<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostap Bondarczuk
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Po wielu upłynionych latach, pałac, któryście widzieli na początku tej powieści, zniszczony, pustką zrabowaną stojący, podnosi się przed nami świeży, znowu biały, odnowiony, uśmiechnięty weselem.
Taż sama wioska, stoi prawie jak była po wojnie. Niektóre chaty podparte, inne niżej zapadłe, inne do przypalonych starych przysunione słupów, stoją jak stały, w tymże porządku, z jednym pozorem. Płoty tylko calsze, ogrody zasiane i ruchu a luda więcej, gdzie go wprzód prawie nie było. Austerja traktowa jaskrawą żółtą ścianą się świeci, obok niej powstał wielki dom pocztowy, otoczony stajniami i zabudowany dziedzińcem.
Na grobli szumi przepyszny murowany młyn i krupiarnia. W oddaleniu zielenieją łąki, majaczeją różnemi barwy strojne pola, od białej kwitnącej hreczki począwszy, do żółkniejącego żyta.
Dziedziniec pałacowy z czarnemi sztachety w słupach murowanych, zamyka kształtna brama z ciosowego kamienia. W pośrodku rozciąga się zielona murawa, na niej kosze białe i wazony kwiatów.
W głębi widać z starych drzew złożony ogród, przecięty czystą wodą, która go przepływa.
Cisza w pałacu, na zegarze sali jadalnej wybiła dziesiąta; służący w szafirowym fraku, na srebrnej tacy, niesie śniadanie do wielkiego salonu.
Ogromny stół okrągły, okrywa już przygotowane à l’anglaise śniadanie. Kawa, herbata, szynka, jaja miękko, chleb i chlebowe ciastka, na przepysznej porcelanie, obok srebrnego stoją samowaru.
Za stołem przecie nie ma jeszcze nikogo. Kamerdyner w czarnym fraku, białych rękawiczkach, daje rozkazy lokajom, porządkuje talerze i zadowolniony z swego dzieła, wybiera się oznajmić, że wszystko gotowe.
Nagle drzwi z lewej strony sali, otwierają się gwałtownie, z stukotem, i otyły, siwy, stary, ale krzepki mężczyzna wchodzi.
Poznałeś pana domu, po wnijściu, po minie. Z krótko ostrzyżonym włosem, średniego wzrostu, średniej tuszy, Hrabia jest typem pewnego rodzaju naszych panów. Twarz jego pięknych rysów szpeci wyraz chmurny i ponury, czoło gładkie przecinają marszczki wyciśnięte wzdłuż i w poprzek, dziwnie pokrzyżowane nad nosem. Oczy siwe, zbladłe, rzucają wzrokiem śmiałym, pewnym, nieustraszonym, usta milczą zaciśnięte dumnie. Twarz lekko zarumieniona, siwemi już bakembardami, krótko ostrzyżonemi otoczona, całością swą w niczem się nie odznacza, przecież wpatrzywszy się znajdziesz w niej wyraz, jakiegoś zadowolenia, spokoju i siły niepospolity.
Ubranie ranne hrabiego, składa się z tyftykowego surducika, takichże spodni, żółtych bucików i czapeczki pokrywającej łysinę. W ręku trzyma numer Gazette de France.
Spojrzał do koła i nie przemówiwszy słowa, wskazał kamerdynerowi, który stał w postawie upokorzonej, na drugie drzwi. To miało znaczyć — prosić mojej córki. Lokaje ustąpili pod drzwi same, a hrabia przeszedłszy się w milczeniu po salonie, spojrzawszy przelotnie na ogród, zajął miejsce na kanapie przed stołem.
Znowu drzwi się otwarły, i piękna, młoda panienka, w białym rannym szlafroczku i ogromnej chustce spuszczonej niedbale, wchodzi z uśmiechem.
Była to Michalina, pospolicie zwana Misią, córka hrabiego. Wysoka, wysmukła, zręczna, szlachetnych ruchów, wesołej twarzy; brunetka, a biała i różowa jak blondynka, z czarnemi wielkiemi oczyma, żywa widać i swawolna jak zepsute dziecię; ledwie powitała ojca, który troskliwie począł się o jej zdrowie dopytywać. Zrzuciła chustkę, poprawiła ślicznych włosów i siadła w przygotowanem krześle.
Rozmowa ojca i córki zaczęła się po francuzku, co dosyć tłómaczyła, przytomność służących; ale i bez nich podobno, ten język u nas nałogowy, byłby zapewne użyty. Ojciec schylił się ku niej i całując ją w rękę, spytał naprzód powolnie.
— Zdrowie twoje Misiu?
— O! tysiączne dzięki — zdrowiuteńka jestem.
— A wczorajszy ból głowy?
— Przechodzi mi snem zawsze.
— Dobrze spałaś?
— Jak bobak. Wstałam przecie bardzo rano, byłam u moich kwiatów w ogrodzie, jeździłam trochę konno.
— Tak rano?
— A! najmilej!
— Sama jedna?
— Był tam ktoś za mną! nie uważałam. Co ci mam dać papo? herbaty naprzód!
— Dzisiaj? kawy, Misiu.
— Po staropolsku?
— Tak! tak! — hrabia westchnął ciężko. Ze srebrnym imbryczkiem, który stał na fajerce, Misia wzięła kawę i podała ją ojcu.
Sama poczęła powoli ustawiać swoje śniadanie i nalewać herbatę.
Potem jakby sobie przypomniała dopiero, żywo zwróciła się do kamerdynera i spytała — Pani des Roches?
— Prosiłem — odpowiedział stary z ukłonem. — Prawie w tej samej chwili, główne drzwi salonu od sieni, otwarły się powoli i trzecia osoba weszła.
Wysokiego wzrostu, wychudła, czarno ubrana całkiem, ukazała się wspomniona pani des Roches. Była to towarzyszka teraz, a dawniej Misi nauczycielka; kobieta już nie młoda, ale jeszcze niezatartych śladów wielkiej piękności. Blada jak marmur z oczyma potężnego ognia, ale głęboko wpadłemi, z maleńkiemi usty, schudzonemi policzki; poważna, surowa, smutna, miała w sobie coś dziwnie przejmującego. Draźnił jej widok, jak draźni ciekawy, tajemniczy tytuł książki nieznajomej.
Misia z uśmiechem wskazała jej obok siebie miejsce, a hrabia powstawszy z kanapy na przywitanie bardzo grzeczne, usiadł wymawiając się, że w tak rannym stroju przyszedł na śniadanie.
Prostem skłonieniem głowy pani des Roches, odpowiedziała na tę grzeczność, która i niegrzecznością łatwo być mogła. Tak to widać zrozumiała przybyła, bo się wstrzymała i nic nie rzekła, udając, że nie widzi stroju pana hrabiego.
Jakiś czas przerywano milczenie bardzo obojętnemi wykrzyknikami. Misia tylko najwięcej mówiła, trzpiotała się i śmiała.
— A! a! zapomniałam cię się spytać, papo — musiałeś mieć wiadomość od Alfreda, kiedyż powróci?
Hrabia spojrzał okiem bez wyrazu, i zimno odpowiedział:
— Wczoraj list przyszedł, jest w drodze.
— Dla czegoż mi tego zaraz nie powiedziałeś papo?
— Cóż tak pilnego, droga Misiu!
— Spodziewam się! Alfred! brat! tyle lat nie widzieliśmy się, a ty mnie się pytasz, co pilnego! Prawdziwie papo! zadziwiasz mnie! Przecież to przyszły mój narzeczony, nieprawdaż? I zaczęła się śmiać patrząc ojcu w oczy. Hrabia się zachmurzył, pani des Roches badający wzrok ukradkiem w nim utopiła.
— Nie odpowiadasz papo! — powtórzyła Misia śmiejąc się, — wstydzisz się?
— Cóż ci mam odpowiedzieć, moja droga! z przymuszonym uśmiechem rzekł hrabia. — Wkrótce nadjedzie Alfred.
— Ale gdzież ten list jego? czemuś mi go nie pokazał?
— Nie ma tam nic ciekawego — sucho odparł ojciec.
— Dla ciebie! ale dla mnie może! — Gdzie on jest? chcę go koniecznie przeczytać! Jestem kobieta, jestem ciekawa. W twoim gabinecie? — spytała podnosząc się.
— Znajdę go później!
— Ale ja bo chcę zaraz papo, ja chcę!
— O! zepsute dziecko!
— Sameś mnie zepsuł papo; znoś-że teraz i słuchaj twojej Misi. Ten list?
— Jest w moim pokoju! — rzekł ojciec. — Pędem porwała się Misia i pobiegła. Hrabia uśmiechnął się do pani des Roches i rzekł:
— Co za niepokonane dziewczę!
— To anioł! — odpowiedziała Francuzka.
— Uparty aniołek! — Ale tem lepiej, będzie miała charakter (elle aura du caractére).
Misia wracała zwycięzka, wesoła, z listem w ręku, który już po drodze przebiegała oczyma z wielkiem zajęciem.
— Nie daruję ci nigdy papeczko! nigdy! żeby mi też nie powiedzieć zaraz o liście — nie dać go zaraz! List tak zajmujący! tak ciekawy! od Alfreda!
— Wszak go masz.
— Teraz! kiedym ci go prawie gwałtem wzięła, zamiast mieć go wczoraj jeszcze!
I pogroziła ojcu na nosku.
— Zobaczysz, papo, co ci zrobię?
— Naprzykład?
— Wszystkie twoje projekta zniszczę, Alfreda nie zechcę — i...
Tu schyliła się do ucha hrabiego — szepcząc.
— Pójdę za mąż, jak pani D...
Ojciec udawał, że się śmieje, ale poczerwieniał cały.
— Rób sobie duszko, co chcesz! ty wiesz jak cię kocham, i że w niczem nie umiem ci się sprzeciwić! Wmawiasz mi napróżno jakieś projekta, których nigdy nie miałem.
— Doskonale! Zapierasz się więc?
— O niczem nie wiem!
— Nie myślałeś o Alfredzie dla mnie?
— Ale nie — z nieukontentowaniem rzekł hrabia.
— Biorę cię za słowo.
— O! jak chcesz! pozwalam.
W czasie tego urywku rozmowy, ojciec był widocznie mocno skłopotany — i pomięszany czemś. Misia tymczasem doczytywała ciekawie list Alfreda.
— Jeśli taki zimny pedant i ceremonjalny grzeczniś, jakim go widzę z listu, — zawołała rzucając — zginiony! Po twoich projektach, papo, nic z tego nie będzie. Porwała list znowu ze stołu z nowem zajęciem.
— A, a! — rzekła — i nic pewnie nie donosi mi o moim protegowanym?
— O kim? — kwaśno spytał hrabia, choć dobrze wiedział, że mówiła o Ostapie sierocie.
— Jak to? o kim! a — o towarzyszu podróży!
— O towarzyszu! — rzekł ojciec, — o żadnym towarzyszu nie wiem — prócz — służących — dodał z przyciskiem.
— Rachujesz więc do nich i pana Eustachego?
— I Ostapka — dodał hrabia.
— Papo! kochany papo! nie rób mi tej przykrości!
— Nie rozumiem cię!
— Tyle masz starych przesądów!
Hrabia wzruszył ramionami pogardliwie.
— Bez żartu! Alfred — mówiła Misia przebiegając list, nic o nim nie pisze.
— Cóż mógł napisać?
— A! jak ciekawa jestem! jak jestem ciekawa! Będzie to przynajmniej jedna istota niepospolita, w naszem towarzystwie, coś oryginalnego, nowego.
— W naszem towarzystwie! pochwycił hrabia z oburzeniem! Misia jakby tego nie uważała, kończyła.
— Coś ekscentrycznego, niezwyczajnego — sierota, chłopek, wychowany inaczej niż oni biedni zwykle bywają, postawiony w tak dziwnem...
— A! na Boga, nie mogąc dłużej wytrzymać — wyrwał się ojciec. — Co dziwnego! co ekscentrycznego? Sierota, chłop; z którego zrobię cyrulika w moich włościach i po wszystkiem.
— Alfred donosił, że jest doktorem.
— To wszystko jedno! — obojętnie dodał hrabia — doktor, cyrulik — dam mu kilkaset złotych i basta! o czem tu mówić tak szeroko.
Misia patrzała na ojca. — Masz racją — przerwała; ale o tem nie wyrokuj póki go nie zobaczysz. Może się nie na cyrulika wcale kwalifikować będzie, a w takim razie...
— Będzie, czem mu być każę — rzekł hrabia.
— Zobaczym — co do mnie, papo! A! jakbym sobie okrutnie życzyła, znaleźć w nim oryginalnego coś, niepospolitego! Wy wszyscy kochany papo, nie wyjmując ani mnie, ani ciebie, ani tych, co nas otaczają, jesteście tacy pospolici, tacy znajomi ludzie — mnie tak nudzi, to nasze towarzystwo jednostajnie sznurowane: zimne, blade i wczorajsze, tylko odgrzewane codzień.
Hrabia uśmiechnął się do milczącej pani des Roches. — Podziękujmy za komplement — rzekł.
— O! to tylko szczera prawda! — śpiesznie dodała Misia.
— Znajdujesz nas tak nudnymi?
— To mi nie przeszkadza kochać was; ale prawda przedewszystkiem — papo — nasze towarzystwo podobne jest gładkim uliczkom ogrodu. Bardzo wygodne, piękne, a jednostajnością nudne.
— Wołałabyś więc?
— Zieloną murawę, twardy kamień, błotnistą ścieżkę; coś nowego.
— Zapalona głowa! — rzekł hrabia.
Misia pochyliła się ku ojcu i wdzięcząc mu się, rzekła:
— Cóż robić! nie mogę być inną, bierz mnie jaką jestem.
— Wielka kwestja.
— Zupełnie rozwiązana — tyleś mnie pieścił, żem się stała tak samowolną, tak swawolną — si vous voulez.
C’est le mot! — złośliwie rzekł hrabia.
— Pozwalam, ale jaką jestem, taką będę na zawsze. Nieprawda pani?
— Lękam się tego — powolnie odezwała się pani des Roches.
— Dla czegoż się lękasz?
Francuzka zamilkła i zadumała się.
— Prawdziwy sfinks, moja kochana des Roches cała w zagadkach!
— Życzę żeby ci to na zawsze zagadką zostało!
— Ja się spodziewam, że twoja bojaźń nią będzie.
Mówiąc to uśmiechnęła się białemi ząbki Misia i wskazała kamerdynerowi, aby zbierano śniadanie. Hrabia zatopił się w gazecie, którą uważnie na pozór i z wielkiem zdawał się czytać zajęciem, Misia wstała i otworzyła drzwi szklanne na ganek.
— Jeszcze nie gorąco — odezwała się wciągając powietrze. Madame des Roches, voulez vous faire un tour au jardin?
Volontiers.
Hrabiemu podano fajkę tureckiego tytoniu na długim jaśminowym cybuchu.
Dwie panie wyszły powoli, a uważny postrzegacz fiziognomji byłby dostrzegł, jak szybko zmienił się wyraz twarzy Michaliny. Zaledwie odeszła od ojca i została sam na sam z panią des Roches, spoważniała (nie tracąc swej żywości jednakże), a gdy nieco dalej odeszły, rzekła:
— Więc niepodobna, kochana Zofio, mego dobrego ojca nawrócić! Codzień toż samo, codzień napróżno! powiedz mi, wszelkie przekonanie tak-li się głęboko w człowieku rozkorzenia i krzewi, że go nic potem wyrwać nie potrafi?
— Wybornego użyłaś porównania — odpowiedziała Francuzka. Jest to roślina co się zasiewa, co się wkorzenia, że jej wyplenić niepodobna! Ale nie dziwujmy się, młodość, długie życie, towarzystwo ludzi jedno zdanie z nim mających, uczyniły ojca twego czem jest.
— Nawrócić go więc!
— Niepodobna.
— Smutno to sobie powiedzieć! taki szlachetny, tak dobry człowiek, takie złote serce!
— Mogłoż być inaczej? urodził się, wychował, zestarzał w swojem przekonaniu. A wszystko co widzi, co go otacza, utwierdza w niem.
— Wiesz, moja des Roches, ja się niezmiernie lękam przybycia Alfreda, żądam go i lękam się. Coś mi mówi, że on nie będzie podzielał myśli papy. Ztąd nieporozumienia, nieukontentowania. A w dodatku, ten mój protegowany!
— Jak to protegowany! Wszak go nie znasz?
— Przepraszam cię, doskonale go pamiętam, a moja dobra mama poleciła go mi! Co papa zrobić z nim zechce?
— Mówił ci dzisiaj.
— O! z tego nic nie będzie.
— Wprzód go zobaczysz i osądzisz.
— Jestem pewna, że takim go znajdę jak sobie wyobrażam. Pamiętam go chłopięciem, wyrostkiem: słyszałam że Alfred bardzo go kocha. My we dwoje z nim zasłaniać go będziemy. Bo przewiduję. Ach! kochana moja des Roches. Niechże prędzej przyjeżdżają, bo przynajmniej będzie życie u nas — będzie o czem mówić, myśleć, kłopotać się, choćby kłócić się trochę. Ja mrę z nudów.
— Z nami, Misiu?
— Choć z wami. Nasza wieś — śmiertelnie nudna, moja Zofio; nie umiemy żyć na wsi.
— To może prawda.
— A nasze wiejskie towarzystwa?
— Prawda że nudne.
— I wszystko bo prawda, moja droga, co mówię, tylko się w piersi uderzcie a szczerze przyznajcie. Jest pewna, że papa, że ty, że wszyscy tak się paradnie nudzicie jak ja. Papa szczególnie; de Genoude dawno go niecierpliwi, a przyznać się nie chce! Żyje tylko gazetą swoją, która jest najnieznośniejszym w świecie pokarmem. — Vous n’étes pas legitimiste, Madame des Roches?
Pani des Roches wzruszyła ramionami.
— Wiesz kto jestem — odpowiedziała.
— A! żebyż już prędzej przyjechali! zawołała Misia. Chciałabym ich zobaczyć. Alfreda naprzód, wszakże nie tajno ci, że to mój narzeczony, musiemy się pobrać bośmy ostatni z imienia i majątek przeszedłby w obce ręce. Papa by tego nie przeżył. — Alfred więc naprzód zajmuje mnie, potem ten biedny: — Z góry sobie powtarzam, że protegować go będę.
— Kogo? spytał nagle odzywający się głos hrabiego za córką.
Misia odwróciła się bez pomięszania.
— A! szpiegujesz nas papo, to nieładnie! wiesz kogo mam protegować.
Hrabia trzymał list w ręku i twarzą okazywał niezwyczajne wzruszenie.
— Co to za list? spytała Misia.
— Ze Skały!
— Alfred przyjechał?
— Przyjechał! Bez sensu wprost do siebie, zamiast przybyć naprzód do mnie. Dziś wieczorem tu będzie.
— A! to wybornie, cudownie! nieskończeniem rada, niech-że cię uściskam kochany papo.
— Powoli, Misiu, słówko, i nie ściskaj mnie wcześnie, bo to z czem przyszedłem, nie zasłuży pewnie na uścisk.
— A! cóż takiego?
Hrabia przybrał uroczysty i surowy wyraz twarzy.
Ma chere, — rzekł — proszę cię o jedną rzecz i wymagam, si Vous voulez.
— Wymagam! papo! co za słowo!
— Nie odstępuję od niego! serjo rzekł hrabia.
Misia spojrzała mu w oczy, wstrzymała uśmiech i zmarszczona, niecierpliwa odpowiedziała:
— Słucham.
— Najprzód matka twoja, potem ty, wzięłyście na siebie protegowanie sieroty, którym ja chcę wedle woli mojej jedynie rozrządzać. Uprzedzam cię więc kochana Misiu, że chcę i będę panem u siebie; że proszę, abyś się w niczem do moich rozporządzeń nie mięszała. Moje postępowanie będzie dla otaczających skazówką, jak go uważać i postępować z nim mają.
— Słyszę, ale nie pojmuję cię, papo.
— Zdaje mi się jednak, że dość łatwo.
— Łatwo pojąć, a wytłómaczyć sobie trudno, dodała córka, dla czego, kochany papo, odebrać mi chcesz przyjemność usłużenia komuś? Będę posłuszną — nie mięszam się do niczego.
To powiedziawszy odwróciła się Misia i szybko poszła ulicą. Hrabia pozostał sam na sam z listem w ręku, zmięszany, bo ile razy córka się z nim w ten sposób rozstawała, męczył się jej złym humorem i przemęczywszy, ustąpić jej wreszcie musiał. Na ten raz chciał użyć całej swej powagi, ale mu się nie udało.
Przewidywał że zostanie zwyciężony, jak zwykle. Z drugiej strony, niepojęty jakiś wstręt, niewytłumaczoną czuł odrazę dla przybywającego sieroty. Wychowanie dane mu początkowo draźniło go niewypowiedzianie; sto razy chciał zepchnąć to dziecię w pierwszy jego stan, sprzeciwiał się wreszcie wyjazdowi Eustachego za granicę z Alfredem. Ale naówczas żyjąca jeszcze żona wymogła, że na to pozwolił. Teraz, gdy miał już powrócić sierota, hrabia doznawał jakiejś niespokojności, zbroił się na ten powrót jak na wojnę. Codziennie powtarzał sobie:
— Z tego nic dobrego nie będzie. Żmiję odgrzewam, pewny jestem! Nie ma przykładu, żeby kiedy z chłopa co dobrego wyszło. Będzie to zazdrośne, nienawistne, podłe. Doniesienia o talentach, o nauce jakiej nabywał Eustachy, gniewały hrabiego.
— Tem gorzej, mówił — tem niebezpieczniejszy będzie. Musi mieć złe serce, a przy dobrej głowie to daleko prowadzi.
Hrabia roił sobie w Eustachym nieprzyjaciela, bo czuł że go nienawidził, i że nienawiść zawsze się prawie nienawiścią płaci i wstrętem.
Wedle starego zaś aksiomatu, nie spodziewał się nic dobrego, po chamie, jak go nazywał. Liczne przykłady, wspierały go w tem przekonaniu.
— Krew, mówił, w sobie, krew dobra — dobra rasa — to rękojmia! Z podłego rodu, nic poczciwego nie wyjdzie.
Przyszło do tego, że hrabia nie widząc od dawna swego wychowańca, obawiał się go wcześnie i postanowił, nie dozwalać ile możności, wychodzić ze stanu wieśniaczego; utrzymywać go w uległości, w rygorze upokarzającym. Tym sposobem nagnę go póki czas. Spuścić go z oka nie można; kto wie, co się tam roi w tej głowie! Co się stało, odrobić niepodobna, ale naprawić potrzeba.
Niczemby nie można usprawiedliwić hrabiego, w tych jego strachach dziwacznych, gdyby nie to, że czasem człowiek, dla nieznanego mu prawie człowieka, przeczuciem jakiemś, czy fatalnością, doznaje wstrętu, bojaźni, upiera się przy nich, rozżarza w sobie uczucie wyrosłe i marę swoją, prawie za rzeczywistość poczytuje. Jest to wcale nierzadki fenomen. Tysiąc się on razy trafia; bo oczy duszy dalej daleko sięgają niż oczy ciała, a ten drugi wzrok pewniejszy jest czasem od pierwszego, od wzroku per excellentium, co patrząc jeszcze częstokroć nie widzi.
Ile razy w czasie pobytu Alfreda za granicą, przychodziły listy od niego; nie tyle niespokoił się synowcem, co wychowańcem, szukał o nim wzmianki; chciał koniecznie dowiedzieć się coś złego, aby mieć dostateczny powód, dla rozkazania powrotu do kraju. Ale napróżno. Gniewał się, że mu uczyć się Alfred z sobą pozwolił, gniewał, że go brał z sobą do Szwajcarji, Francji i Anglji.
— Po co jemu podróży! Alfred głowy nie ma! Zepsuje go i odda mi potem, tak, że nie będę wiedział, co z nim począć — do roli to nie pójdzie, nie zda się na nic. A niebezpiecznie! Bóg wie! to może być szpieg domowy!
Musiemy wyznać, że strach i niepokój hrabiego, nieco usprawiedliwiały liczne przykłady niedouczonych wieśniaków, którzy bijąc się w swym stanowisku jak ptaki w klatce, chcąc a nie mogąc wzlecieć, z rozpaczy dopuścili się przestępstw i skalali niewdzięcznością — ale to byli niedouczeni, którym trocha światła dała żądzę podniesienia się, nie dając środków do dopięcia celu.
Im bardziej zbliżała się chwila powrotu z zagranicy, tem niepokój hrabiego wzrastał, podwoił się on jeszcze z innej przyczyny. Hrabia przez rząd majątkowy, ład wprowadzony w gospodarstwie i nielitościwą srogość dla poddanych, stanął w interesach, lepiej niż mógł się spodziewać. Pozakładane fabryki, poczynione ulepszenia, w kilkanaście lat, podwoiły już i tak znaczną fortunę. Przy powszechnej ruinie majątków, ten wzrost nagły, postawił hrabiego na stopniu wyższym, niżeli od dawna zajmowali podupadli jego imiennicy, w hierarchji arystokratycznej. Córka jedynaczka mogła wyjść za jedno z najstarszych i najpiękniejszych imion krajowych. Dano to wyraźnie do zrozumienia hrabiemu; napomykając, że nawet możnaby pozyskać pozwolenie przypięcia imienia hrabiów do nazwy pretendenta, jeśliby tego żądano.
Z drugiej strony, dane słowo bratu wiązało go. Alfred ubogi prawie miał być mężem Misi.
Niewiedzieć zkąd, po uczynionych propozycjach od innych, hrabiemu zaczęły myśli różne przychodzić do głowy, których wprzódy nie miał.
— Małżeństwa między blizkiemi krewnemi, między tak blizkiemi — są zakazane. Możnaby otrzymać dyspensę, ale zwykle małżeństwa takie są nieszczęśliwe. Są przeciw prawu kościelnemu, zły przykład. A chociaż, co wolno nam, tego sobie niżsi dozwalać nie powinni — wszakże przykład! Winniśmy dawać przykład. Powtóre, myślał od niejakiego czasu, niepodobna mi zmuszać Misię. Chodzi tu o jej szczęście! Przywiązanie nakazać się nie może! może mieć wstręt, może się poświęcić dla mojej myśli! Godziż się dziecię poświęcać! przez próżność? Nareszcie imię — imię zostanie; Alfred się może bogato ożenić.
Słowem hrabia głęboko się zamyślał, nad podobieństwem niedotrzymania poczciwego słowa, danego bratu; a to od czasu, jak mu zaczęto z różnych stron niespodziewanemi podszeptywać projektami.
Książęca mitra, którą nosił ancitipative wraz z paludamentem przy herbie, dosyć smakowała hrabiemu. Nowy lustr rzuciłaby taka koligacja; a gdyby jeszcze imię hrabiów połączyć się miało z tem książęcem i chodzić już nierozdzielnie na przyszłość? — Jak by to było pięknie!
Te i tym podobne rozmysły, znacznie oziębiły hrabiego względem Alfreda. Począł sobie mówić: — Zobaczymy, zobaczymy, zobaczymy! i przygotował się do zerwania zrobionych przyrzeczeń. Wyraźnie sobie nie powiedziawszy sam, że tego żąda; wzdychał hrabia najbardziej nad tem, jak tak blizkich pożenić, jak zapewnić, że się sobie podobają. Słowem gotował wcześnie wymówki.
Tymczasem zbliżał się czas powrotu Alfreda z zagranicy; a w miarę dorastania Misi, odwiedziny, zaprosiny, nowe znajomości, stare zapomniane odnowione związki niezmiernie dumie hrabiego pochlebiały. Ludzie wprzód obojętni, poczęli się koło niego łasić, brać go pod rękę, nazywać kochanym hrabią i coraz częściej bywać. Kilku panów przyznało się do prababek z hrabiowskiego domu; kilku książąt wywiodło z koligacji przez kobiety, oba domy łączące; hrabia wzdymał się zwycięzko. Ale w miarę jak świat począł przywiązywać wagę do niego, on nieskończenie mniej cenił dane bratu dawniej przyrzeczenie.
— Koniec końcem, — mówił w duchu, — dałem słowo warunkowe, jeżeli — jeżeli. — Nic mnie tak koniecznie nie obowiązuje. Misia wie o tem słowie, ale pewien jestem, że dla niej to będzie powodem wstrętu dla Alfreda. Ona, tak samowolna! Nie mogę jej zmuszać, nie chcę, obawiam się. Szczęście dziecka przedewszystkiem! Alfred wie także o tym projekcie, sam mu o nim mówiłem, ale śmiesznyby był, gdyby mi chciał przypominać. To zresztą niepodobna! Tak uspokajając się, hrabia przygotował razem córkę, do nastąpić mającej zmiany projektów. Ale nigdy przed nią nie ważąc się, całkiem wypowiedzieć swej myśli, nie był od niej zrozumiany. Misia napomykane często przez ojca myśli, o tem, że nie ma nic pewnego w związku jej z Alfredem, wszystko od niej zależy, że jej zmuszać nie chce i t. p. wzięła za ostrożność ojcowską, za bojaźń z jego strony, aby narzucony kuzynek, jako narzucony odrzuconym nie był. Nie domyślała się wcale prawdziwego powodu, zobojętnienia stryja dla Alfreda.
Ona, nie przywiązała się jeszcze do nikogo, jak się zdawało. Często bardzo odwiedzający młodzi, nie zrobili na niej żadnego wrażenia, pomimo dobrego wychowania, wytworności talentów, zalecających ich imion, związków, majątków — nie wyróżniała szczególniej żadnego. Wesoła, śmiała i poufała ze wszystkiemi, dla wszystkich była obojętnie grzeczną; a w tych pół wyraźnych, wpół osłonionych oświadczeniach, które wolno jest zrozumieć, wolno niby nie widzieć, zdawała się niedomyślać znaczenia. Kiedy przed nią ojciec wychwalał którego, odpowiadała zwykle:
— Między niemi wszystkiemi nie mogę znaleźć żadnej różnicy. Wszyscy zdają się być jednej myśli, jednego charakteru, tak jak są jednego ubrania, jednej prawie fizjognomji — podobają mi się wszyscy zarówno, nikt z nich szczególnie. Byłoby to niesprawiedliwością, jednego z tych panów przenieść nad drugiego, tak są do siebie podobni. Pokochawszy jednego, musiałabym wszystkich — czekajmy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.