<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostap Bondarczuk
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Było to świeżo po owym roku klęsk, roku pamiętnym w dziejach świata — 1812 — w naszym kraju także na długo zostawiał on ślady po sobie; na ziemi gruzem, popiołem i mogiłami, na duszach nie jednym zawodem, nie jedną stratą bolesną. Po wielkiem przesileniu była chwilka ciszy, odrętwienia, spoczynku przed nowemi burzami.
Wojska nowego Aleksandra, nowego Cezara przelały się w serce północy, i odpłynęły nazad w pół zmarzłe, w pół na duszy zrozpaczone; a kędy przesunęła się wojna, gdzie przeszli z orężem w ręku ludzie gnani wolą zdobywcy, pozostały po nich drogi, jak po burzy lub szarańczy. Drogi zgliszcz, skieletów, mogił i ruin.
Pustkami smutnemi stały wielkie części kraju. Wieśniacy odbiegli swoich sadyb, panowie swych pałaców, każdy się tulił pod mury miejskie lub w głąb lasów szukając bezpieczeństwa. Nie jedna wieś stała pustką lub zgliszczem, nie jeden dom szlachecki świecił wybitemi okny, nie jedno pole stratowane obozowiskiem, odłogowało nie zasiane.
Straszna to klęska wojna! W lat tysiąc, gdy porozumnieją ludzie i godność swą ocenić potrafią, gdy pojmą nareszcie, jak dziwnie zwierzęcem rozwiązaniem wszelkiego sporu, jest uciekanie się do siły pięści, do walki ciał, boje naszych czasów służyć tylko będą poetom za temata do strasznych, a niepojętych już wnukom i prawnukom obrazów. Nie jeden czytając opisy krwawych bojów całych narodów, przeciw całym narodom, zawoła w duchu: o, cóż to za dzikie, barbarzyńskie były czasy!
I przez Wołyń nasz, ciągnęły części potężnej Napoleona armii, i tu ślady przechodu pozostały po nich.
Spojrzyjmy na tę wioskę w dolinie, między dwoma pagórkami leżącą.
Jeden z wzgórzów okryty dębowym laskiem, co się jeszcze nie rozwinął, drugi nagi i pokrajany w zarosłe już trawą skiby, lekko schodzą oba ku zielonej łące, co się pozłociła kwitnącą łotocią. Po nad rozlaną jeszcze na mnogie kałuże rzeczułką, przechadzają się poważnie czerwononogie bociany, polatuje czajka piskliwym odzywając się głosem, błądzą cyranki szukając zakrytego trzcinami źródliska. Po nad łąką i rzeczułką spuszczają się z przeciwległego lekko pochylonego wzgórka, płosy ogrodów wiejskich, poodgradzane płotami od siebie, gdzieniegdzie ocienione białą od kwiatu gruszą, starą lub wypruchniałą wierzbą. Ale ogrody te jeszcze nie skopane, rzadko który okrył się czarną odwróconą darniną, większą część przeszłoroczne zeschłe, pogięte zasłaniają bodiaki, bziki złamane od śniegu i łodygi kukuruzy lub powywracane kaczany kapusty. Ku górze stoją chaty, każda przeciw swego ogródka. Chata wołyńskiego chłopka, warta jest zastanowienia doprawdy. Nie dziwię się ja wcale zasadnej, z okrągłych bierwion na mech pobudowanej chacie Poleszuka, pokrytej dranicą; na tęgich podwałach, o silnych krokwiach. Tu nie wiele sztuki potrzeba było na zrobienie domku, przy dostatku wszystkiego, co ku temu potrzebne. Z trochą starania, z tegoż drzewa dałoby się coś jeszcze porządniejszego, a przynajmniej kształtniejszego stworzyć. Ale na Wołyniu, gdzie często całe wsie rózgi lasu nie mają, gdzie o materjał tak trudno, chata wieśniacza równie jest kunsztowną i ciekawą, jak lepianka w stepie Bessarabskim. A i tam, to morzem, to Dniestrem przyjdzie czasem kawał drzewa, i większa zamożność ludu, daje mu środek nabycia, i kamień wszędzie prawie zastępuje drzewo. Tu nic z tego. Chata w bezlesiu buduje się Bóg wie jak i z czego.
Osobliwsza też to zaprawdę budowa! kilka krzywych dębowych lub osikowych słupów podpierają ją po bokach. Beleczki, coby ich Poleszuk nie wziął na krokwie, beleczki brzozowe, osikowe chude, krzywe, powyginane, służą za podstawę dachu. O krokwiach nie ma co i mówić, są to z kory tylko obrane patyki osiczyny, zawieszone nieforemnie a tak dalekie od linij prostych, że dach cały, gdy słoma się zleży, jeży się pagórkami i doliny. Łatwo też na nim stać wodzie deszczowej i prędko bardzo mech z początku brunatny, potem żywej zieloności, wieńczy przegniłą lepiankę. Ściany zarzucają się najrozmaitszego drzewa polanami; i nie myśleć im wcale o foremności, ciosać nie ma z czego, ułożyć się krzywe nie da prosto, często też i najczęściej w górze się wydmie, u dołu wklęsnie cieniuchna zapora, całą rodzinę rozdzielająca od zimowych niepogód i dojmujących wichrów. Zewnątrz i wewnątrz grubo wylepiona gliną, osmarowywana co roku, ogrodzona przyźbą, ziemią lub gnojem napełnioną; przecięta maleńkiem okienkiem, nad którem wisi kawał zwiniętej maty, chatka wieśniacza trwa jednak długie lata; ale jakże smutna jej zgrzybiałość!
Nie prędko chłopek pomyśli o nowej, bo mu o nią wielce trudno. Pleciony kominek pałkami już tylko odartemi z chrustu i gliny sterczy nad nią; dach połamał się, pozapadał, zazielenił od mchu i porósł trawami i zbożem; z jednej strony pochylił się, aż go drągiem podeprzeć musiano, z drugiej zsunął aż na ściel. Nic to! Ściany wpadły głęboko w ziemię, tak że okienko siadło na przyzbie; słupy porozchodziły się na różne strony, drzwi ukosem się otwierają, przecież chata jeszcze mieszkalna. Nieraz dach runie, ściana się wywali, na jedno niby nie patrzą, drugie podeprą i tak, aby dalej, aby dalej. Ciężko bo też to pobudować chatę w bezlesiu. Cóż dopiero inne budowle, kiedy taka chata. Gumno korzysta z plecionego płotu i jedną ścianę oszczędzając, ku niemu się przyparło, — chlewek korzysta z chaty i do niej się przytulił, szopka korzysta z chlewka i tak dalej. To też kiedy iskra wyleci na dach, nie ma już ratunku, wszystko płonie. A gdy spłonie, dopiero z musu trzeba pomyśleć o nowem.
Chata, którąście widzieli zgrzybiałą już i letnią staruszką, wcale inaczej wygląda gdy nowa, a zwłaszcza kiedy gospodarz całą gębą gospodarzem; kiedy gospodyni dbała, a semja duża. Wylepiona, wybielona, omieciona, zdaje się ukrywać starannie, z czego się składa i rzekłbyś, że doprawdy, pobudowana z drzewa nie z kijów.
Po 1812. wieś nasza i jej chaty, wcale jednak inaczej wyglądały. Na wielkim położona trakcie, na wojsk przechodzie, wiedziała czego się ma spodziewać, i wieśniacy po jednemu, po dwu, potem kupami wybrali się na sąsiednie Polesie. Pan ze swego pałacu daleko wprzódy ustąpił.
Wieś, pałac, zabudowania, pola, smutny teraz przedstawiały obraz, kilka chat z brzegów całkiem rozebranych, sterczały niewyrwanemi słupy i rumowiskiem pieców czarnych. Płoty leżały na ziemi, ogrody okrywały chwasty i pokrzywy przeszłoroczne. Niektóre budowy niedogorzałe ze zwisłemi dachy, z wyłamanemi ścianami, zgasłe tylko zawierały ogniska. Stratowana ziemia, świadczyła o koniach, które w pobliżu stały. Szczątki kości walały się po drodze, krucy obrywali reszty ścierwa ze skieletów koni.
Głuche milczenie przerywane krakaniem ich, panowało na wiosce. Mało jeszcze włościan popowracali, i z rzadkiej chaty kurzyło się, rzadka postać ludzka przesuwała się przez szeroką drogę środkiem wsi wijącą, której część trawą i burzanami zarosła.
W końcu osady był dawniej pałac pański. Zwał się on pałacem, boć ten, co w nim mieszkał, zwał się grafem. Był to budynek piątrowy żółty, ze czterma kolumnami z frontu, z dwiema oficynami po bokach. Ode drogi oddzielały go sztachety w murowanych słupach i brama murowana wyniosła, z dwoma glinianemi wazony na wierzchu. Teraz wojna wyłamała sztachety, słupy z tynków opadły i jedna część bramy runęła. I pałac w nielepszym był stanie.
Większej części okien brakło szyb, a nawet ram, niektóre zamykały się okiennicami, inne zabite były dylami, inne stały otworem dla wróbli i jaskółek. Jedna z oficyn widocznie służyć musiała za stajnię, bo kupy przez okna wyrzucanego gnoju, dobitnie o tem świadczyły; druga w połowie pusta, w połowie zajęta przez rządcę, nieco w lepszym była stanie.
Na froncie pałacowym, nie wiem jakim trafem, kula armatnia wybiła dziurę po nad samym spłókanym herbem dziedzica. Jaskółki ulepiły gniazdo w tej pamiątce wojny. Zniszczenie choć im posłużyło na coś.
Wewnątrz smutno wnijść było. Dach połamany przepuszczał deszcz i tający śnieg, które strugami brudnej wody, płynęły na powybijane i powyrywane posadzki, na sztukaterje gipsowe, na malowane i mozajkowane ściany. Pałac sam opowiadał swoją historję. W sieniach postrzelane ściany, ruszona podłoga, zrąbane drzwi. W pokojach kupy popiołu i węgla, krzesła walały się bez nóg, stoły leżały na ziemi, kominki czerwonemi nagiemi świeciły cegłami. W jednej sali kilka familijnych obrazów posiekanych, pokiereszowanych, postrzelanych, bez nosów, bez oczu wisiały nieforemnie lub leżały na podłodze. Wielki bilard odarty z sukna zarzucony był słomą; do zielonego sznura na którym wisiał pająk, uczepiono postronek urządzony na stryczek i widocznie używany, bo pod nim kałuża czarna, zaschła, dowodziła barbarzyńskiego pastwienia, nad kimś może niewinnym. Wszędzie pełno kości, zdartych papierów, zgasłych kłaków od naboju, ułamków mebli i sukien. Na białych ścianach czarnym węglem zapisali żołdacy różnych narodów plugastwa szkaradne.
W gabinecie fortepian pocięty był szablami, a na posadzce walały się białe klawisze, arfa strzaskana wisiała na kołku, puste ramy obrazów, zaciągnął już pająk pracowity.
W biblioteczce stały szafy puste, kilka tylko tomów rozstrzępionych, rozplasły się na ziemi, kilka kart wyrwanych bielały po kątach; splugawiona rycina ulepiła się na ścianie.
I wszędzie tak, wszędzie.
Nie poszanowano kaplicy, nie oszczędzono świętości. A ludy, co się pastwiły tak nad strzechą nieznanego, nie byli to barbarzyńce! O! nie! przyszli z ucywilizowanego zachodu, ale wojna rozbestwia. Wojna każąc człowiekowi nastawiać życia, pozwala mu wyrzec się też wszelkiego uczucia. Żołnierzowi wolno jest wszystko, bo jutro nie jego, a zapał się podobno podsyca swawolą.
Krucyfiks kapliczny rozpłatany był na dwoje, i podziurawiony kulami; na ołtarzu zrobiono żłób, w konfesjonale walała się reszta plewy.
W ogrodzie powycinane największe drzewa, zrąbane mosty, zrzucone altany, i gdzieniegdzie tylko twarz bez nosa, rękę bez palców wyciągał z gałęzi i chwastu, stary posąg kamienny. Sadzawki zielona pleśń pokryła.
W oficynie pana rządcy, świeżo jako tako wyporządzonej, parę pokoików zajmował pan Mrzozowski, który jak skoro się uspokoiło, ucichło, porzuciwszy żonę i dzieci w Łucku, sam do obowiązków powrócił.
Mógł jednak wybornie odpocząć, bo nie było ani czego pilnować, ani co, ani kim robić. Ludzie wprawdzie powracali, ale musieli iść na zarobki, bo w domu nie było co jeść, nie było czem zasiewać, nie było czem orać i nie było im co dać. Ani chudoby, ani pługa, ani ziarna. Ci, co się zwlekli z końmi i wołami, musieli je sprzedać, aby żyć. Obowiązki więc pana Mrzozowskiego ograniczały się na wzdychaniu, rozpytywaniu, kurzeniu fajki i przechadzkach po wsi. Ozimina nie zasiana, a jarzyny nie było czem i jak zasiać. Jednakże trzeba mu oddać sprawiedliwość, że o tem myślał.
Codziennie regularnie Mrzozowski zapaliwszy fajkę na krótkim cybuszku, włożywszy czapkę na głowę, chodził po pałacu.
Zniszczenie panujące tu, nie mogło mu się w głowie pomieścić, ciągnął go ten widok okropnością swoją. Wszedłszy w sieni stawał, patrzał, ramiony ruszał, kręcił głową i tak postępował dalej, wszędzie się zatrzymując i medytując. Obszedłszy cały pałac najskrupulatniej, powracał do swojej izdebki, siadał na kuferku a mając podostatkiem połamanych krzesełek, raczył się obfitym ogniem na kominie.
Medytacje rządcy, codziennie jedne, codzień się powtarzające, przedłużały się nieco modyfikując do późnego wieczora.
Po obiedzie uwarzonym przez starą babę niegdy dworską gospodynię u kominka, Mrzozowski wychodził na wioskę, na puste łany, rozprawiał z wieśniakami, których napotykał, wstępował do arendarza Lejby, który już objął w posiadanie austerją traktową i wypiwszy kieliszek wódki, nakiwawszy głową, powracał siedzieć na pustym kuferku. W dnie świąteczne jeździł do żony do Łucka, lecz w poniedziałek po niedzieli i nazajutrz po święcie, powracał na stanowisko.
Zwyczajnym wątkiem medytacji pana Mrzozowskiego było:
— Jak też to oni nic nie poszanowali!
I — co to graf powie gdy powróci? Wprawdzie pisał pan Mrzozowski do grafa, ale nie otrzymawszy odpowiedzi, nie był pewien, czy list jego doszedł.
Jednego poranku, gdy właśnie ukończył przegląd pałacowych pustek, i już miał z sieni wychodzić, posłyszał rządca trąbkę pocztarską, plaskanie z bata i turkot powozu, spuszczającego się w jar ku dworowi. Mrowie po nim przebiegło.
— Dalipan ktoś jedzie — rzekł w sobie, a gdy się przybliżało:
— Doprawdy że jedzie — powtórzył.
Trąbka grała coraz to głośniej.
— Jak Boga kocham! ktoś jedzie! — zawołał i wyskoczył zaczerwieniony.
A właśnie w gruzy wrót wtaczała się żółta bombiasta landara sześcią koni zaprzężona, za nią koczyk, za koczykiem bryka.
— Jak żonę i dzieci kocham, to graf! co ja tu nieszczęśliwy pocznę! łamiąc ręce przeraźliwie zaskowytał pan rządca. Landara zajeżdżała przed ganek.
Z okna wysunęła się ziewająca głowa pana grafa z rumianem obliczem, obwisłą wargą i siwemi zaspanemi oczyma.
Spojrzał i zakrzyknął.
Mrzozowski stał drżący, czapkę wziąwszy pod pachę, skulony, z miną zbiednioną.
— Co to jest! — zawołał graf.
Hrabina wychyliła się, spojrzała, zakryła oczy rękami i krzyknęła boleśnie.
— Ach! ach!
— Co to jest! pustka! — powtórzył dziedzic.
— Jak zwyczajnie po wojnie — szepnął zginając się rządca.
— Ale, to chyba u nas tylko, nigdzie nic podobnego nie widziałem!
— Po trakcie JW. grafie, tak wszędzie.
— Więc wszystko.
— Wszystko zniszczono — rzekł Mrzozowski.
— A wieś?
— Jak wszystko.
— A ludzie?
— Połowy ich nie ma.
— A pola?
— Nie zasiane.
— To ruina, okropna ruina.
— Ruina JW. panie.
— Nieszczęście!
— Nieszczęście! — powtórzył z westchnieniem Mrzozowski.
— Cóżeś waść robił?
— A cóżem miał robić przeciw wojsku.
— A przecież, prosić, starać się, u generałów, u starszyzny, skarżyć wreszcie.
— Jeden generał niemiecki kazał mnie, upiwszy się, powiesić w wielkiej sali, ledwie mnie oficerowie przez litość odcięli. Gadać nawet nie dali. Żonę i dzieci musiałem skryć w mieście: sam z niebezpieczeństwem życia dobra JW. pana pilnowałem.
— Cóżeś waść upilnował?
— A cóż? jak JW. graf widzi.
— Pustki?
— Kazałem okna pozabijać.
— A gospodarstwo?
— Nie ma kim orać, czem orać i co siać.
— Nie siano?
— Nie siano JW. panie, ale Lejba obiecuje.
— Ale cóż tu poczniemy, przerwała hrabina, pałac w ruinach, pustki, ludzi nawet nie mamy, mieszkać tu niepodobna. Graf poskrobał się po czole, Mrzozowski stał w milczeniu.
— Gdzież waść mieszkasz? — spytał.
— W oficynie, dwie izdebki.
— Jechać do oficyny!
Powozy ruszyły z przed ganku i potoczyły do oficyn. Tu graf i grafini i mała ich córeczka Misia, i niańki i sługi i cały dwór wysiadł. Ale nie było gwaru, na wszystkich zniszczenie to wielkie uczyniło wrażenie, szeptano tylko cicho, poglądano, a niektórzy pobiegli do pałacu.
JW. graf z żoną poszedł także.
Surowo, smutno przeszedł pokoje milczący, z wargą zaciętą. Żona płakała wieszając się na jego ramieniu; stawała co chwilę i łamała ręce na widok swych ulubionych sprzętów zniszczonych, swych pokoi splugawionych przez hałastrę. Ludzie idący za państwem cicho, jakby przerażeni wskazywali sobie w milczeniu to strzały, to szczątki ognisk, to zdarte szmat jakichś ostatki. Mrzozowski z tyłu stąpał milczący także.
Przeszedłszy pałac cały, hrabia wystąpił na ganek ku ogrodowi wiodący. Mrzozowski czegoś się zarumienił, ale nikt tego nie postrzegł.
Po złamanych wschodkach wyszli na trawnik zieleniejący, potem w prawo grabową ulicą. Rządca za niemi, słudzy za niemi milczący; Mrzozowski chrząkał niespokojnie i kręcił się jak w ukropie.
Uliczką ciemną zbliżyli się ku kamiennej ławce, pod starym dębem, nad sadzawką stojącej. Graf spojrzał na rządcę.
— Ludzi z rydlami, rzekł lakonicznie.
Ten potarł ręką po czole.
— JW. panie — wyjąknął, nie ma po co.
— Co? jakto? Zkąd waść wiesz dla czego ich potrzebuję?
— Nie dla czego panie, tylko dla dobycia kufra, — którego nie ma.
— Jak to nie ma! — zawołał hrabia. — Zkąd wiedziałeś że był?
— Jak tu przyszli Austrjacy, mówił mięszając się Mrzozowski, zaraz szukali pieniędzy, bili w ściany, wydzierali podłogi; potem nie znalazłszy poszli kopać do ogrodu i — znaleźli.
— Znaleźli! — powtórzyło kilka głosów.
— Znaleźli, podzielili się i zabrali.
Graf z dziwną krwią zimną zawrócił się, cicho coś szepnął płaczącej żonie i poszedł nazad. Mrzozowski czerwony i niespokojny potoczył się za niemi.
Słudzy pobiegli sprawdzić na miejscu powieść o dobytym kufrze, jakoż w istocie kufer snać odkopany został, bo nie zasypana jama około ławki, już trochę porosła, czerniała jeszcze.
— Straciliśmy wiele, — rzekł graf do żony, — ale nie wszystko. Nie płacz, moja Anno — inni stracili więcej — nam jeszcze pozostało czem zniszczenie to zatrzeć. A la guerre comme à la guerre. Mrzozowskiego mam w podejrzeniu. To się jednak odkryć musi. Tymczasem do oficyn, a jutro zajmiemy się ładem i restauracją. Wystarczy nam to, cośmy w Warszawie pożyczyli, a jeśli będzie potrzeba — nie trap się tylko moja Anno — dodał — ludzie naszej kondycji powinni być wyżsi nad te drobnostki. Le desespoir est canaille.
Byłby mówił dalej, ale w tej chwili odarty dzieciak wyrwał się z gęstwiny i począł uciekać.
Ze łzami spojrzała na dziecko hrabina. Było to dziecię wieśniacze, nędzne, żółte, wybladłe, sześć lub siedm lat mieć mogące, a tak odarte, że połowa ciała przez łachmany poczepiane świeciła. Siermiężka jego zlepiona z najróżniejszych szczętów, ledwie piersi i biodra okrywała; nogi bose, ręce nagie, głowa nie okryta była; a na bladej twarzy, pomimo przestrachu, cierpienia, śladów schorowania i wyniszczenia głębokiego, ujmujący wyraz łagodności panował. Siwe oczy we łzach pływały, a ściśnięte usta, kształtne, wązkie, choć sine, choć we wpadłych policzkach, nie śmiejąc wzywać litości, zarysowały przymuszony uśmiech, uśmiech biednych co za obowiązek sobie mają, pokrywać nim cierpienie i prosić miłosierdzia.
Pomimo odarcia i przerażającej nędzy, bladości, wyschnienia, dziecię jeszcze było piękne, tą smętną pięknością zeschłych kwiatów, co się rozkwitną na gałązce rośliny zwarzonej jesienią.
Twarz uciekającego dziecięcia uderzyła hrabinę i tak już rozczuloną widokiem zniszczenia, myślą u sobie i swojem dziecięciu.
Chłopiec poskoczył ulicą, obejrzał się i zaszył w poblizkie krzaki.
— Co to za dziecię? spytała pani.
— Mości Mrzozowski, co to za dziecię? powtórzył hrabia.
— To JW. panie, sierota z tutejszej wsi. Cała chata wymarła z gorączki — ono się tu tuliło przy pałacu żebrząc — syn Bondarczuka, zowią go Ostapkiem.
— Jak to! nie ma nikogo krewnego blizkiego?
— Nikogo JW. panie, krewni Bondarczuków najpierwsi się ze wsi wynieśli i dotąd nie powrócili.
— Jakże żył?
— Jak robaczki i ptaszęta JW. panie.
— W zimie?
— I w zimie.
— Nie odchodził przez cały czas nigdzie?
— Nie, ciągle był przy pałacu.
— Czemże żył?
— Nie wiem. — We dnie nigdy się prawie nie pokazywał. W nocy widywano go po pustych chatach, grzejącego się u tlejących głowien. Ja mu czasem kazałem dać łyżkę strawy, boć to pańskie dobro. — Nawet Niemcy i inne nacje co tu stały, z litości go czasem podkarmiali i dawali mu (co sam widziałem) swoje kociołki do wylizywania.
— Biedna dziecina! — smętnie odezwała się pani. — Hrabia pod ciężarem jakiejś uprzykrzonej myśli, westchnął także, ale widocznie z innej przyczyny.
Potem chwilkę milczeli. — Chłopak przypatrywał się z za krzaku państwu, schylony wpół, z oczyma wytrzeszczonemi, widocznie gotów do odwrotu nakształt dzikiego zwierzątka.
Zbliżywszy się hrabina, zawołała go do siebie.
— Chodź tu moje dziecko! chodź.
Chłopiec się zawahał, obejrzał.
— A idźże do JW. pani — krzyknął Mrzozowski podnosząc kija — Ostap na widok tej groźby już miał pierzchnąć, gdy powtóre zawołany przez panią, zebrawszy się na odwagę, wystąpił rzuciwszy okiem na rządcę. Tu dopiero w całym swym majestacie objawiła się oczom przytomnych, nędza sieroty.
Hrabinie ciągle oczy we łzach pływały.
— O! prawda — zawołała — nie godzi się skarżyć i narzekać na siebie wobec takiej nędzy.
— To całkiem co innego, — odmruknął mąż poglądając posępnie. — Oni stworzeni są do tego.
— Mężu! — przerwała Anna.
— Inaczej Bóg by tego nie ścierpiał, z najzimniejszą krwią dokończył graf.
Hrabina rozpytywać go poczęła; ośmielony sierota odpowiadał coraz wyraźniej.
— Byłeś tu przez cały czas?
— Byłem.
— Cóżeś widział?
— A cóż, to co i wy widzicie teraz. Palili, łamali, popalili, połamali i poszli.
Nagle graf jakby się ocucił.
— Możeś i to widział, jak tam dobywali kufra pod ławką nad wodą.
Mrzozowski straszliwie pobladł.
— A widziałem — odparło chłopię.
— Doprawdy! — zawołali wszyscy — widziałeś jak Niemcy...
Rządca stał jak pod pręgierzem, dusił się, bladł, czerwienił, kołysał na nogach.
— Ale nie Niemcy — rzekł chłopiec.
— A któż?
— Pan rządca z jakimiś ludźmi, nocką przyszli, wykopali, wzięli na wóz i...
W tej chwili Mrzozowski zniknął, rzucił się w głąb ogrodu, w gąszcze. Słudzy popędzili za nim.
— Możeś widział gdzie zawieźli — dodała hrabina.
— A jakże, bo przez ciekawość poszedłem za nimi. Bali się widać wieźć daleko, to ono tylko zajechali pod gruszę na łan i tam dziurę wykopawszy...
— Prędzej, prędzej, — zakrzyczał tracąc zimną krew hrabia. — Pod gruszę — pod gruszę! — Chłopcze z nami.
I w oka mgnieniu graf z ludźmi poleciał, zabrawszy z sobą Ostapka, na łan. — Pod starą gruszą, pomimo ubitej starannie darni, znać jednak było niedawno poruszoną ziemię, po wklęsłości nie wielkiej.
— Tu — rzekł Ostapek.
Ludzie wzięli się do kijów i rydlów i z niewymowną radością postrzegli wkrótce żelazny kufer, którego wierzch zardzewiały, dźwięknął pod uderzeniem rydla. Dobrano się do zamka, zamek był nienaruszony. Hrabia, rozkazawszy wieźć odzyskane mienie do pałacu, pospieszył oznajmić o tem żonie. O Ostapku zapomniano zupełnie i sierota poszła powoli ku łące, gdzie kilkoro dzieci pasły chudą trzodkę siedząc u nanieconego ogniska.
Byłby może hrabia na zawsze o dziecięciu zapomniał, bo radość z odzyskania sreber, klejnotów i ważnych papierów, całkiem nim owładła; ale żona podbudziła go do wdzięczności.
— A ten chłopiec? — spytała wieczorem.
— Jaki chłopiec?
— Sierota co ci pokazał gruszę.
— A prawda! zapomniałem, trzebaby dać mu przynajmniej jeść.
— Jeść! mężu! — odezwała się dziwnym głosem Anna. Ktoby cię nie znał, wziąłby za niewdzięcznego lub nieczułego, kamiennego człowieka.
— Mogęż mu co uczynić więcej? — spytał graf.
— Mnie się zdaje — odpowiedziała żona — że możesz go uwolnić, wychować przyzwoicie i lepszy mu los zabezpieczyć. Mnie się zdaje, żeśmy nawet obowiązani do tego.
— Doprawdy? może! może to być! Rób jak chcesz!
Po tej rozmowie, hrabina posłała po Ostapka, którego ledwie wynaleziono, ukrytego w ogrodowej budzie. Nazajutrz odziany, nakarmiony, przyjęty między dworskich, odżył już biedaczek.
W rok potem hrabina odsyłała go do szkół; i ot jak opuszczony sierota, dziwnym trafem wychodził na człowieka.
Mrzozowski zabrawszy żonę i dzieci, pojechał na Podole, gdzie wziął majątek spustoszony w dzierżawę. Hrabia nigdy nawet o nim nie wspomniał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.