<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść wigilijna
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Christmas Carol
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV
Duch ostatni

Widmo zbliżało się krokiem powolnym, poważnym, milczącym. Gdy podeszło bliżej, Scrooge zgiął kolano, ponieważ duch ten rozpościerał wokoło siebie jakiś postrach tajemniczy, nakazujący, straszliwy, a zarazem uroczy.
Długa czarna suknia okrywała go zupełnie — głowa, twarz, kształty, wszystko niknęło — widać było tylko długą wyciągniętą rękę, inaczej byłoby go trudno rozpoznać na ciemnem tle ponurej nocy.
Gdy stanął przy Scrooge’u, bankier ujrzał, że widmo było nadzwyczaj poważne, wysokie; uczuł się przejęty strachem — duch nie poruszał się — prześlizgiwał raczej i nie mówił ani słowa.
— Czyż się znajduję wobec Widma Przyszłości? — rzekł Scrooge.
Duch milczał i dalej wskazywał ręką naprzód.
— Ukażesz mi cienie rzeczy, które się jeszcze nie stały, a które mają zajść w przyszłości? — Czy tak? — mów, duchu.
Górna część sukni widma ściągnęła się i pochyliła na chwilę, jak gdyby duch kiwnął głową. Była to jedyna odpowiedź!
Chociaż przyzwyczajony do towarzystwa istot nadprzyrodzonych, Scrooge doznał takiego przestrachu wobec tego grobowego milczenia, że nogi drżały pod nim jak we febrze, nie mógł się na nich utrzymać — czuł, że pada. Duch zatrzymał się chwilkę, jak gdyby chciał mu pozostawić czas zebrania sił i przyjścia do siebie.
Lecz niepokój i obawa Scrooge’a wzrastały z każdą chwilą — dreszcz lodowaty wstrząsał nim od stóp do głowy, gdy pomyślał, że pod tym grobowym całunem kryją się oczy wlepione weń nieruchomo: — Duchu przyszłości — zawołał — lękam się ciebie więcej, jak twoich poprzedników, których już widziałem. Lecz ponieważ wiem, że idzie tu o moje szczęście, o moje ocalenie, o moje zbawienie — ponieważ wiem, że pragniesz mojego dobra, ponieważ mam stałe, niezłomne postanowienie korzystania z twych nauk i przykładów, ponieważ przedsięwziąłem odmienić się i przedzierzgnąć w innego całkiem, niż dotąd, człowieka — jestem gotów całem sercem towarzyszyć ci wszędzie. Błagam cię — odpowiedz mi.
Żadnej odpowiedzi. — Ręka ciągle wyciągnięta naprzód.
— Prowadź mnie — prowadź! Noc szybko upływa — wiem, że każda jej chwila jest dla mnie niezmiernie droga. — Duchu! prowadź mnie.
Duch postąpił naprzód. Scrooge szedł za nim w cieniu sukni, a cień ten zdawał się go otaczać i unosić.
Nie można powiedzieć stanowczo, czy weszli do miasta, czy też miasto nagle wyrosło około nich. Scrooge się obejrzał i poznał, że jest w Londynie — na giełdzie — pomiędzy kupcami, bankierami, agentami, szybko biegającymi w różne strony, to znowu gromadzącymi się w małe kółka dla rozprawiania o interesach. — Jedni spoglądali na zegarek, inni bawili się łańcuszkiem, — inni młynkowali palce około palców, wodzili ręką po czole, — jeden drugiego chwytał za guzik od surduta i t. p., jak to Scrooge widywał zwykle w tem zgromadzeniu.
Duch zatrzymał się w pobliżu małego kółka bankierów. Scrooge, spostrzegłszy rękę widma, wyciągniętą w tym kierunku, zbliżył się dla podsłuchania rozmowy.
— Nie — mówił jakiś tłusty jegomość, — nie wiem nic więcej. Słyszałem tylko, że umarł.
— Kiedy? — zapytał inny.
— Zdaje mi się, że tej nocy.
— Na cóż — co mu się zrobiło, — czy chorował? — wtrącił trzeci, zażywając ogromny niuch tabaki. — Myślałem, że ten nigdy nie umrze.
— Na co? — odpowiedział pierwszy, ziewając — na co? Bóg to wie.
— Cóż zrobił z pieniędzmi — jakże rozporządził majątkiem? — dodał ktoś z boku.
— Nie wiem takich szczegółów — musiał komuś zapisać — wiem z pewnością, że nie mnie.
Na ten dowcip wszyscy się roześmieli.
— Ciekawy jestem, kto też pójdzie na jego pogrzeb. Z nikim nie żył, u nikogo nie bywał — nie wiem nawet, czy miał jaką rodzinę, niema zaproszeń. A gdybyśmy też poszli bez zaproszenia. Kto z was raczy mi towarzyszyć, służę mu moim powozem.
— Skądże ta nagła ochota? — zapytał stojący obok niski, pękaty kapitalista.
— Skąd? Trzeba wam wiedzieć, że jak się zastanawiam, zdaje mi się, że ja byłem najpoufalszym i najbliższym jego znajomym. Ilekroć spotkaliśmy się na ulicy, zawsześmy stawali i rozmawiali ze sobą. Żegnam panów — godzina poczty nadchodzi — dowidzenia!
Kółko się rozeszło — Scrooge znał ich wszystkich. Spojrzał na ducha znacząco — jak gdyby prosząc o wyjaśnienie całej tej rozmowy.
Duch wyśliznął się na ulicę i wskazał ręką dwie rozmawiające ze sobą osoby. Scrooge znowu zaczął słuchać, pewien, że tym razem dociecze zagadki.
I tych znał doskonale — byli to dwaj bogaci, bardzo szanowni kupcy. Ubiegał się niegdyś o ich względy i poważanie, — rozumie się — w interesach.
— Jak się kochany pan miewa? — zagadnął jeden.
— Nieźle — dziękuję — a pan?
— Bardzo dobrze — cóż, stary wyga zamknął rachunki.
— Mówiono mi. — Zimno? przykry czas.
— Ba! — Jak to zwykle o tej porze — Boże Narodzenie. Wartoby się przejechać sankami.
— Zapewne — ale nie mam czasu. Dowidzenia!
Ani słowa więcej. Na tem ograniczyła się cała ich rozmowa.
Zpoczątku Scrooge dziwił się, że duch przywiązywał jakąś ważność do rozmów tak błahych i nieznaczących — lecz później zastanowił się, że musiał w tem być jakiś ukryty a ważny powód. Przebiegł tedy myślą wszystkie okoliczności słyszanych rozmów. Nie mogły się żadną miarą ściągać do jego dawnego wspólnika, Jakóba Marley’a, ponieważ tamten należał do przeszłości, a duch, który go prowadził, zajmował się przyszłością; łamał sobie głowę, do kogo je zastosować. Wszelako przekonany, iż w tem wszystkiem jest dla niego nauka i pożytek, że, jak mu to Marley zapowiedział — odwiedziny duchów mają na celu jego dobro i zbawienie, postanowił starannie chwytać wszystko, co usłyszy lub spostrzeże, a nadewszystko uważać, jak się też znajdować będzie sam w trudnych okolicznościach, żeby z tego wyciągnąć korzyść i poprawę.
Przedewszystkiem szukał swojej osoby, lecz kto inny zajmował jego miejsce, a chociaż zegar giełdowy wskazywał godzinę, o której zwykł był przychodzić na giełdę — nie widział się. Mocno go to obeszło — potem powiedział sobie — zaszło coś ważnego — musiałem odmienić tryb życia. Wprowadziłem w wykonanie przedsięwziętą poprawę, skorzystałem już z poprzednich odwiedzin.
Duch stał przy nim milczący, ponury, z ręką naprzód wyciągniętą. Gdy Scrooge ocknął się z zamyślenia, zdawało mu się, że widmo wpatrywało się w niego uporczywie. Na tę myśl zadrżał od stóp do głowy.
Porzuciwszy giełdę i środek miasta, udali się w uliczki kręte i wąskie, i znaleźli się nagle w pokoju ciemnym, przy łóżku, na którem spoczywała postać okryta szerokiem, spadającem do ziemi suknem. Pokój, jak mówiłem, zupełnie był ciemny, słabe, blade światełko oświecało niewyraźnie zwłoki, przy których nikt nie płakał, nad któremi nikt nie czuwał.
Scrooge spojrzał na widmo, którego ręka wskazywała mu głowę zmarłego. Całun był zarzucony tak niedbale i lekko, że za najmniejszem poruszeniem można było go odkryć i rozpoznać twarz; Scrooge chciał to uczynić, miał wielką ochotę, lecz w ostatniej chwili zabrakło mu sił do wykonania tego przedsięwzięcia.
— Duchu — uchodźmy stąd, to miejsce jest straszne. Przysięgam ci, nie zapomnę tej nauki — wierz mi — ale odejdźmy.
Widmo wskazywało mu ciągle głowę zmarłego.
— Rozumiem — rzekł Scrooge — rozumiem, — chciałbym, lecz nie mam dość siły.
Duch patrzał nań ciągle z wytężoną uwagą.
— Jeśli jest ktokolwiek, kogo śmierć tego człowieka obchodzi — mówił Scrooge w gorączkowym niepokoju — pokaż mi go — zaklinam!
Widmo stanęło przed jego oczyma, i natychmiast ujrzał pokój inny, jasny, oświecony słońcem. W pokoju znajdowała się młoda kobieta i kilkoro dzieci. Czekała na kogoś niecierpliwie, chodziła po pokoju, drżała za najmniejszym szmerem, wyglądała przez okno, patrzała na zegar, chciała szyć, lecz palce jej nie słuchały i z trudnością znosiła wesołość dzieci.
Wreszcie dało się słyszeć stąpanie — pobiegła — otworzyła drzwi, wszedł jej mąż, człowiek młody, urodziwy — twarz miał zasępioną, ponurą, stroskaną, widać na niej było pomieszane oznaki smutku, zmartwienia i promyk radości, który usiłował pokryć.
Siadł, wsparł głowę na ręku — podano mu jedzenie, zaczął jeść i położył łyżkę. Ona zapytała go bojaźliwie, po wielkim namyśle, głosem cichym: „Jakież wiadomości.“ Nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Cóż — dobre, czy złe?
— Złe.
— Więc wszystko, wszystko stracone?
— Nie, Karolino. — Można jeszcze mieć nadzieję.
— Tak — no — jeżeli on się dał wzruszyć; po takim cudzie można się wszystkiego spodziewać.
— On — nic go już nie wzruszy — umarł.
Ta kobieta była słodka, cierpliwa, dobra jak anioł — widać to było z jej twarzy. A jednak ta anielskiej poczciwości istota złożyła ręce na znak podziękowania Opatrzności za tę niespodzianą wiadomość. Zaraz potem wzniosła oczy ku niebu, błagając przebaczenia za mimowolną radość i zapomnienie.
— Komuż więc nasz dług należeć się będzie?
— Nie wiem, Karolinko — musi się zgłosić jego spadkobierca.
— Na kogóż przejdzie nasz dług?
— Nie wiem tego, lecz spodziewam się, że przed uporządkowaniem jego sukcesji znajdę potrzebne pieniądze, a gdybym nawet nie miał wszystkiego, nie przypuszczam, abym w jego spadkobiercy miał napotkać człowieka równie nieubłaganego, wierzyciela równie nielitościwego. Możemy spać dziś spokojniej, Karolino.
Tak jest — z serc tych dwojga ludzi spadł wielki ciężar. Twarzyczki dzieci stojących wokoło i przysłuchujących się rozmowie, której wcale nie pojmowały, zajaśniały żywszą radością. — Śmierć tego człowieka wracała spokój całej rodzinie. Jedynem więc wrażeniem, wywołanem tym wypadkiem, jakie duch ukazał Scrooge’owi, było uczucie radości.
— Duchu, — rzekł Scrooge — ukaż mi jaką scenę czułości, żalu, bezpośrednio połączoną ze śmiercią. — Ten pokój ciemny, grobowy, któryśmy przedtem opuścili, prześladuje mnie straszliwie i nie wychodzi mi z myśli.
Widmo poprowadziło go kilkoma dobrze znajomemi uliczkami; — w miarę wędrówki Scrooge oglądał się na wszystkie strony, szukając siebie, lecz nigdzie nie mógł się znaleźć. Weszli do mieszkania Boba Cratchit, w którem był niegdyś z poprzednim duchem. — Tam zastali matkę, siedzącą z dziećmi około ognia.
Byli wszyscy spokojni — bardzo spokojni. Ruchliwe malcy stali w kąciku jak małe posążki, — Piotr siedział, trzymając na kolanach otwartą księgę. Matka i córki szyły. Wszystko pogrążone było w milczeniu i ciszy.
Piotr czytał: „I zabrał dziecię do chwały Swojej“, właśnie gdy Scrooge i duch przestąpili próg mieszkania.
Matka położyła robotę i zakryła twarz rękoma.
— Oczy mnie cokolwiek bolą, zapewne od szycia — rzekła przytłumionym głosem. — Nie chciałabym, żeby ojciec dostrzegł, że są czerwone. Wkrótce nadejdzie.
— Tak się zdaje, już godzina minęła — rzekł Piotr, zamykając księgę. — Uważam, że od niejakiego czasu ojciec bardzo się spóźnia — wszak prawda, mateczko?
Wszyscy znowu zamilkli. Wreszcie matka odezwała się głosem łkającym: — Był czas, gdy ojciec chodził szybko, bardzo szybko — kiedy nosił na ręku Tomaszka.
— Prawda — prawda! — zawołali razem.
— Tomaszek był bardzo lekki — dodała matka, — a ojciec go tak kochał. Lecz słyszę go za drzwiami. Mówmy o czem innem.
Podniosła się i wyszła na jego spotkanie. Bob wszedł wolniutko, zawinięty w swój wełniany szalik — biedne ojczysko! — Podano mu herbatę, która stała przy ogniu, wszyscy ubiegali się, aby mu usługiwać. Dwoje małych wdrapało się na kolana ojcowskie i okrywali go pocałunkami, jak gdyby chcieli wyrazić: „Kochany ojcze — nie martw się — nie smuć się — nie myśl o tem.“ Bob był bardzo wesoły, do każdego przemawiał, wszystko szło jak najlepiej, spojrzał na stół, zobaczył robotę pani Cratchit, chwalił jej zręczność i biegłość córek. — Czy to będzie gotowe na niedzielę? — Była to zasłonka na grób.
— Będzie. Czy dziś znowu tam chodziłeś, Robercie?
— Przypadkiem tylko, moja duszko! Tak — przechodząc. Żałowałem, że was nie było, ach, jak tam czysto, jak starannie wszystko utrzymane! Pójdziecie w niedzielę, nieprawdaż? Będziemy chodzić często, jak najczęściej, przyrzekłem mu, że go odwiedzę każdej niedzieli. — Moje dziecię! moje najdroższe dziecię! moje życie najukochańsze!!
Wybuchnął płaczem i łkaniem — biedny Robert — nie mógł się utulić. Wreszcie, gdy się cokolwiek uspokoił, wszedł do drugiej izby. W rogu pokoju stało łóżeczko... Bob siadł przy niem, zamyślił się, potem spokojniejszy wrócił do rodziny.
Wszyscy siedzieli i rozmawiali. Bob wspomniał im o grzeczności i uprzejmości siostrzeńca swego pryncypała. — Spotkał mnie dziś na ulicy, a spostrzegłszy, że jestem jakiś nieswój, — byłem cokolwiek zamyślony, — przystąpił i troskliwie wypytywał o powód mego frasunku. Opowiedziałem mu wszystko. „Mocno mnie to boli — pojmuję, co to za zmartwienie dla pana i zacnej jego małżonki — strata ukochanego dziecięcia. Jeżeli mogę być w czem użytecznym, jestem na rozkazy państwa.“ To mówiąc, dał mi swój bilet wizytowy. — „Proszę pana, panie Cratchit — przyjdź mnie odwiedzić w tych dniach, chciałbym z panem pomówić.“ — Oczarował mnie, nie tak obietnicami, jak uprzejmością, grzecznością. Myślałby kto, że on jest z nami w stosunkach przyjaźni i że znał osobiście Tomaszka.
— Ten pan ma zacne, szlachetne serce, — tak mi się zdaje — wtrąciła pani Cratchit.
— Nie wątpiłabyś wcale o tem, gdybyś z nim raz przynajmniej mówiła. Anioł, nie człowiek, — nicby mnie zdziwiło, gdybym się dowiedział, że znalazł dla Piotra korzystne miejsce.
— Czy słyszysz, Piotrze? — rzekła pani Cratchit.
— A wtedy — zawołała któraś z dziewcząt — Piotruś się ożeni i założy handel!
— Proszę mi nie wspominać o małżeństwie — rzekł Piotr, wykrzywiając się z powagą.
— Niema nic niemożliwego na świecie — dodał Bob — jestem jednak przekonany, że w jaki bądź sposób los nas rozłączy, nikt z was nie zapomni o biednem mojem dziecięciu, nikt nie zapomni o tem pierwszem rozłączeniu!
— Nikt i nigdy! — zawołali wszyscy razem.
— I wiem — tak — śmiało mogę to wyrzec — że przez pamięć na słodycz, cierpliwość, łagodność i dolegliwości biednego Tomaszka wszyscy będziecie łagodni, cierpliwi, miłujący się nawzajem.
— Tak, kochany, drogi ojcze!
— Błogosławię was z całej duszy, z całego serca!
Wszyscy się uścisnęli, ucałowali, wszyscy mieli łzy w oczach.
— Duchu! — rzekł Scrooge — przeczucie mi mówi, że godzina naszego rozstania się zbliża, — czuję to. — Przed rozejściem się powiedz mi, kto był ten człowiek leżący w ciemnym pokoju na łożu śmiertelnem?
Duch przeniósł go znowu pośpiesznie, gwałtownie w okolice giełdy.
Nie zatrzymali się nigdzie, chociaż Scrooge błagał go o chwilkę zwłoki.
— Poczekaj przez litość. Wszakże to dom, w którym ja mieszkam, tu jest mój kantor, pozwól, niech zajrzę, niech się zobaczę takim, jakim będę w przyszłości.
Duch wskazał ręką w przeciwnym zupełnie kierunku.
— Mój dom jest tutaj. Dlaczego każesz mi iść gdzie indziej?
Nieubłagana ręka nie zmieniała drogi; Scrooge pobiegł jednak, zajrzał przez okno. Zawsze był tam kantor, lecz już nie jego. Inaczej był urządzony, inaczej oświetlony — kto inny siedział na jego miejscu. — Duch ciągle wskazywał drogę.
Scrooge poszedł za nim niespokojny, lękliwy, zadawał sobie ciągłe pytania, co się z nim stać mogło, co się przytrafiło. — Tak rozmyślając, stanął wraz z przewodnikiem u żelaznych sztachet, podniósł głowę. Cmentarz!
Cmentarz! — Tu zapewne, w głębi ziemi, spoczywa nieszczęśliwy, którego nazwisko miał poznać.
Duch wiódł go po krętych ścieżkach cmentarza, wpośród grobowców, pomników, kamieni i innych oznak żalu, pamięci, cnót, zwycięstw, chwały, szlachetności i t. p. Wreszcie zatrzymał się i wskazał na jeden grób. Poruszenie i postawa widma były więcej jeszcze nakazujące, poważne, uroczyste; Scrooge drżał.
— Nim postąpię naprzód, nim zbliżę się do kamienia, który mi wskazujesz, powiedz mi, zaklinam cię — odpowiedz na to jedno pytanie: czy to wszystko jest obrazem tego co stać się musi, czy też tego co stać się może?!
Duch, za całą odpowiedź, opuścił rękę nad grób, przy którym stanął. Scrooge wlókł się na kolanach, blady, drżący, podniósł ręce, patrzał w postać ducha, którego palec zawisł nad zaniedbanym, opuszczonym, samotnym grobem — wreszcie z konwulsyjnem wysileniem opuścił oczy na kamień i wyczytał:

EBENEZER SCROOGE.

— Więc to siebie widziałem na śmiertelnej pościeli?
Widmo powiodło ręką od grobu do niego i od niego do grobu.
— Nie, duchu! nie! oh, nie! — zawołał, chwytając go za suknię. — Słuchaj — jam już inny człowiek — całkiem inny; nie ten, jakim byłem, nim dostąpiłem szczęścia poznania ciebie i twoich braci. Czyż dla mnie niema ratunku, czyż niema nadziei, czy niema zbawienia?
Po raz pierwszy ręka ducha zadrżała.
— Dobry duchu! — mówił dalej Scrooge, klęcząc u stóp widma, — wstaw się za mną, wybłagaj dla mnie litość. Powiedz mi, że mogę zmienić te wszystkie obrazy, odmieniwszy życie.
— Czcić będę Boże Narodzenie — nie w dzień jeden, lecz przez cały rok Boży. — Żyć będę przeszłością, teraźniejszą i przyszłością. Wszyscy trzej nie odstąpicie mnie na chwilę, a raczej ja ciągle będę z wami, korzystając z waszych nauk.
Tak mówiąc i szamocząc się, uchwycił rękę widma.
Duch chciał ją wyrwać, — lecz Scrooge ścisnął go z niesłychanem wysileniem. — W tem pasowaniu się z widmem uderzył gwałtownie ręką, obrócił się, powstał na nogi i poznał... że jest w swoim pokoju, we własnem mieszkaniu. — Zamiast ręki ducha ściskał w ręku słupek od własnego łóżka; cóż za sny straszliwe!!!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.