<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść wigilijna
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Christmas Carol
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III
Drugi z trzech Duchów

Przebudziwszy się z najgłębszego snu i siadłszy na łóżku w celu zebrania myśli, Scrooge nie potrzebował sobie długo przypominać, że zegar zapewnie wkrótce uderzy pierwszą. Czuł doskonale, że przyszedł do przytomności właśnie w chwili najwłaściwszej do zabrania znajomości z drugim wysłańcem Jakóba Marley. Lecz nieprzyjemnych doznając dreszczów z niepewności, którą też firankę pociągnie widmo, zebrał odwagę i, odsłoniwszy obie własnemi rękoma, padł na poduszkę, powiódł wzrokiem na wszystkie strony, chciał bowiem odważnie przyjąć ducha w chwili ukazania się i nie dać się pokonać zdziwieniu, ani też ulec zbyt silnemu wzruszeniu.
Lecz chociaż na wszystko był gotów, nie był właśnie przygotowany na to, żeby nic nie było; dlatego też, gdy zegar wybił pierwszą, a żaden duch się nie zjawił, porwał go dreszcz gwałtowny i zaczął się trząść jak we febrze. — Na cóż się zdała odwaga, na co śmiałkostwo — w cóż się obróciły wszystkie przygotowania. — Tak to zawsze bywa na świecie. Pięć minut — dziesięć minut — kwadrans — nic. Przez cały ten czas leżał sztywny na łóżku, gdzie zbiegały się, jak do punktu środkowego, rozstrzelone promyki czerwonawego światła, które go mocno oświeciło, gdy zegar cyknął na uderzenie godziny. Światło to więcej go niepokoiło, niż ukazanie się dwunastu naraz duchów — nie pojmował jego znaczenia, nie odgadywał powodu, lękał się, czy czasem się nie pali i nie zwęgla własnym ogniem. Wkońcu padł na myśl (my bylibyśmy odrazu padli na tę myśl, ale to zawsze tak bywa, że ten, kto nie jest w kłopocie, wie, jakby sobie w takim, lub w innym niebezpiecznym razie postąpić wypadało. — Już to radzić wszyscy umiemy wybornie, szczególniej wtenczas, kiedy nie idzie o naszą skórę). Otóż wracając do rzeczy — wpadł na myśl, że ognisko tego tajemniczego światła musi się znajdować w sąsiednim pokoju, ponieważ patrząc na błyszczące smugi, widział, że się stamtąd wydobywają. Ta myśl tak nim owładnęła, że się podniósł z łóżka, wsunął pantofle i cichuteńko zmierzał do tamtego pokoju. W chwili gdy brał już za klamkę, dziwny jakiś głos zawołał go po imieniu i kazał mu wejść. — Usłuchał.
Był w swoim własnym saloniku; — niema najmniejszej wątpliwości — w swoim własnym, lecz salon ten nadzwyczajnemu uległ przekształceniu. Ściany i sufit przystrojone były bogato w wieńce z zielonych liści, jak gdyby to był najpiękniejszy gaik. Na kominie palił się wspaniały ogień, ale to taki ogień, że komin strzeszczał z podziwienia; za czasów bowiem Marley’a i Scrooge’a nie przywykł do podobnych zbytków. Na podłodze wznosiły się, tworząc rodzaj tronu, góry indyków, gęsi, wszelkiego rodzaju zwierzyny, tuczonego drobiu, wędlin, prosiąt, szynek, sążniste kiełbasy, salcesony, pasztety, plumpuddyngi, ryby — ale jakie — aż ślinka idzie do ust — nieprawda? pieczone kasztany, złociste jabłka, soczyste gruszki, ogromne torty migdałowe i wazy ponczu, przyćmiewające wonnym swym dymem jasność panującą w pokoju.
Olbrzym, o wesołej i ujmującej powierzchowności, spoczywał na tym dziwnym tronie; trzymał w ręku zapaloną pochodnię, zbliżoną kształtem do rogu obfitości, wzniósł ją nad głowę, aby oświecić oblicze zaglądającego przez szparę Scrooge’a.
— Wejdź — zawołało widmo — wejdź! Nie lękaj się, mój przyjacielu, bliższej ze mną znajomości.
Scrooge wszedł z obawą, na palcach, i skłonił się głęboko. Nie był to już ten dawny Scrooge, opryskliwy, gburowaty; poprzednie dwie wizyty wielce go zmieniły, a chociaż oczy widma były łagodne i dobrotliwe, Scrooge spuszczał swoje z pokorą.
— Jestem duch teraźniejszego Bożego Narodzenia. Przypatrz mi się.
Scrooge podniósł i wlepił weń wzrok. Ten znowu duch miał obszerny ciemno-zielony płaszcz, oszyty dokoła białem futerkiem. Okrycie to, niedbale zarzucone na ramiona, dawało widzieć pierś męską, szeroką, nagą, odsłoniętą na zmiany powietrza. Nogi miał również nagie, skronie otaczał mu wieniec ze świeżej choiny, poprzetykanej gdzie niegdzie sopelkami błyszczącego lodu. Długie i gęste włosy, w bogatych pierścieniach spadały mu na ramiona; twarz szczera, oko jasne, wyraziste, błyszczące zadowoleniem. Cała postawa ducha oddychała spokojem i wesołością. U pasa wisiał starożytny miecz, nawpół od rdzy zjedzony — snać nigdy go nie używał.
— Nie widziałeś nigdy nikogo podobnego do mnie? — zawołał duch.
— Nigdy w życiu!
— Czyś nigdy nie podróżował z którymkolwiek z mych starszych braci?
— Nie przypominam sobie. — Zdaje mi się, że nie. — A wielu też masz braci, duchu?
— Mnóstwo — przeszło tysiąc ośmset sześćdziesięciu — odpowiedziało widmo.
— Ach! jakże liczna rodzina — co za wydatki na jej utrzymanie.
Widmo powstało.
— Duchu — rzekł Scrooge z uległością. — Prowadź mnie, gdzie chcesz. Przeszłej nocy zmuszono mnie gwałtem do małej wycieczki. Nie żałuję tego. Nauczka nie poszła w las. Jeśli masz mnie oświecić, poprawić — jestem na twoje rozkazy, chcę korzystać z twej łaski.
— Dotknij mej sukni.
Scrooge uczepił się płaszcza. Światło, choiny, indyki, gęsi, zwierzyna, salcesony, szynki, prosięta, ostrygi, pasztety, plumpuddyngi, owoce, poncz — wszystko zniknęło w okamgnieniu. Pokój, blask, noc zniknęły. — Znaleźli się na ulicach miasta, w poranek wigilji Bożego Narodzenia — uderzył ich skrzyp łopatek, któremi stróże zeskrobywali zmarznięty śnieg z chodników i z rynien.
Fronty domów i okna wyglądały ponuro, ciemno; odbijając od białej, jednostajnej, śnieżystej powłoki, okrywającej dachy — i mniej białej opony, rozciągniętej na ziemi, ponieważ porysowana i popękana była w brózdy kołami ciężkich wozów i powozów. Brózdy te, czyli koleje, krzyżowały się w tysiące zygzaków, mianowicie na skrętach ulic; po bokach były poobmarzane. Niebo było ponure. Londyn niebardzo był przyjemny; ciężkie powietrze, przejęte węglem, spadało na ziemię w postaci gołoledzi i utrudniało oddychanie. Wszelako na wszystkich obliczach błyszczała taka radość, wesołość, ruchliwość, że wątpię, czy najpiękniejszy dzień letni mógłby się równać z tym zimnym porankiem.
Ludzie zamiatający dachy i ulice byli w cudownym humorze, wołali na siebie po imieniu, dając przytem różne dowcipne przezwiska, rzucali jeden na drugiego wielkie piguły ze śniegu, i dalej w śmiech, gdy niewinny pocisk, celną rzucony ręką, rozbił się na plecach ofiary, lub też omylił drogę i spadł na głowę poważnie kroczącego policjanta.
Sklepy nawpół dopiero były otwarte. Tu widać było ogromne kosze kasztanów, soczystych gruszek, jabłek, cytryn, pomarańcz, stosy winogron, pomieszany zapach wybornej kawy, herbaty, śliwek; — naprzeciwko, u cukiernika, ciasta, cukry, paszteciki, dalej fury zabawek, koni, arsenały nieszkodliwych mieczów, pałaszów, fuzyj — nawet armat — i wdzięcznie przybrane choiny, sięgające wierzchołkiem zakończonym orzechem złoconym okien pierwszego piętra. Osobliwości! Dziwowiska!
Wkrótce dał się słyszeć głos dzwonów, zwołujących pobożnych na modlitwę. Ze wszystkich domów wysypały się tłumy ludzi w świątecznych strojach; — inni znowu, nie mający w domu dość obszernych kuchen, biegli z koszami do piekarzy, niosąc w nich ciasta, potrawy, pieczenie, do wsadzenia w ogniska. Duch mocno się nimi zajmował, biegał od kosza do kosza, stanął na rogu przy wejściu do piekarni, podnosił okrywające płótna i zasłony, nad każdym koszykiem wstrząsał swą pochodnią jak kropidłem i zaraz wydobywały się z pod przykrycia wonne, urocze zapachy. Dziwna to też była pochodnia — dwóch ludzi idących z ciężarami potrąciło się i zaczęli sobie mówić obelgi, duch poskoczył w tę stronę, poruszył nad ich głowami pochodnią i zdumiony Scrooge ujrzał, jak obaj w jednej chwili postawili ciężary, podali sobie przyjazne dłonie, mówiąc: „Czyż to nie wstyd kłócić się w wigilję Bożego Narodzenia. Mój Boże! — w tak wielkie — uroczyste święto.“
Zwolna ucichły dzwony, sklepy pozamykano, tylko z kominów buchała woń dosmażających się i dopiekających potraw.
— Powiedz mi, dobry duchu — zapytał Scrooge, — czy krople spadające z twej pochodni mają jaką szczególną, nadzwyczajną zaletę?
— Tak jest, mają pewną własność: moje błogosławieństwo!
— I własności tej wszystkim możesz udzielać?
— Wszystkim, a mianowicie ubogim, bo ci jej najwięcej potrzebują.
Tak rozmawiając, przenieśli się, zawsze niewidzialni, na przedmieście Londynu.
Druga uderzająca Scrooge’a właściwość, cecha, jaką zauważył w duchu, była to możność mieszczenia się w najmniejszym kąciku. Wszędzie mu było dobrze, wszędzie dogodnie, pomimo wyniosłej i olbrzymiej postawy; — wszędzie, czy to pod ubogą strzechą, czy pod sklepieniami pałaców, zachowywał jednakową godność i nadnaturalną wspaniałość.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, czy przypadkiem, czy też naumyślnie, może idąc za popędem wrodzonej ku biednym przychylności, duch zaprowadził Scrooge’a wprost do mieszkania jego buchaltera. Na progu duch zatrzymał się, uśmiechnął, skropił pochodnią drzwi i pobłogosławił mieszkańców i mieszkanie Boba Cratchit. Tak zwał się buchalter.
Wsunęli się niewidzialni. Małżonka buchaltera, pani Cratchit, ubrana w nicowaną, wytartą suknię, przystrojona w wypłowiałe wstęgi, nakrywała właśnie do stołu przy pomocy panny Belindy Cratchit, młodszej swej córki, podobnie jak matka wystrojonej — tymczasem syn najstarszy, pan Piotr Cratchit, zapuszczał w garnek z kartoflami widelec, chcąc się przekonać, czy są już należycie dogotowane, i poprawiał z powagą wysokie rogi skrochmalonego kołnierzyka od koszuli, której mu papa na dzisiejszą uroczystość pożyczył. Dwoje innych Cratchitów, chłopczyk i dziewczynka, wpadli hałaśliwie do pokoju, krzycząc, iż przechodzili właśnie koło piekarni i poznali po zapachu wydobywającym się stamtąd gęś, którą mama zaniosła tam do upieczenia. Upojeni radością na myśl o wybornych jabłkach i sosie z cebuli, zaczęli skakać około stołu, wynosząc pod niebiosa kucharskie talenty pana Piotra, który z wydętą jak balon twarzą, schylony nad ogniskiem, dmuchał, poprawiał ogień, dopóki głos piszczący, syczący i bełkoczący w garnku nie oznajmił, że kartofle ugotowane są wybornie i że już czas je odstawić.
— Co to znaczy, że się tak wszyscy dziś spóźniają — rzekła pani Cratchit, — i ojciec z Tomaszkiem i Marta. — Przeszłej wilji była już w domu od pół godziny.
— Jest Marta! mateczko — zawołała młoda panienka, wchodząc w tej chwili do pokoju.
— Jest Marta! — powtórzyli chórem malcy. — Wiwat! żebyś wiedziała, co za wspaniała gęś. — Wiwat Boże Narodzenie!
— Niech cię Bóg błogosławi, kochane dziecię. Dla czegoż tak późno przychodzisz? — rzekła pani Cratchit, obsypując ją pocałunkami i zdejmując z niej chustkę i kapelusz z macierzyńską troskliwością.
— Dużośmy miały roboty do wykończenia na dziś wieczór, mateczko, trzeba ją było nagwałt oddać — każdy chce mieć nowe suknie na święta.
— Dobrze — dobrze — nic nie szkodzi. — Dalej, siadaj przy ogniu, rozgrzej się, kochane dziecię.
— Nie, nie! Papa idzie — wykrzyknęli znowu malcy, którzy wszędzie byli i wszystko widzieli. — Schowaj się, Marto — słyszysz — schowaj się!
Marta się schowała — wszedł Bob[1] Cratchit (znacie go — buchalter, o którym wam na początku mówiłem) w ogromnym szaliku wełnianym na szyi, — gdzie tam na szyi, — na brzuchu, wisiał aż do kolan; suknie zużyte i wytarte do nitki starannie miał wyczyszczone z powodu uroczystego święta; na ręku niósł Tomaszka. Niestety, biedny Tomaszek — kulał chłopczyna! i opierać się musiał na kuli.
— A gdzież Marta? — gdzie Marta? — zapytał Bob, oglądając się niespokojnie na wszystkie strony.
— Jeszcze jej niema — odpowiedziała pani Cratchit.
— Jakto — jeszcze nie przyszła? — zawołał, utraciwszy nagle wesołość — niema jej — nie przyszła w wigilję Bożego Narodzenia.
Marta nie mogła przenieść na sobie, aby go dręczyć dłużej, nawet żartem, wybiegła z kryjówki i rzuciła mu się na szyję, — gdy tymczasem mali Cratchitowie porwali Tomaszka i zanieśli go do kuchni, aby mógł z bliska usłyszeć śpiew plumpuddyngu, wydobywający się z rondla.
— Jakże się sprawiał Tomaszek? — zapytała pani Cratchit.
— Jak cacko — prześlicznie! Zmuszony swem kalectwem do pozostawania często w samotności, stał się bardzo — bardzo rozważnym. Nie wystawisz sobie, jakie mu myśli przychodzą do główki. Wracając z kościoła, rzekł mi, że na niego ludzie patrzyli z wielkiem współczuciem, i że zapewne myśleli sobie w dniu dzisiejszym o cudach i łaskach Tego, który przywracał słuch głuchym, wzrok ciemnym, ruch ułomnym i kalekom.
Gdy Bob mówił to, jego głos drżał — więcej jeszcze drżał, gdy Bob dodał, że mu się zdaje, iż dziecko, dzięki Bogu, codzień staje się silniejszem i zdrowszem.
Wtem dało się słyszeć tupotanie kuli, wszedł chłopczyk w towarzystwie brata i siostry, i zasiadł na wysokiem krzesełku przy ogniu. Bob zakasał przez oszczędność rękawy, jak gdyby mogły się jeszcze bardziej zniszczyć — wziął imbiru, cytryn, wcisnął je w wazę gorącej wody, zmieszał doskonale i przyrządził dziwny jakiś napój — mówił biedak, że to grog — niech i tak będzie — gdy tymczasem mała dwójka pobiegła do piekarza po gęś i wniosła ją w triumfie.
Gdybyście słyszeli zgiełk wywołany jej widokiem, sądzilibyście, że gęś jest w Anglji najosobliwszem zjawiskiem, wobec którego czarny łabędź, biały kruk są pospolitościami. Rzeczywiście w tym biednym domu gęś była jednym z siedmiu cudów świata. Pani Cratchit odgrzała sos przygotowany oddawna w małej ryneczce, — pan Piotr z herkulesowym rozmachem starł na miazgę kartofle, — panna Belinda wsypała do wazy mączki cukrowej, Marta wycierała talerze, Bob przysunął do siebie Tomaszka, a dwoje małych przystawili krzesła wszystkim, nie zapomniawszy o sobie i zająwszy stanowiska, powtykali sobie w gębę puste łyżki, aby nie ulec pokusie i w dzień tak uroczysty nie naruszyć porządku lizaniem sosu. Wreszcie podano potrawy — zmówiono pocichu modlitwę, pani Cratchit obejrzała starannie długi nóż, spróbowała go na paznogciu i zapuściła we wnętrzności gęsi, z których przy ogólnym okrzyku „wiwat!“ wybuchła fontanna jabłek i sosu.
Nigdy nie widziano podobnej gęsi. — Bob dawał słowo, że nie przypomina sobie nic podobnego. — Co też mówili u piekarza, jak ją zobaczyli? Jej kruchość, zapach, taniość i inne zalety były przedmiotem powszechnej rozmowy i uwielbień; z kartoflami i sosem wystarczyć mogła dla dwóch rodzin. — To prawda — rzekła pani Cratchit, spostrzegłszy u kogoś na talerzu kawałek nieogryzionej kosteczki — rzeczywiście — nie można było zjeść całej. — Panna Belinda odmieniła talerze, a pani Cratchit oddaliła się na chwilę, nie chcąc mieć świadków przy wzruszeniu, jakie ją czekało, gdy otworzy rondel z budyniem. Przypuśćcie, że się nie uda! że się rozleci przy wyjmowaniu z rondla; przypuśćcie, że się złodziej zakradł kominem i porwał go — przypadki po ludziach chodzą. Na tym świecie wszystkiego spodziewać się można. — To okropne — włosy na głowie powstają! Nic nic — — to żarty, uspokójcie się.
Wydobyto budyń z rondla. — Ach, jakaż gęsta para, co za woń rozparzonego płótna (budyń owinięty był w serwetę). Co za mieszanina łechcących podniebienie zapachów, przypominających jednocześnie traktjernika, pasztetnika i mieszkającą w sąsiedztwie praczkę. To, panie, budyń! Pani Cratchit wróciła do pokoju z twarzą rozpromienioną, skromnie spuszczając oczy; niosła budyń, podobny do kuli armatniej, twardy, jędrny, pływający w jeziorze ognistej okowity; na wierzchołku tego ognia zieleniła się gałązka choiny, wszczepiona na pamiątkę Bożego Narodzenia.
Cudowny budyń. Bob Cratchit oświadczył tonem poważnym i uroczystym, że od czasu małżeństwa podobne arcydzieło nie wyszło z rąk jego połowicy.
Wreszcie ukończono wieczerzę, zdjęto obrus i podsycono ogień na kominku. Grog, przygotowany przez Boba, był wyborny. Na stole zastawiono jabłka, dwie pomarańcze, a w popiół wrzucono garść kasztanów. Cała rodzina obsiadła komin w półkole, obok Boba postawiono wszystkie kryształy familijne, mianowicie dwie rznięte szklanki i wyszczerbiony kubek od wód mineralnych. Cóż to szkodzi? Nalany w nie grog smakował tak, jak gdyby były złote lub srebrne; kasztany trzeszczały w ogniu. Bob powstał, wzniósł napełniony kubek i zawołał: „Wesołych świąt, moje dzieci. Daj nam Boże zdrowo i szczęśliwie doczekać przyszłej Wilji.“
— Daj Boże! — odpowiedzieli chórem.
— Daj Boże nam wszystkim! — dodał Tomaszek. Siedział przy ojcu, na swem krzesełku. Bob trzymał go ciągle za małą, wychudłą rączkę, chcąc mu dać tym sposobem dowód szczególnego współczucia. Gdy się mały odezwał, ojcu stanęły łzy w oczach, przycisnął go do siebie i obejrzał się wokoło z lękiem, gotów bronić i zasłaniać go przed niewidzialnym napastnikiem, gdyby ten chciał mu porwać dziecinę.
— Duchu! — rzekł Scrooge z drżeniem i zajęciem, jakiego nigdy nie doznawał, — powiedz mi, czy Tomaszek żyć będzie?
— Widzę opuszczone miejsce przy kominku — rzekł duch, — widzę w przyszłości, jak Bob ściska i okrywa pocałunkami kulę, a nie widzę jej właściciela. Jeśli mój następca nie zmieni nic w obrazach, które mi się ukazują, dziecię umrze.
— Nie — nie! — ja proszę! — mówił Scrooge. — Ja błagam, ocal go.
— I cóż stąd jeżeli umrze, cóż stąd za szkoda, zmniejszy przez to zbyteczną ludność, oszczędzi przeludnienia?
Scrooge opuścił głowę, usłyszawszy własne wyrazy, które był niegdyś wyrzekł w dzień Wigilji Bożego Narodzenia do dwóch nieznajomych, zbierających składkę; przejął go wstyd, boleść i szczery żal.
— Człowieku! — zawołał duch z mocą — człowieku! jeśli masz serce a nie kamień w piersiach, zaniechaj tak ohydnej mowy, porzuć te zdania hańbiące człowieczeństwo, bluźniące przeciw Bogu. Ty więc chcesz wyrzec, ty chcesz wyrokować, kto ma żyć a kto umierać. Może w oczach Boga niegodniejszym jesteś życia, jak istota stokroć słabsza i nędzniejsza jeszcze niż ta biedna dziecina. Wielki Boże! co za zgroza, aby nędzny robak poważał się głosić, iż za wiele jest na świecie zgłodniałych robaków, a jego braci.
Scrooge upokorzył się, zalał się łzami, słysząc te słowa ducha — drżał jak liść, nie ze strachu, lecz ze wzruszenia. Nagle usłyszał, że wymówiono jego nazwisko.
— Zdrowie pana Scrooge — rzekł Bob, podnosząc wgórę szklankę, — czy słyszycie, zdrowie mego pryncypała, któremu zawdzięczamy dzisiejszą ucztę!
— Zacny pryncypał, rzeczywiście, bardzo zacny! — wykrzyknęła pani Cratchit, zaperzywszy się od gniewu. — Chciałabym, żeby się tu znajdował, wyprawiłabym mu ucztę, miałby się zpyszna. Nie wiem, czyby strawił wszystko, czembym mu usłużyła!
— Moja kochana — rzekł Bob — dzieci!... Wigilja Bożego Narodzenia!
— W istocie, potrzeba Bożego Narodzenia, aby pić za zdrowie takiego skąpca, takiego sknery, takiego tyrana, nieczułego, nieubłaganego, jak ten kamienny Scrooge. Ty wiesz o tem najlepiej, Robercie, biedny mój mężu, — ty wiesz, jak się pastwi nad tobą, — jak ci zwolna krew wysysa.
— Moje życie! — mówił Bob łagodnie — moje życie! — Boże Narodzenie!
— Wypiję za jego zdrowie przez przywiązanie do ciebie i przez cześć należną dzisiejszej uroczystości. Życzę mu więc wesołych świąt, szczęśliwego roku i długiego życia. Lecz czy Opatrzność święta i sprawiedliwa jednego jest z nami zdania, o tem bardzo wątpię.
Dzieci poszły za przykładem rodziców i spełniły to zdrowie, jedyna rzecz, którą w tym dniu uczyniły z niechęcią. — Scrooge był postrachem rodziny, a wspomnienie jego nazwiska rozciągnęło nad uczciwem gronkiem posępną chmurę, wiszącą przez kilka minut. Wszystkie twarze zasmuciły się i sposępniały. Potem wróciła znowu najwyższa wesołość. Bob oznajmił im, że upatrzył dla Piotra miejsce, które mu może przynieść ze dwanaście złotych tygodniowo. Malcy śmieli się jak opętani, usłyszawszy, że pan Piotr idzie na swój chleb i że będzie robił interesa; pan Piotr głęboko się zamyślił, zmarszczył czoło, wysunął naprzód rogi kołnierzyka i układał plany, co też zrobi z pieniędzmi, gdzie je ulokuje, gdy ujrzy się posiadaczem kapitałów. Marta, biedna szwaczka z pobliskiego magazynu mód, opowiedziała zkolei, jakie robi roboty, ile godzin dziennie pracuje bez wypoczynku, cieszyła się na myśl, że jutro będzie mogła spać dowoli. Dodała, że przed kilkoma dniami widziała jakąś hrabinę i młodego lorda, podobnego wzrostem i postawą do Piotrusia; pan Piotr zdumniał i wspaniale poprawił kołnierzyk. Sądził się być lordem przez chwilę. Wreszcie Tomaszek zanucił żałosnym, cienkim głosikiem balladę o dziecięciu zbłąkanem i zasypanem w śniegu.
Nic nie było arystokratycznego, nic wzniosłego w całem tem kole. Rodzina nie odznaczała się pięknością, ubrani byli więcej niż skromnie, biednie; obuwie ich nie zalecało się nieprzemakalnością; suknie wytarte, zużyte, świecące łatami. Byli jednak szczęśliwi, wdzięczni Bogu, kochali się wzajemnie, poprzestawali na swojem, a w chwili gdy Scrooge opuszczał izdebkę, szczęście ich i wesołość wzrastały widocznie, w miarę jak duch skrapiał każdy kącik, każdą osobę, czarodziejską swą pochodnią. Duch zatrzymał się przy każdym, długo stał nad Tomaszkiem i odchodząc, kilkakrotnie spoglądał na dziecinę z uczuciem i politowaniem.
Noc była ciemna, ponura, śnieg padał płatami, a gdy Scrooge unosił się z duchem po ulicach miasta, ogień błyszczał we wszystkich oknach. Tu wahające się światełko dawało widzieć przygotowania do skromnej uczty familijnej, talerze wygrzewały się na kominie — tam znowu grono dzieci biegło na spotkania powracających z miasta braci, sióstr, krewnych i przyjaciół; — gdzie indziej na roletach rysowały się oblicza osób, siedzących u stołu.
Sądząc po liczbie osób przeciągających tłumami po ulicach, możnaby mniemać, że nikogo niema w mieszkaniach, tymczasem wszędzie gospodarstwo z upragnieniem oczekiwało na gości. Dlatego też duch był zachwycony, uradowany, na wszystkie strony potrząsał pochodnią, rozlewając wszędzie wesołość i zadowolenie. Nawet człowiek zapalający latarnie gazowe i znaczący swój bieg po ciemnych ulicach nagłemi wytryskami światła, nawet ten człowiek zaczął się śmiać na całe gardło, gdy duch otarł się o niego.
Poczciwiec nie mógł sam sobie zdać sprawy z tego nagłego wybuchu wesołości. Skądże mógł przypuścić, że duch Wigilji Bożego Narodzenia dotknął go swem ramieniem.
Nagle, zdziwiony i przestraszony Scrooge znalazł się bez żadnego zapowiedzenia wpośród obszaru smutnego, pustego, gdzie niegdzie zarzuconego ogromnemi bryłami granitu. Rzekłbyś, że to cmentarz olbrzymów; woda sączyła się na wszystkie strony, mróz tylko tamował jej bieg dowolny; w tej samotni rósł tylko mech i karłowate jakieś rośliny.
— Gdzież jesteśmy? — zapytał Scrooge.
— Tam, gdzie żyją górnicy, którzy pracują we wnętrznościach ziemi. Ci mnie także znają. Patrz!
Światło zabłysło w okienku lepianki — pobiegli w tę stronę. Przesunęli się przez ścianę z gliny i błota i znaleźli w chatce wesołe towarzystwo. Jakiś starzec, staruszka, ich dzieci, wnuki, sąsiedzi, wszyscy przybrani w świąteczne suknie, siedzieli około stołu. Starzec głosem drżącym zanucił kolendę — zgromadzeni powtarzali chórem każdą zwrotkę. Duch pobłogosławił; niedługo bawił w tem miejscu, kazał Scrooge’owi trzymać się oburącz za płaszcz i poniósł go — gdzie? zgadnijcie! Wszakże nie w morze? Właśnie że tak, na morze. Scrooge tak był zajęty trzymaniem się płaszcza, że zpoczątku nic nie uważał, lecz nagle zrobiło mu się bardzo zimno — obejrzał się i ujrzał ze zgrozą, z przerażeniem, jak zdala niknął ostatni pas ziemi, jak niknęły nagie skały. Został odurzony głuszącym rykiem bałwanów, rozbijających się z łoskotem piorunów w łonie pieczar i przepaści morskich, które morze wyryło, jak gdyby w napadzie szaleństwa i wściekłości chciało podkopać i obalić ląd stały.
Zbudowana na smutnej, samotnej, sterczącej z pośród wód skale, o kilka mil od lądu, rok cały zapamiętale uderzana bałwanami, wznosiła się latarnia morska. U stóp jej wiły się niezmierne zwoje roślin morskich, u szczytu gnieździły i bujały dzieci wiatru i burzy, drapieżne ptaki morskie, wznosząc się i opadając naprzemian.
W tem jednak miejscu dwaj strażnicy, pilnujący ognia latarni, rzucającego na straszliwy przestwór smugę światła, siedzieli u prostego stołu, a podawszy sobie twarde dłonie i popijając grog, życzyli świąt wesołych i szczęśliwego roku; potem starszy, którego oblicze pocięte srogością wiatru i surowością klimatu wyglądało jak starożytny poszczerbiony posąg, zanucił chrapliwym głosem pieśń dziką, surową, którą zdala usłyszawszy, wziąć było można za wycie wiatru. Duch ich pobłogosławił i unosił się dalej, dalej, ponad przestwory bezdennego, wzburzonego oceanu, wreszcie w pośród mórz, zdala od brzegów i lądów, w szybkim swym biegu spuścili się nasi podróżni na pokład miotanego burzą okrętu. Wtedy duch przebiegł ze Scrooge’em wszystkie zakątki olbrzymiego gmachu, był u steru, u przodu, w kajucie oficerów, w kajutach majtków, wzleciał na maszty, gdzie czuwały straże; każdego błogosławił, nad każdym wstrząsał pochodnią, a każdy nucił kolendę, a gdy było dwóch razem, życzyli sobie i winszowali, mówili i myśleli o Bożem Narodzeniu, przypominając ubiegłe wigilje spędzone na łonie familji i wynurzając pragnienia, aby na rok przyszły mogli się znajdować u drogich ognisk rodzinnych. Wszyscy, wszyscy bez wyjątku, źli i dobrzy, gniewliwi i potulni, weseli lub smutni, zamienili w dniu tym szczere, przychylne wyrazy, wszyscy sobie przebaczyli, wszyscy mówili o nieobecnych przyjaciołach i krewnych, spodziewając się, że tam, na lądzie — także o nich i myślą i do nich wzdychają.
Gdy Scrooge, przejęty wielkością i uroczystością podróży, wsłuchiwał się w ich rozmowy, pomieszane z żałosnem echem wiatru, gdy się zastanawiał nad sobą i przedzierał wzrokiem otaczającą go ciemność, drgnął nagle, posłyszawszy śmiech dźwięczny i hałaśliwy. Jakże się zdziwił, spostrzegłszy, że śmiech ten wydobywał się z gardła jego siostrzeńca, gdy się ujrzał w pokoju ciepłym, czystym, suchym, przyjemnym, wybornie oświeconym. Obejrzał się zdumiony; duch stał przy nim, uśmiechał się słodko i dobrotliwie wpatrywał się w młodego człowieka.
— Ah ha! ha! ha! — śmiał się siostrzeniec — ha! ha! ha!
Jeżeli kto z was zna człowieka weselszego, któryby umiał śmiać się lepiej i serdeczniej, jak siostrzeniec Scrooge’a — proszę mi dać jego adres — chciałbym go poznać. Lecz bardzo wątpię, czy taki drugi śmieszek znajduje się gdziekolwiek.
Jeżeli choroby i smutki są zaraźliwe i łatwo się udzielające, to też szczęśliwem, szlachetnem i mądrem Opatrzności zrządzeniem nic bardziej udzielającego się niema na ziemi, jak wesołość i dobry humor. Jeśli się inni śmieją około ciebie, a ty, nie mając ciężkiej i głębokiej zgryzoty, nie dzielisz ich wesołości — wyrzekam się ciebie — co więcej — lękam się ciebie — nosisz w swem łonie zaród występku i zbrodni. Śmiej się z innymi, płacz, gdy oni płaczą. Precz samoluby i głazy!
Dlatego też, gdy siostrzeniec Scrooge’a śmiał się i trzymał za boki, śmiała się młoda jego żonka, siostrzenica Scrooge’a, śmiały jej siostry, śmieli przyjaciele całem gardłem. Ha! ha! ha! — cudowna muzyka. — Pasjami lubię.
— Tak, daję wam na to słowo — mówił siostrzeniec Scrooge’a. — Tak jest, powiedział mi — Boże Narodzenie! Głupstwo! Czyście słyszeli coś podobnego w życiu. Ha! ha! ha!
— Tem gorzej dla niego, Alfredzie — rzekła młoda małżonka — tem gorzej — trzeba go żałować, ale nie wyśmiewać się z niego. — I sama śmiać się zaczęła.
— A, to stary dziwak! — mówił Alfred — mógłby być przyjemniejszym, lecz cóż robić, jego wady najcięższą są dlań karą i utrapieniom — dlatego też ja się nie wyśmiewam z niego, lecz z jego dziwactwa.
— Jest podobno bardzo majętny, Alfredzie — tak mi sam mówiłeś!?
— A, cóż mu przyjdzie z majątku — czy on go umie użyć dla siebie lub drugich?
— Wiesz co, Alfredzie, nie znam go, ale go niecierpię! — Wszystkie kobiety powtórzyły ten okrzyk.
— Ja tego nie powiem — rzekł Alfred. — Najpierw jest bratem ukochanej mojej matki; zresztą, komuż szkodzą jego gniewy i nienawiść, jaką ma dla całego rodzaju ludzkiego. Nie kocham go, to prawda, lecz serdecznie nad nim boleję — gdy pomyślę, że w tej chwili, gdzie się wszyscy cieszą i weselą — jest sam — czy wy rozumiecie — sam jeden. Jak gdyby nie mógł przyjść i podzielić z nami skromnego obiadku.
— Tak sądzisz — odezwała się młoda małżonka; — a mnie się zdaje, że stracił bardzo dobry obiad. — Wszyscy obecni przyznali jej słuszność. Alfred tylko z niedowierzaniem pokręcił głową i oświadczył, że niebardzo ufa zdolnościom młodych gospodyń.
— No mniejsza o to — odpowiedziała — skończże to, coś zaczął opowiadać o twoim wuju.
— Otóż żałuję, że stracił kilka chwil przyjemnych, któreby mu wcale nie zaszkodziły. Bez żadnej wątpliwości, towarzystwo nasze jest weselsze niż jego myśli, z któremi został sam na sam, w tym wilgotnym, ciemnym, zakurzonym kantorze. Nie wstrzyma mnie to jednak od składania mu corocznie szczerych życzeń — czy mu się to podoba lub nie, ponieważ lituję się nad nim. Wolno mu wyszydzać zwyczaj obchodu wigilji Bożego Narodzenia, spodziewam się jednak, że wreszcie przed śmiercią lepszego nabierze w tym względzie przekonania, gdy mnie ujrzy wchodzącego z zapytaniem: „Wujaszku — jakże się miewasz?“ a potem: „Wujaszku — życzę ci wesołych świąt.“ Chociażby wreszcie mój upór nasunął myśl obdarzenia biednego buchaltera jakim tysiączkiem złotych, jużby to coś znaczyło. Nie wiem — ale mi się jakoś widzi, że wczoraj nie był tak zatwardziały jak dawniej.
Teraz wszyscy się znowu wyśmiewać zaczęli z zarozumiałości siostrzeńca. Lecz ponieważ ten wybornego był usposobienia, nie pytał więc z czego się śmieją i zaczął im wtórować. Po herbacie zajęto się muzyką, damy śpiewały, młodzież towarzyszyła im na skrzypcach i fortepianie. Młoda gospodyni grała bardzo pięknie na harfie i zaśpiewała małą piosenkę (gdybyście ją raz usłyszeli, potrafilibyście zaraz zagwizdać — nadzwyczaj łatwa), ulubioną niegdyś śpiewkę zmarłej siostry Scrooge’a. Na ten dźwięk, tak znany, cała przeszłość znowu stanęła mu w oczach, coraz więcej rozrzewniony, pomyślał sobie, że gdyby ją był częściej słyszał, możeby był staranniej pielęgnował słodkie związki rodzinne.
Następnie grano w gry niewinne; wreszcie, gdy wszyscy, rozweseleni, trzymali w ręku kieliszki, któremi spełniali różne wiwaty, powstał siostrzeniec i zawołał: — Panowie i panie — jedno jeszcze zdrowie. Za pomyślność wujaszka Scrooge!
— Niech i tak będzie — wykrzyknęli wszyscy, — zdrowie samotnika! — zdrowie pana Scrooge!!
— Wesołych świąt i szczęśliwego roku starcowi, — nie przyjął z moich ust podobnych życzeń — wszelako musi je odebrać. Zdrowie wuja Scrooge!
Scrooge nie posiadał się z zachwycenia. Czuł się lekkim, szczęśliwym, odrodzonym. Byłby chętnie podziękował całemu towarzystwu i uścisnął siostrzeńca, gdyby duch raczył na to zezwolić. Lecz właśnie, gdy siostrzeniec wzniósł ostatni wiwat — wszystko zniknęło — Scrooge i duch wędrowali już daleko.
Zwiedzili wiele miejsc, wiele okolic, wiele mieszkań i gmachów, zawsze z najpomyślniejszym skutkiem. Duch zatrzymywał się u łoża chorych i cierpiących, a ci zapominali natychmiast swych dolegliwości; byli na poddaszach wygnańców — a tym zdawało się, że na chwilę na ojczystej znajdują się ziemi. Zrozpaczony godził się z losem, w serce jego wstępowała uległość i nadzieja lepszej odmiany. W domach przytułku, w szpitalach, w więzieniach, wszędzie duch zostawiał błogosławieństwo, pociechę — udzielając Scrooge’owi zbawiennych nauk miłości bliźniego.
Była to noc długa, jeżeli wszystko spełniło się w ciągu jednej nocy — lecz Scrooge wątpił o tem, — zdawało mu się, że mnóstwo Wigilij Bożego Narodzenia złożyło się na tę jedną całość. To tylko uderzyło Scrooge’a, że gdy sam w sobie nie czuł żadnej fizycznej zmiany, widmo starzało się widocznie. Scrooge zauważył tę przemianę i nic o niej nie mówił, lecz gdy wychodzili razem z jakiegoś domostwa, spojrzał na ducha i spostrzegł, że włos jego zbielał.
— Czyż życie duchów jest tak krótkie? — zapytał nieśmiało.
— Bardzo krótkie — przemijające. — Życie moje kończy się tej nocy — odpowiedział duch.
— Tej nocy?
— Tak jest — o północy. — Słuchaj — godzina się zbliża.
Zegar wybił godzinę, trzy kwadranse na jedenastą.
— Wybacz zbytniej mojej ciekawości — rzekł Scrooge, wpatrując się pilnie w suknię ducha — lecz widzę coś nadzwyczajnego wysuwającego się z pod twego okrycia. Powiedz mi, co to jest?
— Patrz!
Z fałdów sukni wywinął dwoje dzieci — wynędzniałych, wychudłych, zmizerowanych, odrażających nędzą, niechlujstwem — dzieci uklękły u stóp ducha i uchwyciły się sukni.
— Patrz, człowieku! patrz! — wołał duch na Scrooge’a.
Scrooge, przypatrzywszy się bliżej, cofnął się na widok tej nędzy, tego wcielonego nieszczęścia, zaniedbania, chciał coś mówić, lecz wyrazy zastygły mu w ustach, wreszcie wybąkał: — Duchu! czyjeż te dzieci?
— Dzieci ludzi — twoi bracia. — Jedno zwie się Nędza, drugie Ciemnota. Na czole ich wyryte jest, o zamożni i majętni ludzie — wasze potępienie. Strzeżcie się, ludzie! Oświecajcie, kształćcie i wspierajcie braci waszych — bo inaczej biada wam! biada!
— Czyż niema dla nich ratunku, schronienia, opieki? — zawołał Scrooge, gotów do poniesienia ofiary.
— Alboż to niema więzień — alboż to niema domów zarobkowych — mówił duch z gorzką ironją, powtarzając wyrzeczone niegdyś przez Scrooge’a wyrazy.
Zegar uderzył północ.
Scrooge chciał coś przemówić — ducha już nie było. Gdy ostatni dźwięk zegaru rozpłynął się w powietrzu — przypomniał sobie zapowiedź Jakóba Marley’a — obejrzał się wokoło i ujrzał zbliżającą się ku sobie postać poważną, uroczystą, przybraną w szeroką, powłóczystą, ciemną oponę.




  1. Bob zdrobniałe imię od Robert.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.