mu zdawała, iż za każdą grą skończoną na całe gardło się zwykle śmiał, oświadczając, iż odkąd żyje, nigdy jeszcze tak ładnéj gry niewidział, i tak dobrze się nieubawił.
— Otóż i druga dubla i rober skończony! — zawołał Chitling, nadzwyczajnie zmartwiony, wyjmując z kieszonki od kamizelki kilka szylingów, które mu zapłacić wypadało. — Jeszczem nigdy niewidział, aby ktoś tak szczęśliwie grał jak ty, Kubasiu!.... Ty zawsze wygrywasz. A chociaż my nieraz z Karolkiem bardzo dobre karty miewali, jednakeśmy nic z nich wyrobić nie mogli.
Ta uwaga, czyli raczéj sposób i głos żałośny, z jakim wyrzeczona została, tak się Karolkowi Bates śmieszną wydała, że natychmiast głośnym śmiechem parsknął, a ten wybuch śmiechu przebudził nagle Żyda z jego zamyślenia i spowodował go do tego, że się ich zapytał, co tak śmiesznego mają?
— I bardzo śmiesznego, Fagin! — odpowiedział Karolek. — Jabym sobie życzył, żebyś się naszéj grze uważnie był przypatrzył. Tomasz Chitling ani jednego oka nie wygrał, a ja byłem jego wspólnikiem przeciwko Smykowi z kołkiem.
— Czy tak? —
Zawołał Żyd z uśmiechem szyderskim, dowodzącym dostatecznie, iż mu przyczyna tego nie jest niewiadoma.
— Spróbuj z nim jeszcze raz Tomaszu, spróbuj z nim jeszcze raz!
— Nie, nie!.... dość już mam i na tém;.... dziękuję za więcéj panie Fagin; — odpowiedział Chitling. — Ten Smyk ma dzisiaj takie szczęście szelmoskie, że niepodobna z nim nic począć.
— Ha! ha! ha! mój kochany, — odpowiedział Żyd na to, — musisz się bardzo rano wybrać, jeżeli chcesz ze Smykiem wygrać.
— Rano! — zawołał Karolek Bates; — musisz chyba przez całą noc butów niezdejmować, do każdego oka dalowid przywiązać, i na karku lornion sobie kazać przymocować, jeżeli go chcesz zwyciężyć, lub przewyższyć.
Dawkins przyjmował te wszystkie grzeczności pochlebne z największą spokojnością i obojętnością, i oświadczył swoję gotowość puścić się z którymkolwiek bądź z zacnego towarzystwa w inną grę w karty; na przykład: kto pierwszą fogurę dostanie, o całego szylinga stawki.
Lecz gdy żaden z nich tego przyjąć nie chciał, a fajka się tymczasem właśnie zakończyła, wynalazł sobie inną zabawkę, i zaczął przez żart rys więzienia Newgate na stole kawałkiem kredy kreślić, która mu poprzód za liczman do gry służyła, świszcząc sobie przytém z właściwą sobie sztuką mistrzowską.
— Jaki z ciebie człowiek śmieszny i szczególny, Tomaszu!
Ozwał się nakoniec Smyk, przerywając długie milczenie, które dotąd panowało.
— Co myślisz Faginie,.. o czém teraz nasz Tomasz rozmyśla?
— Cóż ja mogę wiedzieć, mój drogi? — Odpowiedział Żyd, dmąc mieszkiem w ogien, i spoglądając na wszystkich po kolei. — Zapewnie o swojéj przegranéj, albo też może o swojém życiu samotném w tém tak ludném mieście, które niedawno dopiero porzucił, co?.... Ha! ha! ha! nieprawda, mój drogi?
— Ale gdzież tam, aniście słówka niezgadli, Faginie! —
Odpowiedział Smyk, przerywając mowę, gdy spostrzegł, iż Chitling chce coś powiedzieć.
— A ty Karolku, cóż ty na to powiesz?
— Mnie się zdaje, że ja prawdę odgadłem, — odpowiedział Karolek z uśmiechem szyderskim. — On myśli o Betsy, w któréj się po uszy zakochał.... Patrz no, patrz jakiego ogromnego spiekł raka!...... O na moje oczy! jakiż to z niego śmieszny chłopak!..... Tomasz Chitling zakochany!.... ha! ha! ha! Ach Faginie! Faginie! to nad moje siły!.... ha! ha! ha! to śmiesznie! to zabawnie!
Tą wiadomością zupełnie pokonany, że Chitling stał się ofiarą tak tkliwego przywiązania do panny Betsy, pan Karolek Bates rzucił się w rozkoszném uniesieniu swéj wesołości z taką siłą w tył na krześle, że równowagę stracił, wraz z krzesłem na ziemię się wywrócił, i tak długo na niej jak lin wyciągnięty leżał, — gdyż ten przypadek jego wesołości wcale nie zmniejszył, — dopokąd go śmiech nie opuścił; poczém dopiero z ziemi się podniósł, na pierwszém miejscu swojém na powrót usiadł, i na całe gardło powtórnie się roześmiał.
— Nie gniewaj się o to na niego, i niezważaj na to wcale, mój drogi!
Ozwał się Żyd, mrugając na Smyka, i uderzając lekko Karolka końcem mieszka, na znak ostrzeżenia, aby się opamiętał i pohamował.
— Betsy, to dziewczyna bardzo zacna, bardzo godna. Weź się do niéj szczerze, Tomaszu! radzę ci otwarcie:.... weź się do niej!
— Ja też to właśnie uczynić myślę, Fagin! — odpowiedział Chitling, czerwony na twarzy jak burak; — i spodziewam się, że tutaj nikt niema nic przeciwko temu.
— A uchowaj Boże! Któżby śmiał przeciwko temu coś zarzucić; — odpowiedział Żyd. — Ot zwyczajnie! Karolek to wyrzekł, aby tylko coś powiedzieć,.. dla tego nie zważaj wcale na niego, mój drogi, niezważaj na niego!... Betsy jest to dziewczyna bardzo zacna, bardzo miła. Połącz się tedy z nią, Tomaszu! połącz się z nią, a zrobisz szczęście.
— To ja też chcę uczynić, jeżeli tylko ona się ze mną połączyć zechce, — odpowiedział Chitling. — Jabym się nawet dał chętnie do więzienia zamknąć, jeżeliby taka wola jéj była i ona to za potrzebę uznała. A to by zapewnie na złe wam nie wyszło, Fagin, i niekorzystném nie było, nieprawda Fagin? A wreszcie, cóż znaczą sześć tygodni? Wszak czy dziś, czy jutro, zawsze one nas nie miną;.... czyż nie lepiéj je odsiedzieć zimową porą, kiedy tyle roboty niema, wy nas tak bardzo nie potrzebujecie, i łatwéj się bez nas obejść możecie, nieprawdaż, Fagin?
— To prawda, to prawda, mój drogi! — odpowiedział Żyd z uśmiechem.
— I tybyś sobie z tego wcale nic nie robił, Tomaszu, gdyby tylko Betsy na to przystała, co?
Zapytał Smyk, mrugnąwszy na Karolka i Żyda.
— Zdaje mi się, żem już raz powiedział, iżbym sobie z tego nic nierobił, — odpowiedział Tomasz kwaśno; — i powtarzam to samo jeszcze raz teraz! Któryż z was to o sobie powiedzieć może? co?..... chciałbym tego widzieć; ha, co Faginie?
— Żaden,..... żaden, mój drogi! — odpowiedział Żyd; — ja wiem o tém dobrze, żeby się żadna dusza nieznałazła, któraby to uczynić chciała,....... wyjąwszy ciebie, mój drogi! wyjąwszy ciebie!
— Mógłbym się był łatwo uwolnić, gdybym się był chciał usunąć i z drugich zażartować? nieprawdaż Fagin? — ciągnął daléj biedny Tomasz rozdrażniony, z którego tak dowcipnie zadrwiono. — Jedno słówko moje mogło już być dostateczne, nieprawda Fagin?
— Prawda, mój drogi! prawda, wielka prawda!.. — potwierdził Żyd.
— Czym się kiedy z czémś wygadał, co Fagin?.. czym się z czémś wygadał?
Pytał ciągle niezmordowany Chitling, zadając pytanie po pytaniu z nadzwyczajną łatwością.
— Nie, nie, tego nikt na ciebie powiedzieć nie może! — odpowiedział Żyd, — ty jesteś za nadto dumny, abyś to miał uczynić,...... tak, tak, za nadto dumny, mój drogi!
— A może i jestem dumny, — odpowiedział Tomasz, spoglądając z gniewem na około; — a jeżli nim jestem, któż się tu śmie ze mnie wyśmiewać; co Fagin?
Żyd miarkując, iż pan Chitling nadzwyczajnie był oburzony i nie nażarty zgniewany, pośpieszył z tém zapewnieniem, że się nikt z niego naśmiewać nie myśli, a chcąc dowieść, że sobie wszyscy, jak najrzetelniéj z nim postępują, wezwał Karolka Bates, jako tego, który go głównie obraził, aby to sam potwierdził.
Lecz na nieszczęście Karolek, który właśnie gębę otworzył, aby dać to zapewnienie, iż nigdy jeszcze w swojém życiu z taką szczerością sobie nie postępował, jak dzisiaj, nie zdołał w sobie stłumić takiego silnego wybuchu śmiechu, że Chitling oszukany, zdurzony, i rozjuszony, nie wyrzekłszy ani słowa więcéj, na niego się rzucił, i silny raz w głowę swego przeciwnika wymierzył, który jednak, będąc nadzwyczaj zwinny i zręczny, od swego prześladowcy uchronić się umiał, głową wykręcił, aby owego ciosu uniknąć, i to tak zręcznie w porę uczynił, że ten cios prosto w piersi owego żartobliwego staruszka ugodził, który się natychmiast aż do ściany potoczył, i o nią dopiero oparł, sapiąc i ciężko dysząc; Chitling zaś zgłupiały, spoglądał na niego tymczasem z niewypowiedzianém przerażeniem.
— Cicho! — zawołał Smyk téj chwili, nadstawiając ucho. — Zdawało się mi, jakby ktoś zadzwonił.
Wziąwszy z sobą światło, wyszedł ostrożnie do sieni.
Dzwonek powtórnie się odezwał; lecz tą razą z większą jeszcze niecierpliwością;.... a Żyd i jego dwaj ucznie siedzieli tymczasem w ciemności.
Po chwili Smyk powrócił, i szepnął coś Faginowi tajemniczo do ucha.
— Jak to! sam jeden ? — zawołał Żyd z przerażeniem.
Smyk kiwnął głową na znak potwierdzenia, i zasłoniwszy ręką płomień od świecy, dał Karolkowi po przyjacielsku na migi do zrozumienia, iż lepiéj uczyni, jeżeli na teraz zbytnią wesołość swoję poskromi. Spełniwszy tę przyjacielską usługę, zwrócił oczy swoje na oblicze Fagina, i oczekiwał jego rozkazów.
Starzec gryzł się w swoje palce zwiędniałe, i namyślał przez chwilę. Pod ten czas walka nadzwyczajna sercem jego miotać musiała, albowiem oblicze jego kilkakrotnie się zmieniało, jakby się czegoś spodziewał, i wiadomości najgorszéj oczekiwał. Nakoniec głowę podniósł do góry.
— Gdzież jest? — zapytał.
Smyk wskazał na sień na dole, i zrobił poruszenie, jakby z izby wyjść zamyślał.
— Dobrze! — potwierdził Żyd, niby w odpowiedzi na jego milczące pytanie, — przyprowadź go tutaj. Sza!.... cicho, Karolku!.... spokojnie, Tomaszu! Precz z tąd, precz!
Ten rozkaz krótki, Karolkowi Bates wydany, aby się wraz ze swoim przeciwnikiem niedawnym oddalił, natychmiast i w największém milczeniu wykonanym został.
Szmer ich kroków jeszcze zupełnie nie ucichł, a Smyk już szedł po schodach do góry, niosąc świecę w ręku i prowadząc ze sobą człowieka w koszulce brudnéj, wypłowiałéj, który natychmiast po całéj izbie szybko i ostróżnie okiem rzucił, szal szeroki osłaniający mu dolnią cześć twarzy zdjął z szyi, i oblicze wycieńczone, wynędzniałe, nieumyte, zarośnięte, — zuchowatego Tobijasza Crackit odsłonił.
— Jak się macie Fagin? —
Zapytał ten zacny człowiek, kiwnąwszy głową na powitanie Żyda.
— Włóż mi ten szal do mego kastorowego kapelusza, Smyku, abym go długo szukać nie potrzebował, jeżeli mi go będzie potrzeba;.... to jest rzecz główna! Z ciebie jeszcze kiedyś tęgi zuch będzie na pociechę i zaszczyt naszego stanu!
To mówiąc, zrzucił z siebie natychmiast koszulkę, zwinął ją w kłębek, przysunął stołek do ognia, usiadł na nim, a nogi sparł na krawędzi od kominka.
— Przypatrz się tylko, Fagin! — ozwał się potém, wskazując z rozpaczą prawie na swoje buciki, — ani odrobinki czernidła na nich od czasu,.... ty już wiesz, odkąd?.... czegóż tak okropnie na mnie spoglądasz, człowieku? Na wszystko czas przyjdzie. Ja o ważnych sprawach dotąd rozprawiać niemogę, dopokąd się nie najem dobrze i nie napiję; tak przynajmniéj roztropność wymaga; każże mi więc dać trochę żywności, niechaj się po raz pierwszy przynajmniéj od trzech dni dobrze nasycę!
Żyd nakazał natychmiast Smykowi, aby to, co w domu z żywności było, na stole dla niego zastawił, i usiadłszy sam na stołku naprzeciw rozbójnika, oczekiwał z dręczącą niecierpliwością téj chwili, w któréj mu głód zaspokojony mówić pozwoli.
Sądząc z pozoru, to Tobijasz nie wielki w sobie czuł popęd do rozpoczęcia rozmowy.
Z początku Żyd i tém niecierpliwość swoję chciał zaspokoić, że oblicze nowoprzybyłego przenikliwie badał, aby z rysów jego tę wiadomość wyczytać, którą mu przynosił;.... lecz ta praca jego była daremna.
Crackit wyglądał znurzony, wysilony;.... w obliczu jego przebijała ta sama obojętność, to samo zadowolenie z siebie samego, które się już tak często złudném okazało,.... a pomimo gruby pokład brudu i mocny zarost brody, widać było na niém uśmiech wieczny zawsze dumnego, pysznego zucha Tobijasza Crackit.
Żyd, niewypowiedzianą trwogą i niecierpliwością miotany, zaczął w końcu liczyć wszystkie kęsy, które kładł w usta, przechodząc się tym czasem po izbie niespokojnością nieokreśloną dręczony. Lecz wszystko nic niepomogło.
Tobijasz nieprzestawał jeść z obojętnością i spokojnością niezachwianą, dopokąd już ani odrobiny więcéj połknąć niebył wstanie; poczém kazał się Smykowi oddalić, drzwi za nim zamknął, szklankę wódki z wodą sobie przyrządził, usiadł i do rozmowy i opowiadania sposobić się zaczął.
— Najprzód i przedewszystkiem, Fagin, — rzekł Tobijasz.
— Dobrze już, dobrze! —
Przerwał mu Żyd, przysuwając swój stołek bliżéj do niego.
Crackit uciął, aby tymczasem łyk wody z wódką pochłonąć i oświadczyć, że grog jest pyszny; poczém nogi do góry aż na kapę od kominka założył i to tak wysoko, że się jego buty na równi z jego oczyma znajdowały, i rzekł spokojnie:
— Najprzód i przedewszystkiem Fagin, — rzekł tedy rozbójnik, — gdzie jest Bill?
Co? —
Wrzasnął Żyd zerwawszy się z krzesła.
— Przecież nie myślę, abyś przez to chciał powiedzieć,.... że.... — odparł Tobijasz i zbladł okropnie.
— Powiedzieć!.... — Zawołał Żyd, tupnąwszy nogą z wściekłością. — Ja nie mam nic do powiedzenia! Ty mi powiedz, gdzie oni są?.... gdzie jest Sikes i chłopiec?.... Gadaj! gdzie!.... Gdzie dotąd byli?.... Gdzie się ukrywali?.... dla czego jeszcze dotąd tutaj nie powrócili?
— Sztuczka nam się nieudała! — odpowiedział Tobijasz drżącym głosem.
— Wiem o tém, wiém! —
Odpowiedział Żyd, dobywając gazety z kieszeni i wskazujęc na nią.
— Cóż więcéj ?
— Wystrzelili do nas i ugodzili chłopca! Uciekaliśmy przez pola, wlekąc go pomiędzy sobą,.... tak prościutko, jak lot strzały,.... prosto przez ciernie, głogi, płoty, rowy. Puścili się w pogoń za nami!.... Do tysiąc piekielnych piorunów!.... zdawało się że cała okolica ze snu się zerwała, aby gonić za nami;.... ludzie i psy!
— A chłopiec? — zapytał Żyd z trwogą niewypowiedzianą.
— Bill go wziął na barki, i biegł z nim tak szybko jak wiatr. Zatrzymaliśmy się raz na chwilkę, aby go znowu wziąść pomiędzy siebie; głowa mu na dół wisiała, a on już cały był zimny. Oni zaś tuż, tuż byli za nami! Każdemu skóra własna miła,.... dba tedy o nią jak może i od szubienicy ucieka!.... Rozłączyliśmy się zatem oba, i zostawili chłopca omdlałego w rowie. Czy zaś umarł, czy żyje, tego niewiem.
Żyd już nic więcéj słyszeć nie chciał,.... wrzasnął tylko przeraźliwie, jęknął, ręce załamał, za włosy się z rozpaczą chwycił, i wypadł z izby i domu jak szalony.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.