<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostap Bondarczuk
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Był wieczór; w salonie, którego drzwi otworem stały na ganek, siedział nie umiejąc pokryć niespokojności swojej hrabia, Misia i pani des Roches, jak zawsze smutna i milcząca. Co chwila zrywał się gospodarz domu, przysłuchiwał i znowu siadał przekonawszy że nikt nie przybywa; a im dłużej tak czekał, tem srożej się niecierpliwił.
Misia czytała niby, a przynajmniej trzymała książkę w ręku, pani des Roches robiła jakąś robotę. Nie myślano nawet o rozmowie, bo żywiołu do niej brakło. Niekiedy tylko wykrzyknik wyrywający się hrabiemu, przerywał ciszę długą.
Zmierzchało coraz, a hrabia wstawał i przechadzał się.
Zadzwonił wreszcie, wszedł kamerdyner.
— Herbata! — zawołał.
— Nie będziemy czekać? — odezwała się Misia.
— Albożeśmy nie dość jeszcze czekali? — odparł hrabia nieukontentowany. Pan Alfred widać żartował sobie ze mnie, oznajmując swoje przybycie.
To mówiąc usiadł i spuścił głowę nad feljeton gazety. Turkot dał się słyszeć w dziedzińcu. Hrabia porwał się.
— Jadą! — rzekł mimowolnie; a Misia z podziwieniem dosłyszała to wyrażenie dowodzące, że ojciec i Eustachego rachował, bo nie powiedział jedzie, ale jadą.
Wkrótce jednak, jakby się opamiętał, hrabia dodał powtarzając: przecież jedzie.
— Jadą — zawołała Misia, rzucając książkę, masz papa słuszność, jadą.
— Jedzie — rzekł ojciec z przyciskiem. Spodziewam się sam Alfred.
— Z towarzyszem!
— Zawsze swoje, sługa nie jest towarzyszem! Cóż znowu!
Misia ruszyła ramionami.
Kiedy się to dzieje w salonie, a wrący niepokojem hrabia hamuje się by nie wyjść naprzeciw, druga scena odbywa się w ganku. Z powozu wysiedli Alfred i Eustachy; ale w chwili, kiedy do sieni wchodzić mieli, Eustachy zadrżał, pobladł i wstrzymując towarzysza, rzekł do niego po niemiecku, aby ich ludzie zrozumieć nie mogli:
— Hrabio, znam nadto twojego stryja, a szanuję go nadto jako dobroczyńcę mego, żebym się ośmielił bez jego pozwolenia wnijść z tobą. Zostanę tutaj.
To mówiąc, odwrócił się, otarł pot z czoła bladego kroplami występujący, i siadł na ławie ganku.
— Zwarjowałeś! — zawołał Alfred. Co ci się dzieje?
— Nie mogę wnijść.
— Byłeś ze mną w salonach nie jednego poselstwa w Berlinie, a obawiasz się?
— Bo tam hrabio, każdy coby mi mógł uchybić, był dla mnie obcym — rozumiesz? Tu — mam obowiązki a jestem dumny — dorzucił ciszej. Wystaw sobie obelgę, gdybym ją wymierzoną ku mnie zimno znieść musiał! Nie pójdę — na Boga — idź sam, zostaw mnie i spytaj tylko czy mi wolno.
Wzruszenie głos mu zatamowało.
— Pozostaniemy więc zapewne oba w ganku, bo ja bez ciebie nie pójdę. Co za szaleństwo! co za myśl! Każdyż nie ma prawa wnijść? a ty wchodzisz z podzięką.
— Tak, ale wchodzę z tobą, za tobą — wchodzę jako — jako... Ja nie wiem, ja nie mogę. Nie pójdę.
— Opamiętaj się — szepnął Alfred, wystawiasz mnie i siebie na śmiech sług, co tu stoją, zmiłuj się.
— Idź, rzekł Eustachy, idź naprzód. Wnijdę potem. To mówiąc zerwał się z ławki i uskoczył w dziedziniec.
Alfred postał chwilkę, ale prędko przyszedłszy do siebie, naciągając rękawiczki i poprawując włosów dorzucił:
— Przyłóż chustkę do nosa, powiem żeś zachorował.
— Mów co chcesz.
Gdy się to dzieje a Alfred jeszcze się waha co począć, hrabia niecierpliwie chodzi po salonie; radby wyjrzeć, a nie chce się kompromitować pospiechem, nawet przeciw synowcowi, tupa, zżyma się i siada znów do gazety.
W tem drzwi się otwarły, Alfred wszedł; z otwartemi rękami poskoczył ku niemu stryj, udając więcej jeszcze czułości, niżeli jej było w istocie w sercu.
— Kochany Alfred!
— Stryj kochany!
Rzucił okiem na drzwi — nikogo więcej.
— Co to jest? — pomyślał. — Nikogo? — Gdzież tamten?
Tamten leżał mu kamieniem na sercu, a spytać o niego, przynajmniej w pierwszej chwili, nie wypadało. Przywitanie czułe, serdeczne, zawarło się przypomnieniem wzajemnem Misi i Alfreda. Oboje z jedną myślą zmierzali się wzrokiem.
— To on!
— To ona!
Oboje znaleźli się takiemi, jakiemi widzieć spodziewali.
— Dobrześ nam kuzynku kazał na się czekać, od tak dawna obiecywałeś! I nie przyjechać wprost tutaj ale do Skały! Nie bardzo ci widać spieszno było do nas.
Alfred uśmiechem grzeczności podziękował.
— Darujecie mi, droga, znużenie. Cóżby to było, żebym tu przyjechał chorować? Byłem prawie chory po podróży.
— Właśnie do nas należało jechać — przerwała Misia. Kto cię tam mógł pilnować w tej ciężkiej chorobie? — dodała żartując, ale nie bez myśli dowiedzenia się także, co zrobił Alfred z towarzyszem podróży.
— Misia a parfaitement raison — dorzucił ojciec — trzeba było wprost jechać, mam ci to szczerze za złe.
Vous étes bien bon — szepnął Alfred, ale co się tycze towarzystwa i dozoru przy chorym, tych mi nie brakło.
— A! więc znalazłeś kogoś w Skale? — zapytała Misia, wiedząc dobrze, że tam nikogo nie było i że Alfred chce mówić o towarzyszu.
— Nikogo, ale ze mną przyjechał.
— A! dobrze żeś mi przypomniał — przerwał hrabia (Misia zczerwieniła się i odwróciła) — cóż się stało z tym chłopcem, z tym, z tym, jakże mu imię? nie przypominam sobie, poddanym moim, który się podobno sposobił na felczera?
— Na felczera? — zadziwiony spytał Alfred — nie, na doktora.
— To prawie wszystko jedno, ale cóżeś z nim zrobił?
— Jest tutaj.
Wszyscy się mimowolnie obejrzeli ciekawie.
— Czemuż nie wszedł z tobą? — spytała Misia.
Alfred miał odpowiedzieć, ale hrabia mu przerwał:
— Czemu nie wszedł? Cóżby tu robił? jest to dowód wielkiego sensu z jego strony, to mi się podoba. Poszedł na folwark — c’est ça.
— Za pozwoleniem, kochany stryju, z kolei zapłomieniony odezwał się synowiec — my się chyba zupełnie nie rozumiemy. Przywiózłem z sobą, — rzekł dobitnie — mojego przyjaciela, doktora Eustachego; nie wszedł ze mną, bo gwałtowne może wzruszenie, czy inny jaki powód, nie dozwoliło mu.
— Chory? — spytała troskliwie Misia idąc ku drzwiom.
Tu scena się rozdwoiła, hrabia czuł potrzebę odpowiedzieć razem Alfredowi i zgromić wychodzącą córkę; wściekał się prawie — pochwyciwszy więc Misię za rękę — zawołał żywo:
— Śni ci się, Alfredzie, przyjaciela!
— Tak jest, przyjaciela, kochany stryju.
— Człowieka.
— Bardzo uczciwego i przyzwoitego człowieka, który był ze mną w najpierwszych salonach.
Un manant!
— Stryju kochany, — odrzucił Alfred — dziś na urodzenie nikt nie uważa.
Niepodobna było, straszniejszej rzeczy, surowiej i otwarciej powiedzieć. Otwarte usta hrabiego, zamknęły się gwałtownie, zacięły, zsiniał, zbladł potem i rzuciwszy okiem na Alfreda.
— Każdy jest panem swojego przekonania i czynności. Waćpan panie hrabio możesz przyjaźnić się z kim chcesz, żyć z kim się podoba, wierzyć w co ci wierzyć każą mędrkowie, ja trzymam się starych obyczajów i wiary. Un manant est un manant, un villain, — s’il n’est pas pis. Ostatnich słów domówił z gniewem, odwrócił się i odszedł.
Alfred zmilkł.
— Ten człowiek, — szepnął do Misi, — ma tyle delikatności, że sam wejść nie śmiał, chociażem go o to prosił, ale przezemnie pyta stryja, czy mu się prezentować i dziękować sobie pozwoli.
— Słyszysz papo! — zawołała Misia powtarzając słowa Alfreda z oburzeniem prawie. — Prawdziwie — ja nie poznaję papy — z twojem sercem.
— Proś więc go sama kiedy chcesz — rzekł hrabia — niech wnijdzie, ukłoni się i idzie sobie do licha.
— Jeśli tak, niech lepiej nie wchodzi, zawołał Alfred — nie przywykł do podobnego obejścia.
— Przywyknie! — przerwał hrabia, — chcesz-że mi go narzucić za towarzysza?
— Skarzyć by się na to nie można — jest to człowiek tak dalece wyższy, tak ukształcony.
— Dajże mi pokój z pochwałami.
Misia i Alfred radzili się wejrzeniem co począć.
— Idę go prosić — odezwała się Michalina.
— Jak chcesz, — z gniewem mruknął ojciec, i postąpił ku gankowi, jakby uciekał.
Drzwi się otwarły, chwilka upłynęła, Misia wiodąc za sobą bladego jak ściana Eustachego weszła do salonu. W sieni już poczęła wesołą i ośmielającą go rozmowę. Na widok hrabiego, który brwi namarszczył i nasrożył się umyślnie, przybyły nie wiedział co począć. Alfred mu dopomógł i sam za niego w kilku słowach podziękował hrabiemu, który stał także niemy, chciwie pożerając oczyma człowieka, którego przybycie stawało mu się ciężarem. Wszystkich oczy były zwrócone na Bondarczuka, wszyscy się dziwili szlachetnej postawie, pięknej twarzy i temu wyrazowi siły i męztwa, które go odznaczały; niezmierna tylko bladość pokrywała rysy jego w tej chwili.
Hrabia wyszedł na ganek; z ganku mógł słyszeć rozmowę, a świadkiem jej być nie chciał. Uwolnieni od ciężącej przytomności jego, Misia i Alfred poczęli żywo pytania i odpowiedzi rzucać i chwytać, usiłując wmięszać do nich Bondarczuka, aby mu dodać tak pozbytej na progu odwagi; ale na próżno w początku, uczucie swojego położenia, swego poddaństwa jeszcze nie startego, jakaś boleść w sercu, odejmowały mowę Eustachemu. Słuch hrabiego próżno się wytężał, aby pochwycić słowo z ust jego. Nareszcie Alfred zadał mu umyślnie, tak wprost go dotykające pytanie, że uniknąć odpowiedzi nie było sposobu. Rozmowa toczyła się po francuzku, Eustachy tymże językiem, czysto i pięknie mówić zaczął.
Za drzwiami ganku wielkie było zdumienie hrabiego i gdyby po chińsku, po grecku, językiem najdziwniejszym przemówił, nie byłby go tak zadziwił.
Chłop mówiący po francuzku! Było to coś niesłychanego — anormalnego!
— Mówi po francuzku! — zawołał w sobie hrabia — mówi i dobrze! To nadto! A rozumiem — i uśmiechnął się w sobie gorżko, smutno, gniewnie.
Łagodny, miły dźwięk głosu sieroty, uderzył uszy Misi, bojaźnią drżący, stał się słodszym niż zwykle, spojrzała na niego z litością i pomyślała — biedny człowiek! biedny człowiek!
Alfred myśl jej podzielał.
Podawano herbatę; hrabia z ganku nie powracał, rozdąsany jak dziecko, nie wiedział już jak sobie poradzić. Wnijść, było to uznać się zwyciężonym — nie wchodzić — dziwactwo — Dilemma nieuniknione. Stanął w progu, ale nie wiedząc sam jeszcze, co począć. Zajmowało go rozwiązanie pytania — jak ma postąpić z Eustachym? widok przybyłego, a nadewszystko ta uroku pełna francuzczyzna, zmieniły wielce dawne myśli hrabiego; wyrazy Alfreda o przyjacielu, wpłynęły także nie mało. Co począć? co począć?
Qu’ il aille se faire pendre ailleurs — rzekł gniewnie — nie chcę go.
To znów mówił:
— Mógłby mi być użytecznym. Zobaczemy. Ale tymczasem. Jeśli on przy mnie usiąść zechce? To jednak być nie może — to być może. Mówi po francuzku — a więc wszystko być może! niechby sobie szedł do djabła! Ah! quelle perplexité.
Tymczasem rozmowa się toczyła, coraz swobodniejsza, opowiadano o balach, które ambasador austrjacki dawał w Berlinie, Eustachy opisywał w pomoc Alfredowi salony. Hrabia zagryzał usta.
— Był więc tam? ci ludzie nie szanują się? z tego wszystko złe? nic już nie ma na ziemi świętego! zaczyna się od zwalenia nas a kończy! — Piekielna rzecz — on — tutaj: W tem położenie hrabiego i wszystkich osób znajdujących się w salonie, skomplikowało się jeszcze nieprzewidzianym, niespodziewanym wypadkiem.
Turkot nowy dał się słyszeć przed gankiem, hrabia zbladł jak trup i schwycił się za głowę, postradał przytomność. Stanęło mu na pamięci, o czem był zapomniał zupełnie, że tegoż dnia obiecał go odwiedzić, hrabia B. zwany pospolicie brygadjerem, gdyż ten stopień zajmował niegdyś w wojsku, z którego potem wyszedł nie dość zaszczytnie dla siebie.
Co począć z Ostapkiem będącym w salonie? Spodziewany gość należał do niewielu już dziś, najosobliwiej dumnych, niepojęcie w klejnocie szlacheckim zakochanych ludzi. Dziad jego kradł książąt... na plenipotencji, ojciec kradł jeszcze na jeneralnem komisarstwie, syn ożenił się z wielkiem imieniem, a w miarę tego jak z niska wyszedł, nadął się najoryginalniej. Był to podpanek, z dumą i próżnością swej klasie właściwą, wyniesioną do najwyższej potęgi. Nie wiem dla czego nikt się z niego nie śmiał, a wszyscy lękali; prawda, że tej dumie posługiwała złośliwość i język żmiji.
Na samą myśl, że przybyły hrabia brygadjer, może zastać w salonie Ostapka, porwał się za włosy gospodarz, zbiegł z progu i miał wymówić przygotowane już — idź precz; gdy drzwi przeciwne roztwarte szeroko, ukazały w głębi na tle ciemnem rumianą o nizkiem czole, o błyszczących oczkach, twarz brygadjera, uśmiechającą się wesoło. Za nim szedł z długiemi włosy i hiszpańską bródką syn niedawno przybyły z Paryża.
Nie czas już było! Hrabia nasz zakrztusił się i klnąc w duszy nieprzytomność swoją, pospieszył na przyjęcie gości. Mijając wszakże Alfreda szepnął mu:
— Prezentuj go, jako przyjaciela, jako Francuza cudzoziemca, djabła — ale nie. — Nie mógł już dokończyć, brygadjer był tuż, rzutem oka policzył osoby znajdujące się w salonie, i zgadując niektóre, domyślając się może reszty, szedł witać.
Eustachy cały zarumieniony, chwycił się za kapelusz i chciał uciekać.
— Zostań, — rzekł mu Alfred — jesteś Francuz mój przyjaciel, cudzoziemiec.
— Za nic nie skłamię.
— Hrabia rozkazuje — rozgniewasz go śmiertelnie, wyjście twoje z salonu zwróci oczy i podejrzenie.
— Alfredzie, na wszystko cię proszę — puść mnie.
— Mówię ci zostań.
Walcząc sam z sobą Eustachy, pozostać musiał, spuścił głowę, usunął się aby być jak najmniej widzianym i patrzał w ogród.
Pe niezmiernie czułem powitaniu Alfreda, brygadjer ciekawy, jak wszyscy podpankowie, szepnął mu w ucho:
— Ten młody człowiek.
— Doktor, Francuz, mój przyjaciel.
— A!
Tymczasem brygadjera syn, Oskar prawił prześliczne komplementa Misi, która roztargniona udawała, że ich słucha.
— Kto jest ten pan? — spytał po chwili.
— To Alfred, mój brat, tamten drugi.
Już miała prawda wyjść na jaw, gdy dosłyszawszy zapytania sam Alfred, dorzucił szybko — cudzoziemiec, doktor, z którym przyjechałem.
Misia nic nie wiedząc o woli ojca, spojrzała na niego wielkiemi oczyma.
Un homme tres distingué — dodał nie mięszając się Alfred — Voulez vous faire sa connaissance?
Comment donc?
Oba postąpili ku cofnionemu pod ganek Eustachemu, który widząc ich idących ku sobie, zmięszał się niewypowiedzianie. Jemu bowiem jednemu tylko przyszło w tej chwili na myśl, że kłamstwo wydać się musi. Pomimo zmian, jakie strój i włosy robią na twarzy i całym człowieku, pomimo kilku lat przedzielających dzień ten, od pobytu Eustachego z Alfredem w Paryżu, hrabia Oskar poznać go musiał w końcu, bo się widzieli i niejednokrotnie nad Sekwaną. Alfredowi na myśl to w początku nie przyszło, i w chwili dopiero prezentacji, jak piorunem przeleciało przypomnienie. Wcale jednak nie zmięszany zapoznał z sobą Eustachego i Oskara. Ostatni popatrzał chwilę, zdawał się chcieć coś powiedzieć, potem jako człowiek niezmiernie dbający o sławę dobrze wychowanego, przyjął przedstawionego za Francuza i nie dał poznać po sobie, że się fałszu domyśla. Zagryzł tylko usta nieznacznie. Eustachy był na żarzących węglach — on, co się brzydził kłamstwem, złapany na fałszu! on, co czcił prawdę, jako zasadę wszelkiego dobra, jako rękojmię cnoty — uznany i przekonany o kłamstwo! słowa nie mógł wymówić! hrabia gospodarz, ani mogąc się domyśleć, że się wyda zmyślenie, odgrywając rolę swą wybornie, pokrył gniew twarzą i jak najgrzeczniej, zaprosił do koła gości mniemanego cudzoziemca.
Eustachy znowu wspólnikiem fałszu być zmuszony, wmięszany ciągłemi pytaniami w rozmowę; (bo go, jak u nas zwykle cudzoziemca zarzucono tysiącem) — męczył się niewypowiedzianie. Napróżno Misia starała się go ośmielać wejrzeniem, uśmiechem, łagodnemi słowy. On i hrabia siedzieli jak dwaj męczennicy, grając swobodę i wesele. Oskar to się przysuwał do Michaliny, to uważnie i niepostrzeżenie śledził ruchy wszystkie doktora.
Nareszcie coraz bardziej dręczony domysłami i wątpliwością, nieznacznie począł rozmowę z Eustachym, wziął go z lekka pod rękę i wywiódł w ganek.
— Przepraszam pana — rzekł — może to być omyłką z mojej strony, ale...
— Żadna omyłka panie — gorżko i żywo odparł doktor — jestem tym, którego widziałeś w Paryżu. Ale poddany i włościanin hrabiego, nie powinienem był znajdować się w tym salonie — wstydzono się mnie i kazano przyjąć, to kłamliwe, którem się brzydzę nazwanie. Nie mnie sądź pan o to — i daruj hrabiemu. Spodziewam się, że tajemnica.
Hrabia Oskar parsknął tak potężnym śmiechem, że wszystkich oczy z salonu ku nim się zwróciły, ale razem ścisnął za rękę Eustachego — bądź spokojny!
— Kiedyście powrócili do kraju?
— Dziś, w tej chwili.
— I przyjął cię?
— Jak pan widzisz!
Oskar znowu śmiać się zaczął.
— Co za szkoda, że się za Ludwika XIV. nie urodził? — zawołał po cichu. — Trzeba przyznać wszakże, że ma nie złe koncepta, choć mu się wcale na ten raz nie udało. Przez cały czas rozmowy w ganku, oko Alfreda, hrabiego i brygadjera nie zeszło z nich, ale ruchy swobodne obu, powierzchowność nic nie objawiająca nadzwyczajnego, nie dawała się domyśleć treści rozmowy. Wchodząc poczęli mówić o Paryżu i wszyscy się uspokoili.
Najpocieszniejsza było widzieć gospodarza, który walczył ze wstrętem jaki miał dla chłopa, a musiał związany własnem kłamstwem sadzić się dla niego na grzeczności, jako dla gościa i cudzoziemca.
Alfred nie mógł się powstrzymać od śmiechu, który jak umiał tłumaczył i pokrywał. Zbliżająca się wieczerzy godzina, byłaby jeszcze skomplikowała trudności, gdyby umęczony Eustachy nie usunął się z salonu pod pozorem bolu głowy.
Nowy niepokój gospodarza.
Dla upokorzenia przybylca, i aby jak powiadał nie wyprowadzać go z właściwej sfery, hrabia w pierwszej chwili, kazał mu mieszkanie wyznaczyć w najnędzniejszej izdebce folwarcznej. Teraz lękając się, aby wszystko tym sposobem nie wydało się; z przyciskiem więc rzekł, żegnając wychodzącego najgrzeczniej:
— Mieszkanie pańskie z Alfredem. — Kamerdyner przytomny, który wprzód odebrał rozkaz względem mieszkania, stanął słupem.
— JW. graf — począł mówić.
— Doktor stoi z Alfredem, — dodał dobitnie hrabia, znacząco spoglądając na kamerdynera.
— Przysłyszało mi się zapewne, że JW. graf.
— Doktor stoi z Alfredem — powtórzył jeszcze dobitniej z gniewem gospodarz.
W potach i płomieniach wyszedł nareszcie z salonu Eustachy, i nieprzytomny dał się wieść kamerdynerowi.
Ale tu się nie kończyły jeszcze męczące dnia tego przygody. Historja Ostapka całej wsi była wiadoma, wyglądano go od dawna, przybycie to wzruszyło wszystkich i zaciekawiło wieś i dwór. Rozmawiano, opowiadano, szydzono, domyślano się.
Ale gdy przybył, nikt go zrazu nie poznał, przez ludzi Alfreda dowiedzieli się. Wyznaczona kwatera w początku potwierdziła wiadomość. Każdy z dworskich inaczej opowiadając historją Ostapka, chciał go zobaczyć, czatował na niego, ciekawy był charakteru tego chłopka wyszłego na pana. Kamerdyner, stary Skalski, szlachcic herbu Leliwa, wiedząc o pochodzeniu Ostapka miał sobie za ujmę przeprowadzać go do kwatery; wskazał więc zaraz w przedpokoju ogromnego draba kozaka Dubinę, polecając mu aby tego pana zawiódł na stancją hr. Alfreda.
Z spuszczoną głową stanął, potem ruszył się Ostap, gdy Dubina szydersko zawołał bez ceremonji:
Chodym.
Sto oczu z różnych stron, z pootwieranych drzwi, okien, z za węgłów, wymierzono na pochód przez dziedziniec przybyłego Ostapa. Koło folwarku, gdzie mu naprzód wyznaczono kwaterę, stał tłum parobków, gospodyni, praczki, kuchty, woźnice, oczekując na niego. Pod oficyną także liczna cisnęła się służba.
— Oto on, to on! — szeptali, zbliżając się wszyscy. — Patrzaj! to on!
— E! to nie może być! to nie on!
— Dalibóg, że on!
— Nie on.
Posłyszał to Ostap, podniósł głowę i oczy łzawe, westchnął i tę ciżbę ciekawą powitał. Serce mu mówiło, że to są biedni bracia i zabiło na widok nędzy, zezwierzęcenia ich. Łzy grające pod powieką, potoczyły się wolno po twarzy, nikt ich nie widział. W tej chwili Dubyna otworzył drzwi oficyn i pokazując mieszkanie Alfreda — rzekł:
Ot tut!
My powrócim do salonu.
Wiecie zapewne czem jest zwykła nasza rozmowa na wsi. Dzieli się ona powszechnie na trzy kategorje — gospodarską, literacką i potoczną. Gospodarska nigdy się nie zjawia w salonach pańskich, lub za pańskie uchodzących, krom przy komisarzu z rana, przy gościach nie uchodzi. Literacka trwa krótko i jakkolwiek poczęta, kończy się na francuzkim najnowszym romansie. Potoczna składa się z plotek, opowiadań, domysłów, nowinek. Jest to coś w sposobie bigosiku, który po szlacheckich domkach dają na wieczerzę, zebrawszy różne mięsiwa obiadowe ku temu celowi, z octem, rodzenkami, jabłkami i t. p.
Tego to rodzaju klejona i zbierana rozmowa, swobodniejszem płynąca korytem od czasu wyjścia Eustachego, trwała w salonie. Brygadjer, jakby ciągle miał na sercu wylegitymowanie się ze swych stosunków z panami, nieustannie przywodził imiona wielkie, hrabiów, książąt, baronów, z którymi żył, do których pisał, których był krewnym.
Poszło to już u niego we zwyczaj.
Młody Oskar mówił ciągle o Paryżu; o niczem innem, tak łatwo, pięknie i z takiem nie opowiadał natchnieniem. Misia słuchała go figlarnie, szydersko. Alfred zgryziony, pomięszany, rzadko się wmięszał w rozmowę. Hrabia gospodarz nadzwyczaj mowny, udając niepojętą dla nikogo wesołość, mówił najwięcej, mówił z wszystkiemi, do wszystkich, o wszystkiem, z gorączkowem zajęciem, z zapałem prawie chorobliwym.
Około dziesiątej wszyscy się rozeszli znużeni; Alfred pospieszył do swojego mieszkania, aby prędzej przyjść w pomoc przyjacielowi.
— Gdzie pan Eustachy? — spytał na progu, nie widząc go.
— Był tu, kazał przenieść swoje rzeczy.
— To dobrze — gdzież jest?
— Nie wiem, wyszedł.
Dawno?
Więcej godziny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.