<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostap Bondarczuk
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Na berlińskiej publicznej przechadzce, którą Pod Lipami zowią, stanowiącej najpiękniejszą może i najbardziej ludną, przynajmniej w pewnych dniach, porach część miasta, gdzie świat fashionable zwykł uczęszczać, jak w Wiedniu na Prater, w Medjolanie ku Porta Orientale, w Florencji na Casciny, na Corso w Rzymie, w Neapolu na wzgórza Pauzylippu; — dniem wiosennym a raczej wieczorem, wśród tłumu powozów, ludzi i jezdnych, dwóch młodych ludzi, szło ustronnie, powoli, jakby nie patrząc na to co ich otaczało.
Po jasnych włosach, a więcej jeszcze po charakterystycznych rysach, poznać było łatwo, że słowiańska krew płynęła w ich żyłach, że wśród germańskiego świata, byli przybyszami i gośćmi. Lecz należąc do jednego plemienia, dwaj młodzi widocznie, nie pochodzili z jednej narodu klasy.
Przypatrzmy się im siedzącym na ławce i wśród gwaru, w smutnem poglądającym milczeniu, na to co ich otacza, nie przenikając. Obojętnemi oczyma wodzą po powozach, po pieszych parach, po jeźdźcach popisujących się z końmi, i paniach uśmiechających się z błyszczących świeżością karet i landar.
Starszy, na pierwszy rzut oka, zastanawia tą szlachetnością delikatnych rysów, którą pospolicie przypisują wyłącznie arystokracji. I dla czegożby kilka pokoleń swobodnego, wesołego, próżnego żywota, nie miało wpływać na wyidealizowanie rysów i postawy? Tak nawet jest; ale potomkowie wielkich rodzin, które przypadkiem, rachubą, ukradkiem, nie podsyciły się mniej szlachetną, a bujniejszą krwią ludu, przy wielkiej delikatności rysów, mają też właściwą sobie ich zdrobniałość. Nasz młody chłopiec, także miał rysy posągowe, oko wypukłe i kształtnie powieką ociągnięte, nos prześlicznych linij, czoło gładkie i wzniosłe, rączkę maleńką, nogę drobną jak kobieca. Ale wdziękowi i szlachetności kształtów, ujmował brak siły, jakieś wycieńczenie, znużenie, skarłowacenie, które łatwo postrzegłeś.
Zdało się, jakbyś nań patrzał przez szkło zmniejszające, tak wszystko w nim zdrobniało, zmalało. — Życie nie płynęło falami po wzdętych jego żyłach, ale toczyło się powolnie, mozolnie, ciężko, a może nudno. Czarny lśniący włos, wcześniej niż należało, począł uciekać ze skroni i odsłaniać bardziej jeszcze czoło; barwa różowa zeszła z policzków młodych jeszcze, a już bladych i zmatowanych. Oparty na lasce, z założonemi na krzyż rękami, człowiek ten w zadumie pogardliwej, poglądał nie widząc przed siebie.
Drugi, obok siedzący, barczystszy, słuszniejszy, biały, rumiany, zbudowany na olbrzyma, rozrosły jak dąb na dobrej ziemi, z długim włosem blond i niebieskiem okiem, z malinowemi usty; tęskno także, choć wcale inaczej patrzał. Jego milczenie więcej daleko mówiło. Zrzucony kapelusz, rozpierzchłe włosy, zdarta rękawiczka, zgięty kij w ręku silnem, dowodziły gry namiętnej wewnątrz. Oczy błądziły po przechadzce, a każde odebrane wrażenie pisało się wyraźnie, jasno, na niezastygłem jeszcze obliczu. Co uczuł, to wyrażał w tejże chwili, całym sobą.
Trudno było na pierwsze spojrzenie powiedzieć, jaki stosunek łączył tych dwóch tak wielce różnych, tak z daleka zapewne zbliżonych ludzi. Nierówność stanu, nietylko rysy twarzy, pochodzenie zdradzające, ale ubior nawet i postawa, objawiały. Pierwszy miał w rękach batystową cieniuchną chusteczkę, cienki złoty łańcuszek wenecki trzymał jego lornetkę w złoto oprawną smakownie; laska z gałką przepysznie wyrzezaną, pochodziła widocznie, od sławnego Verdier z Paryża. Suknie jego musiały być pracowicie u Humanna stworzone, a koszulę szył wynalazca tej specjalności, z całem staraniem, jakie się tej części stroju należy. Słowem strój pierwszego był smakowny i kosztowny choć wcale pozornie, nie błyszczący.
Drugi, przeciwnie zaniedbanem ubraniem, przypominał Bursza, dość gruba, białości śnieżnej koszula, buchasto, dobywała się z pod długiej czarnej, niedbale spiętej kamizelki; chustka à la Colin, ledwie z lekka obwijała szyję żylastej i muskularnej struktury. Ręce, z których jedna obnażona była, nie nosiły na sobie śladów tego pieszczonego starania, z jakiem ludzie wyższego świata, zwykli się z niemi obchodzić. Były to ręce potężne, kształtne ale wielkie, pracowitego człowieka; dłoń namulona, palce nie w jednem miejscu odarte.
Gdy pierwszy pochylał się na lasce sparty, drugi w tył do drzewa się przysunął; oczy ich zdawały się unikać. Głębokie, długie milczenie trwało, pół może godziny. Nareszcie pierwszy, owa postać arystokratyczna, z uśmiechem obrócił się ku towarzyszowi i rzekł:
— Eustachy! o czem myślisz? miałżebyś się gniewać?
Tamten się zerwał, bystro rzucił okiem, uśmiechnął także, ale gorżko — i odparł z westchnieniem:
— A! panie hrabio! godziż się tak żartować? Mogęż się ja gniewać?
— Znowu wpadasz w swoją zwykłą przesadę?
— Być może, panie hrabio!
Te, panie hrabio, wymawiane było z takim przyciskiem, że widocznie stanowiło przymówkę, szyderstwo może.
— Mój Eustachy, dajże mi pokój z tem hrabiostwem! — rzekł z flegmą drugi. — Wiem dobrze co to znaczy w twoich ustach.
— I cóżby innego, nad głęboki mój szacunek znaczyć mogło?
— Wiesz, kochany Eustachy, że mnie nie łatwo omamić, podaj mi rękę i zgoda.
To mówiąc wyciągnął swoją ku Eustachemu, ale tamten, bojaźliwie, powoli, pochylony, dając swoją, odezwał się.
— Mógłżebyś pan dotknąć ręki tak prostego jak ja człowieka?
— Znowu przymówki i żarty? Jeszcześ mi nie darował tych kilku słów wyrzeczonych nieuważnie, które cię do głębi ranić musiały. Zaręczam ci, że to raz ostatni, proszę o przebaczenie. Ale wolałżebyś, bym nieustannie mając się na baczności, nigdy ci serca nie wynurzył, z bojaźni, żeby jakie poufałe zwierzenie, nie ubodło cię w czemkolwiek? Znasz mnie dobrze, wiesz sam najlepiej, że nie podzielam zdań tych, co jednej klasie wszystko chcą oddać, drugim odjąć wszystko, a słówko jedno!...
— A! słówko boleśne! westchnął Eustachy.
— No, zapomnij mi go, wszakciż nie pamiętam i ja, coś mi na nie odpowiedział, chociaż miałbym równe prawo może, dąsać się za twoją odpowiedź.
— Szczerze, zgoda, kochany Eustachy?
Tamten spojrzał, łzy mu się pokręciły w oczach, podał rękę — mógłżebym się gniewać? powtórzył. Jam ci winien tyle! Ja! na ciebie! Daruj ty mnie, że twojem obejściem wyprowadzony z szranków, na chwilę zapomniałem o tem, co nas dzieli od siebie! Napróżno! napróżno chcielibyśmy się zbliżyć, jedno słowo rozpycha nas. — Przepraszam, zgoda i koniec.
Tu porwał się Eustachy, ciężko westchnął, spojrzał na Alfreda, który zimno, ale łagodnie, obejmował go wzrokiem.
— Siadaj, — rzekł Alfred — siadaj, uspokój się, nie gniewaj, i nie mówmy już o tem!
— Nie mówić! niepodobna! Jedno słowo przypomniało mi wszystko; a blizki powrót do kraju, poczyna dręczyć niepokojem. Ciągle mi się z głębi duszy odzywa głos powtarzający kto jestem!
— Mój przyjaciel!
— Wasz poddany!
Mon cher! dajże temu pokój!
— A! hrabio! Alfredzie! serce mnie tam ciągnie, a boję się, drżę, ziębnę! Wiele wam winienem, ale wiele i cierpię przez was; na coście mnie wzięli sierotę i wyrzucili z właściwego stanowiska?
— Rozumiem, kochany Eustachy; ale nic łatwiejszego, jak zupełnie się zaprzeć tego pochodzenia, które ci tak srogo dojmuje. Tysiące z twojego stanu wyszło podobnie na porządnych ludzi.
— Ja! zagrzmiał piorunowym głosem Eustachy i odskoczył, tak że idący flegmatycznie z ręką założoną na frak Niemiec uderzony zatoczył się i djabłem go poczęstował. — Ja! ja zaprzeć się pochodzenia! ja kłamać, ja chcieć się weprzeć tam, gdzie nie mam miejsca, przywłaszczać sobie co nie moje! Ale ja jestem dumny mojem chłopstwem! ja nie dałbym za hrabiowską waszą mitrę wspomnienia pracowitych wieśniaków co mi dali życie!
— Dla czegoż skarżysz się? spytał Alfred.
— Bo cierpię.
— Czem cierpisz?
— Bom Parja między wami! Ani wychowanie, ani talent (gdybym go miał), ani cnota, ani nic w świecie nie zastąpi dla was urodzenia. Widzisz moje położenie wśród was i pojmiesz co mnie czeka. Wrócić między swoich — o jak chciałbym, ale mi niepodobna. Świat ducha i myśli rozgranicza nas od siebie; przesąd, czy jak go tam chcesz nazwij sobie — oddala mnie od was, pozostaję więc sam jeden, wyjątkowo, na stanowisku osamotnionem, wyłącznem, boleśnem.
— Mógłbyś nie powracać do kraju!
— O! lekko-że to powiedzieć, mój Alfredzie, rzekł z mokremi oczyma Eustachy. Wam, panom, wszędzie jest jeden świat, mnie ciągnie ziemia moja, wioska nasza, chata stara obalona, smętarz wiejski; wszystko! Ja tu żyję jak igła magnesowa sercem wciąż zwrócony na północ! a gdybym nawet potrafił zaprzeć się na wieki rodzinnej ziemi mojej, nie mamże obowiązku powrócić, gdy mnie stryj twój a mój dobroczyńca woła?
Alfred milczał zamyślony; wstali z ławki i powolnie ulicą lipową szli dalej a dalej. Rozmowa rozwiązała się dumaniem. Pod staremi dębami zwierzyńca (Thiergarten) zatrzymali się znowu; spojrzeli sobie w oczy.
— Wiesz Eustachy, rzekł Alfred, stare te dęby przypominają mi moje lasy Nadstyrowe, mój kraj — wkrótce tam będziemy!
— Cieszysz się?
— Cieszę? — nie wiem. — Bije mi serce, ale z uczucia sprawy sobie zdać nie umiem. A ty?
— Cieszę się, smucę i lękam, wszystko razem.
— Lękasz, czego?
— Tobież to mówić potrzeba?
Alfred ścisnął go za rękę z uczuciem.
— Będę z tobą.
— O! gdyby też nie to! rzekł Eustachy. — Pomimo mego tęsknego przywiązania do kraju — nie wiem czybym powrócił, nie wiem jakbym potrafił wymódz na sobie odwagę. — Moje położenie...
— Zawsze wracasz do tej kwestji boleśnej.
— Muszę.
Eustachy znowu wpadł w roztargnienie i niespokojne dumanie.
— Wszelkie bolejące nas pytanie, przerwał mu Alfred, powinno się wyczerpnąć do dna i o ile możności wyjaśnić. — Sprobujmy, zdaje mi się, że cię uspokoję.
— Sprobójmy, — z łagodnym uśmiechem powtórzył drugi; quid tentare nocebit? Pozwól mi naprzód położyć ci zadanie, jakiem ono jest z mojego punktu widzenia. W 1812. roku — stryj twój hrabia — powraca do swojej wioski, znajduje ją zrujnowaną, zniszczoną i w dodatku kosztowności, które zakopał był, chroniąc od rabunku spodziewanego, zabrane. Odarte dziecię wiejskie wskazuje mu miejsce, gdzie niewierny rządca ukrył przywłaszczone dobro pańskie. Tym sierotą ja jestem; sierotą ze wsi, poddanym, chłopem. Przypadkowi winienem, że mnie wydźwigniono z nędzy, do której się urodziłem, oddano na naukę, w ostatku pozwolono z tobą Alfredzie jechać do uniwersytetu Berlińskiego dla wydoskonalenia w medycynie. Kilka lat razem przebytych zatarło nieco wspomnienia wielkiego przedziału, jaki między mną a tobą los wyznaczył. Przyjaźń prawdziwie młodzieńcza, bez względów na stan i położenie, na towarzyskie nasze stanowiska, łączy biednego sierotę z znakomitym młodzieńcem. Pozwalasz mi zwać się imieniem przyjaciela, wyciągasz mi rękę jak bratu! A! Bóg ci to nagrodzi! Tyś dla mnie był wielkim dobroczyńcą, kto wie, nie większym li tylko od pierwszego? Ale wyjątkowo jedno serce, co się ku mnie skłoniło, nie zaślepia mnie na przyszłość. Z powrotem do kraju wracam w poddaństwo do pierwszego stanu, jestem wystawiony na tysiąc nieprzewidzianych upokorzeń. Ci, co są mojemi braćmi ze krwi, nie mają moich myśli i zbracić się ze mną nie mogą nigdy; ci, co są braćmi z myśli i ducha, odepchną, bom dla nich nieledwie coś niższego od człowieka, krewny Eskimosów i małpy.
— Dla czego?
— Bom się urodził poddanym, chłopem.
— Domysły zawczesne i próżne.
— Nie, kochany Alfredzie — w naszym kraju skutkiem kilkusetletnich nałogowych już wyobrażeń, szlachcic tylko jest człowiekiem, reszta ludzi rozgranicza go tylko od małpy. Kto nie jest szlachcicem, czyni się nim, podrabia nazwisko, wszywa się do herbu i kłamie sobie krew rycerską.
— Zrób więc i ty tak.
— Na Boga, nie powtarzaj tego! Ja! ja jestem dumny, mówiłem ci i mówię, z mojego pochodzenia — byłem i jestem chłopem, synem chłopskim nic więcej. Zważ teraz co wyniknąć może z tej nierówności stanu mojego z wyobrażeniami i wychowaniem?
— Co może wyniknąć, — rzekł Alfred zginając laskę w ręku niecierpliwie. — Ja nic nie widzę, nie rój sobie mar próżnych. Wychowanie da ci wstęp wszędzie.
— Upokarzający.
— Nie rozumiem dla czego?
— Wstęp zresztą, pozwalam, nawet grzeczne przyjęcie; ale nigdzie braterstwa, równości, związku. Zimna grzeczność, może zbyteczna i poniżająca.
— Znowu!
Alfred ruszył ramionami.
— Jestem ja czy nie arystokratą? spytał.
— Ty?
— Ja — przypatrz mi się dobrze i odpowiedz szczerze.
— Z wielu względów jesteś, z wielu — nie.
— Przyznałeś, że jestem nim z wielu względów, — uśmiechając się dorzucił Alfred — a przecież jestem przyjacielem twoim i bratem.
— O! wyjątek!
— Eustachy! w niebezpieczne wpadasz marzenia, poczekaj powodów, nim gryźć się poczniesz. Nie mówmy o tem, widzę że nie mogąc cię uspokoić, gorzej tylko rozdrażnię. Ja nie jestem wcale jak myślisz wyjątkiem, owszem należę do mego ogółu całkowicie; ze mnie mógłbyś składniej biorąc rzeczy wziąść miarę innych.
— Dajże Boże. Zresztą mój Alfredzie, szacując najwyżej twoją przyjaźń, wiem że to pierwszy i zapewne ostatni związek tego rodzaju. Potrafię stanąć na miejscu mojem i wytrwać sam jeden — nie pokuszę się o nic, zamknę się w sobie. Przeznaczeniem mojem: wspomagać, cieszyć, leczyć moich braci — resztę losu u Boga. To mówiąc wstał, ale wzruszony i zarumieniony, widać było że nie powiedział głębi swej myśli, na której dnie coś tajemnego zostało. Alfred nie pytał go więcej; wieczór nadchodził, razem więc zwrócili się ku miastu i mieszkaniu.
W drodze przyłączyli się do nich dawni uniwersyteccy towarzysze, eks-bursze, ale już przeszli na filistrów, bez atrybutów studenckich, wytwornie ubrani i weseli, upojeni życiem, jak wszyscy, co wchodzą dopiero na próg z nienadłamaną jeszcze nadzieją. Rozmowa stała się powszechną, wesołą i obojętną. Każdy opowiadał swoje zamysły w przyszłości, projekta niecierpliwe, gorące marzenia. Jeden Eustachy szedł z głową spuszczoną milczący; przez uczucie delikatności nikt go nie wyzwał do wtórowania wrzawliwemu chórowi zapaleńców. Alfred także wstrzemięźliwie na zapytania odpowiadał; dowcipnie i grzecznie żartując z otaczających, nie odkrył się ani na chwilę z tem, co sam w sobie o sobie myślał. Zbliżmy się do niego, abyśmy powody tej wczesnej niewiary w przyszłość dojrzeli.
Alfred był synem pięknego imienia i dawniej pięknego także mienia rodziców. Ale u nas częściej niż gdzieindziej się trafia, że imię ciężarem swym gniotąc, nareszcie tych, co je noszą, spycha w niedostatek, ubóstwo. Ci co odziedziczyli piękne imie po sławnych przodkach, nie umieją się w upadku z położeniem swem zgodzić, wyrywają konwulsyjnie z upośledzenia, którem mniemają ubóstwo. Nie umiejąc ani pracować, aby odzyskać straconego, ani się z położeniem nowem pogodzić; stają się ludźmi najnieszczęśliwszymi, bo skazanymi na ciągłe kłamstwo. Ich życie jest najbiedniejszą komedją! komedją tragicznie się często rozwiązującą. Muszą kłamać majątek, tracąc do reszty, kłamać szczęście w cierpieniu; kłamać państwo wśród niedostatku, kłamać spokojność, gdy ich jutro dręczy piekielnie.
Taki właśnie był los rodziców Alfreda. Znacznie nadrujnowany objąwszy majątek, omyliwszy się w ożenieniu, które było prostą rachubą, a okazało się mylną; ojciec jego nie miał odwagi, powiedzieć sobie, że był ubogi. Skutkiem tego pozostałemu synowi, zostawił imię tylko i ruiny majątku, który należąc do syna pozornie, w istocie ledwieby mógł zaspokoić wierzycieli.
Ojciec Alfreda i hrabia — na początku tej powieści widziany, byli rodzonymi braćmi, ostatniemi swego imienia potomkami. Bratu umierający polecił syna; a u łoża konającego dane słowo, zapewniało Alfredowi jaśniejszą przyszłość. Hrabia miał córkę — łatwo przewidzieć, co sobie wzajemnie przyrzeczono.
Kosztem stryja, który objął w swój zarząd majętności synowca; wychował się Alfred, z całem staraniem, na jakie mógł się zdobyć, jakie mógł wymyśleć hrabia. Wychowanie to, wcale nie nowym sposobem pomyślane, ograniczało się wczesnem nauczeniem francuskiego języka, muzyki, tańca, potem wysłaniem do uniwersytetu w Berlinie; dokąd raczej z własnej woli, niż po myśli stryja udał się Alfred. Stryj wziął to sobie za rodzaj wojażu i pozwolił na to, tem chętniej, że synowiec z Berlina w czasie feryj, zwiedził Szwajcarją, Francją i Anglią. A że tak nazwany wojaż, był dawniej ludzi wielkiego urodzenia ostatecznem ukształceniem i tradycjonalnie uważał się za konieczność, stryj mówił zawsze, że Alfred wojażuje; nie przyznawał się do uniwersytetu i nauki.
Szczęściem dla Alfreda nauczyciele, których mu traf więcej niż kto inny wybierał; dopomogli do rozwinienia niepospolitych darów, które od natury odebrał. Wcześnie postrzegł położenie swoje, sam dojrzał, jak mu potrzeba nauki, celu do życia, jak niezbędną może będzie dla niego w przyszłości praca. Wyprosił się więc do uniwersytetu i począł pracować naprzód nad sobą. Skutkiem jakiejś myśli, której nie powierzył w całości nikomu, mimo nawyknienia do wygód życia, do pieszczotliwych zbytków, co się stają później uciążliwemi nałogami; Alfred uczył się bez nich obchodzić. Tajemnie brał u rzemieślnika lekcje jednego z najpotrzebniejszych, ale najmniej wdzięcznych rękodzieł; razem z Eustachym chodził na medycynę i otrzymał stopień. Stryj o tem nic nie wiedział, a znając go Alfred, ani myślał mu o tem donosić.
Pomimo tej tak głęboko uczutej potrzeby oparcia się tylko na sobie; i odwołania do własnej pracy, Alfred powierzchownie został paniczem, w całem wyrazu tego znaczeniu.
Ubiór jego, obejście, zwyczaje, były całkiem pańskie; miał upodobania arystokratyczne, w koniach, myślistwie, wytwornym stroju i otaczaniu wszystkiem co piękne. W tym człowieku tak młodym jeszcze, było dwóch ludzi przygotowanych na dwie drogi, jakie los mógł mu zakreślić. Jeden gotów był pójść starym gościńcem przodków, drugi ciernistą drożyną dorabiających się wszystkiego przez się.
Tak przygotowany Alfred, wychodził z uniwersytetu Berlińskiego odważniej zapatrując się w przyszłość.
O ile Eustachy cały był sercem, uczuciem i na zewnątrz wylany, o tyle młody panicz zamknięty w sobie, zimny na oko i rozmyślny w każdej czynności. Z równą obadwa odwagą, używali jej całkiem odmiennie. Pierwszy rzucał się jak lew, nie mierząc przeciwności, z którą walczył, drugi rachował, myślał, szedł, łamał i wracał cicho. Eustachy serce miał na dłoni, wedle wyrażenia Francuzów, Alfred w głowie. Tamtego poznawałeś w pół godziny, tego nie nauczyłeś w pół roku.
Jak wielki wpływ, jak potężną na człowieku przewagę wywiera nauka w pewnym ciągłym kierunku nań działająca, nie potrzeba dowodzić. Alfred był tego żywym dowodem; nowe teorje, nowe pojęcia o świecie, wyczerpane z lekcji sławnych mistrzów, starego w nim człowieka zatarły. Wyobrażenia młodzieńcze spełzły zupełnie pod nowemi pojęciami, głębiej do umysłu i serca trafiającemi. Skutkiem ich Alfred, nie wierzył w to, co główny, kardynalny punkt wiary, dla jego przodków stanowiło — w szlachectwo. W szlachectwo pojęte ciasno, wyłącznie i niedorzecznie, przywilejem jednej klasy.
Alfred nie mógł nie wierzyć w to, że z dwu roślin, źwierząt, ludzi jednego rodzaju, jedna istota może być od drugiej indywidualnie szlachetniejsza — ale nie wierzył, by cały rodzaj jeden, był szlachcicem, a cały drugi nie. Jeniusz, zasługa, stanowiły dla niego szlachectwo; ród był tylko przygotowaniem, pomocniczym do osiągnienia szlachetności (szlachectwa zasady) warunkiem. Szlachta się rodzi, i szlachta się robi; ale z wieśniaka rodzić się może szlachcic, a z szlachcica i pana niedołężna i nieszlachetna istota. Słowem, jeniusz stanowi szlachectwo, a on nie jest wcale dziedziczny. Takie pojęcie szlachectwa, odebrało Alfredowi wiarę w siebie dziecinną. Za młodu uważał się czemś wybranem, istotą uprzywilejowaną, przygotowaną na losy niechybnie szczęśliwe, wyznaczoną na wyższość, na rozkazywanie, której drugie niższe istoty służyć miały. Teraz postrzegł, że ci tylko, których siłą umysłu swego podbić potrafi, służyć mu mają, że to tylko go czeka, co dla siebie wypracuje, że tem będzie, czem się sam własną pracą stanie.
Jednakże przekonania swego, które smutnie do duszy jego zajrzało, nigdy Alfred całkowicie nie objawił — wstydził się go. Ludźmi jesteśmy, często lepszymi w sercu, niż się powierzchownie zdajemy. Starego przekonania pozbyć się trudno, trudniej jeszcze przyznać otwarcie, żeśmy się zmienili. Jeden Eustachy, towarzysz nieodstępny Alfreda, wiedział, co się w sercu jego działo.
Ciągle z sobą, powierzali sobie wszystkie swe najtajemniejsze myśli. Ich przyjaźń miała tę rzadko w innych trafiającą się siłę, którą dają jedne w gruncie przekonania, a różnie przecie na pozór objawione, dla różności charakterów.
Dwie strony jednej myśli, dopełniły się w nich wzajemnie i całość stanowiły. Może sam los stawiąc ich na dwu przeciwnych szczeblach klasyfikacji towarzyskiej, przyczynił się do tego, modyfikując stanowiskiem różnem, pojęcie w gruncie jedno.
Przyjaźń ich była rzadkim związkiem nie obawiającym się przeszłości, a przechodzące chmurki, kończyły się zawsze prędką i pożądaną dla obu zgodą.
Alfred zimnej grzeczności dla innych, dla współtowarzyszy był poufałym bratem. Eustachy w tym związku całą nadzieję przyszłości lepszej budował; napastowany nieustannie myślą o powrocie do kraju i stosunkach swych z otoczyć go mającym światem, uciekał się do tej przyjaźni, jak do jedynego w przyszłości ratunku.
Nazajutrz po przywiedzionej rozmowie, koczyk Alfreda stał na jednej z ulic Kolońskiego przedmieścia, przed mieszkaniem dwóch naszych znajomych, zaprzężony pocztowemi końmi; pocztyljon flegmatycznie przechodził się około powozu, oczekując na podróżnych.
W chwili wyjazdu Eustachy ukląkł i łzy potoczyły mu się z oczu. Alfred stał nakładając rękawiczki pracowicie z uśmiechem nieodgadnionym.
— Módl się — rzekł — jeśli cię to uspokaja, wszelkie lekarstwo dobre, byle skutkowało; ale módl się prędzej, bo czas jechać.
Szybko, gwałtownie, schwycił się młody chłopiec, nacisnął kapelusz na głowę i zbiegł ze wschodów wołając:
— Jedźmy! jedźmy!
I w milczeniu potoczył się kocz po ulicach nadsprejskiej stolicy, ku północno-wschodowi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.