Ostatnia miłość/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatnia miłość |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia J. J. Okońskiego |
Data wyd. | 1868 |
Druk | Drukarnia Gazety Polskiéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Koleje żelazne, — urocze to słowo! — Magiczny wyraz, zamykający w sobie dbałą o dobrobyt materjalny i umysłowy wzrost ludzkości, myśl XIX-go wieku. — Przestrzenie znikają — narody rozrzucone po różnych krańcach ziemi, łączą się węzłem wzajemnego poznania się i wspólności spraw; ludzie pracujący nad dobrobytem, z szybkością błyskawiczną rozsełają po świecie płody swojego przemysłu, a podróżnicy liczni spragnieni wszechstronnej w różnych sferach rozwijającej się wiedzy, w krótkim przeciągu czasu mogą stanąć między murami wspaniałych stolic, i u stóp gór niebotycznych — spojrzeć na olbrzymie szyby wód morskich, lub słuchać huku z jakim śnieżne odłamy z Alpejskich szczytów spadają w otchłanie. A do wszystkich tych celów służy owa kometa czarna, żelazna, z grubym i długim warkoczem dymu, wijącym się po za nią kłębach szarych; owa kometa, której ciałem żelazo, duchem para; którą w prostocie swojej lud nasz nazwał zrazu mocą szatańską, a my nazywamy siłą i czynnikiem cywilizacji — lokomotywa. Poważni mędrcy i młodzi ludzie rwący się do życia i użycia; fabrykanci, przemysłowcy, naturaliści i ekonomiści; pracownicy ludzkości, którym zawsze pilno i brak czasu; próżnujący lordowie wszelkich krajów, z rękami w kieszeniach i znudzoną twarzą szukający środków zapełnienia niezajętej niczem egzystencji; nerwowe panie potrzebujące wód wzmacniających, i poważne matki pragnące aby ich synowie moralnie i umysłowo wzrośli w obec widoku wszystkiego co ziemia najmędrszego i najpiękniejszego posiada — wszyscy i wszyscy chórem śpiewają cześć tej poważnej pani, której silny duch, błyskawiczną szybkość nadaje żelaznemu ciału; która ostrym, przeciągłym swoim świstem woła do ludzi: pójdźcie ku mnie, a po nad przestrzenie uniosę was ku cudom dalekim; postawię was u źródeł światła, wiedzy, wszelkich prac i wszelkich radości ludzkich; z godziny uczynię wam chwilę; nieprzebytą rozległość w maluczką przestrzeń zamienię. — A za to wszystko dajcie mi tylko........ trochę węgla i wody — dla wytwarzania silnego we mnie ducha!.. I wszyscy śpiesznie na wezwanie to przybywają, z wdzięcznością składają miłą dań królowej dziewiętnastego wieku. Chyba tylko jaki w tłumie zabłąkany poeta cicho westchnie za błogosławionym dla eterycznych dusz czasem, w którym nie świstały lokomotywy, ale..... szumiały lasy dziewicze i pastusze grały fujarki; w którym zamiast podróżować, uczyć się, badać naturę i społeczność, dziewice na zielonych, rodzinnych łąkach pasły owieczki, a młodzieńcy pletli na skronie kochanek wieńce różane. Ach!... pięknie to było... Ale prozaiczne dusze dzisiejszych czasów, głuche są na westchnienia spóźnionych naśladowców Arkadyjskich pasterzy, i wolą w objęciu pary przenosić się z miejsca na miejsce w pogoni za wiedzą, bogactwami i użyciem, niż doić krówki lub wić girlandy „z róż, lilij i tymianku.“
Wszakże ani Buckle wyżej nad wszystko ceniący wynalazki rozumu ludzkiego; ani Stuart Mill, ów głęboki badacz źródeł dobrobytu; ani żaden angielski przemysłowiec biorący za dewizę: „czas to pieniądz,” nie pojmuje tak żywo wszystkich usług jakie ludzkości oddają koleje żelazne, i nie tak gorąco pragnie ich najszerszego rozwoju — jak biedny wędrowiec po krainach, do których nie zawitało jeszcze to dzieło cywilizacji. Kiedy wśród bagnistych grobel oś łamie się i zatrzymuje najśpieszniejszą podróż; kiedy po piaskach suchych, głębokich, koła wleką się powoli, a nieszczęsne konie jak na arabskiej pustyni schylają głowy, postępują z ciężkością, i okrywają się pianą z wysilenia; z piersi podróżnego wyskakuje wówczas westchnienie znudzenia i niecierpliwości, a usta jego szepcą modlitwę do przemysłu wołając błagalnie: przybądź o lokomotywo!
Nad Tamizą, Sekwaną, Elbą a nawet i nad Wisłą, oddawna już rozlegał się świst pary; mieszkańcy owych szczęsnych krain odddawna już jak podniebne ptaki szybko przebywali przestrzenie — gdy ziemie położone nad pięknemi brzegami Niemna, wzdychały jeszcze do korzystania z cudu zwanego lokomotywą. Na szerokich tamtejszych drogach w upały letnie wlokły się zwolna po piaskach ciężkie karety, zaprzężone mnóstwem koni; koła wozów i bryk skrzypiały i jęczały niby w piekle dusze potępionych. A gdy przyszła jesień dżdżysta i słotna, to powozy grzęzły w rozmiękłej ziemi, konie zapadały w głębokie kałuże, a podróżny osadzony nieraz w środku drogi nieprzepartą siłą błota, widział się zmuszonym do wezwania wołów, aby go z ciężkiej wydźwignęły toni.
Przed kilkoma laty ktoby chciał ujrzeć w maluczkim zarysie arabską pustynię, dośćby mu było przebyć wśród lata drogę wiodącą z nadniemeńskiego miasta Grodna, do mineralnych wód w D***. Sześciomilowa ledwie to była przestrzeń, ale przebycie jej podróżnemu, wiekiem mogło się zdawać; szeroka, żółta od głębokiego piasku droga, ciągnęła się równo, monotonnie między rzadkiemi zaroślami karłowatej sośniny.
Gdzie niegdzie tylko dwór jakiś, lub szara grupa chat wioskowych rzucona w przestrzeni, ubarwiała smutną jednostajność; czasem zamiast niskich krzaków, ustrajał drogę smukły, czysty i rzadki lasek — powiał na chwilę wonią i chłodem, i znikał, oddając znów podróżnego w opiekę jałowych piasków, tworzących niekiedy wzgórza, a nawet dość wysokie góry — przy wspinaniu się na które jeszcze ciężej było koniom, jeszcze smutniej i nudniej podróżnemu.
Smutną tę jednak, nudną i ciężką drogę, każdego lata mnóstwo przebywało powozów większych i mniejszych, bogatszych i uboższych. Tłumy podróżników z najodleglejszych stron przybywających, wlokły się niecierpliwie po piasczystej przestrzeni, dążąc do sławnej siłą uzdrawiającą miejscowości.
Miejscowości posiadające mineralne wody, zrazu bywają zwykle sanitarnemi tylko zakładami; dążą do nich chorzy po największe, jak powiadają niektórzy, dobro — po zdrowie. Wkrótce chorzy ludzie w jednem miejscu zebrani, poczuwszy że poczynają odzyskiwać swe „największe dobro,“ zaczynają się bawić, to jest zbierać się w towarzystwa, tańczyć, razem jeździć i chodzić, kochać się, żenić i wychodzić za mąż. Powoli sława uzdrawiających wód rozchodzi się razem ze sławą tych przeróżnych zabaw. Kiedy mogą się bawić chorzy, dlaczegóżby i zdrowi bawić się nie mieli? Więc i ci którym w żadnej chorobie nigdy twarz nie zbladła, dalej w drogę do wód mineralnych! aby zobaczyć kogoś i ukazać się sami, potańczyć i pospacerować — a może... nuż zdarzy się dobra szansa!.. ożenić się lub wyjść za mąż! I oto z Północy i Południa, z Zachodu i Wschodu ciągną tabory podróżnych chorych i zdrowych. Zanadto otyli i zanadto chudzi; ze słabemi płucami i z reumatyzmem w nogach; gorączkowo pragnący użycia i timfatycznie życiem znudzeni; ze zbyt pełnią kieszenią i z ich melancholiczną próżnią — wszyscy jadą do wód mineralnych — a ich zbawcze źródła przeróżnemi środkami leczą te wszystkie choroby zdrowych i chorych. Niestety! jednej tylko nie leczą; płonności mózgu!... A gdy tak co roku liczne tłumy poczną u źródeł wód mineralnych leczyć się i bawić, to i umysły poważne zaciekawią się niekiedy tym objawem społecznego życia, i zapragną zajrzeć w lekką na pozór falę ludzi, w głębi której jednak, jak w głębi każdego społecznego stosunku, leżą bóle i miłości, i w motylkowe formy ubrane gorzkie lub poważne prawdy. Więc poza falangą goniących za fizycznem zdrowiem lub lekką zabawą, zjawiają się myśliciele — badacze serc ludzkich i fenomenów społecznych; poza tymi jeszcze przybywają kapłani sztuki, poeci, aby licznie zebranym ludziom sypać pod nogi perły piękności, i z gorących tchnień wiejących zwykle od tłumów, czerpać natchnienie do nowych arcydzieł. Z tych wszystkich żywiołów złożone towarzystwa u wód mineralnych, wrą życiem różnowzorem — i jak wszędzie między ludźmi, tak i w nich przy wpatrzeniu się bliskiem, dojrzysz chorobę i zdrowie, mądrość i głupotę, radość i rozpacz.
Nie inna musiała być historja wód w D***; więc choć droga do nich ciężka była i nudna, piasczysta, monotonna i męcząca — toć przecie przez lato całe snuło się po niej pełno podróżnych.
Na kilka lat przed pierwszem zjawieniem się lokomotywy nad brzegami Niemna — w r. 1856—8 (fakt nie historyczny więc i data niepewna), podczas pięknego pogodnego zachodu czerwcowego słońca, drogą wiodącą z Grodna do D*** szybko, mimo piasku, jechała niewielka karetka zaprzężona sześcioma dzielnemi końmi. Gruba warstwa kurzu pokrywająca powóz, znudzona twarz stangreta i zaspane oczy dziarskiego chłopaka siedzącego na koźle, okazywały dowodnie że podróżujący przybywali z daleka; konie jednak rosłe i silne szybko biegły mimo piasku w który grzęzły ich kopyta, i przy każdem żywszem poruszeniu wesoło złoconemi kółkami pięknych szorów brzękały.
Słońce szeroką, purpurową tarczą coraz bardziej się zniżało, kryjąc się za wązki pas fijoletowych chmur; po czystem, błękitnem niebie gdzieniegdzie płynęły zwolna białe obłoki; wierzchołki niskiej sośniny ozłocone nieco niknącemi promieńmi, powoli i cicho kołysały się pod powiewem wietrzyka, który ledwie śmiał oddychać w uroczystą ciszę nadchodzącego wieczoru. Konie zwolniły biegu, kareta wjechała na wysoką piasczystą górę, ze szczytu której widać było w oddali rysujące się gruppami szarych domów miejsce do którego powóz zdążał, i poza którem wyglądał płynący Niemen, jak błękitna, szeroka wstęga.
Jedna z szyb karety, zasuniętych dla niewpuszczania w głąb’ kurzu podnoszącego się niekiedy kłębami, zwolna się osunęła — i przez okno powozu wyjrzała otoczona czarnemi warkoczami twarz kobiety; dwoje ciemnych i myślących jej oczu pobiegło w przestrzeń, i spoczęło na dalekim krańcu widnokręgu. W głębi powozu siedział młody mężczyzna. Na twarzy jego nie było wyrazu znudzenia, towarzyszącego zwykle podróżującym po długich i trudnych drogach; owszem, jaśniała ona światłem, które płynąc z myślącej głębi człowieka, rozświeca jego oblicze w najbardziej nawet jałowych i na pozór obranych zupełnie z interesu chwilach jego życia. Po niejakim czasie kobieta odwróciła spojrzenie od roztaczającego się przed jej okiem obrazu, i zwracając się do towarzysza podróży rzekła.
— Wiedz Henryku, że im dłużej jadę z tobą, tem mniej żałuję żem ci się dała namówić do opuszczenia mego cichego zakątka i zwiedzenia tej okolicy. Natura wszędzie jest piękna, a widok rozlicznych jej piękności ściera z serca ślady przebytych bólów — i nietylko moralne, ale i fizyczne wzmacnia siły.
— Mam nadzieję, odpowiedział młody człowiek — że tutejsze wody uzupełnią dobry wpływ jaki sama już podróż wywarła na twoje zdrowie, o które zaczynałem się bardzo obawiać. Zresztą, wiesz o tem Regino, że dla istoty dojrzałej już a egoistycznie niezamkniętej w sobie, zetknięcie się z ludźmi jest korzystne pod wieloma względami, a nawet przyjemne. Spodziewam się więc że w miejscu gdzie się zwykle zbierają najróżnorodniejsze żywioły społeczne, czas zejdzie ci pożytecznie i miło — a może też...
— Może też co? spytała kobieta wahającego się z dokończeniem swojej myśli towarzysza.
— Wiesz dobrze Regino, mówił on dalej patrząc na nią braterskim, serdecznym wzrokiem - jak bardzo pragnę twojego szczęścia, i pojmiesz com chciał powiedzieć, gdy przypomnisz sobie niejednokrotne a poufne moje z tobą rozmowy.
Kobieta milczała przez chwilę; aż ujęła rękę brata, i patrząc na niego ze słodyczą ale i powagą, dodała:
— Ty Henryku, jesteś jedynym i najlepszym moim przyjacielem; nigdym więc nie ukrywała przed tobą że istnienie jakie prowadzę, nie wystarcza mi — że pomimo wszelkich wysiłków rozumu i woli, otaczająca mię pustka ciężko mi się nieraz czuć daje. Ale znając tę teraźniejszość moją, znasz zarazem Henryku i smutną moją przeszłość. Wiesz jak przy pierwszem wychyleniu się na świat, serce skrwawiło mi się boleśnie; wiesz, dodała z gorzkim uśmiechem, że nad głową moją cięży miano nienawistne światu, rzucające na kobietę cienie podejrzeń i nagany ogólnej. Zresztą nie jestem 16toletniem dzieckiem — ale dojrzałą i choć młodą latami lecz doświadczoną nieszczęściem kobietą; i dla tego więcej wierzę w skuteczność wód tutejszych na moje zdrowie, niż w możność spełnienia się planików jakieś ty braciszku wysnuł dla mnie w swojej poczciwej i mądrej myśli.
Rozśmiała się wesoło piękna kobieta — położyła rękę na ramieniu brata, i patrząc mu w oczy rzekła figlarnie.
— Ale tobie, tobie Henryku, grozi niebezpieczeństwo znalezienia jakiejś pięknej niespodzianki.
Rozśmiał się młody człowiek i odpowiedział.
— Wy kobiety co innego, a my co innego. Co dla was całą treścią życia, to dla nas tylko ozdobą jego. Co dla was celem, to nam pomocą; co was tworzy i przetwarza — to nas tylko uzupełnia.
— Ale przyznaj mój drogi, przerwała mu ze śmiechem Regina, że ktoby nas słyszał tak rozprawiających przy zbliżaniu się do miejsca licznego zjazdu u wód mineralnych, wziąłby ciebie za karjerowicza szukającego bogatego marjażu, a mnie za kobietę chcącą wydać się za mąż i w pogoni za dozgonnym przyjacielem. Co za śmieszna myśl!
Rozśmiał się i Henryk.
— Jesteśmy zbyt wyżsi nad pobudki do podobnych posądzeń dające prawo, rzekł, abyśmy dla uniknienia ich mieli krępować nasze czynności i słowa. Mogę ja spotkać mój ideał — możesz i ty komu stać się ideałem.
— Dobrze, dobrze, braciszku — wesoło odrzekła Regina; buduj sobie zamki na lodzie i osadzaj mię w nich twoją żywą wyobraźnią. Obawiam się tylko aby one nie runęły tak jak niegdyś moje w Różannie.
Gdy wymawiała ostatnie wyrazy, brwi jej lekko się zsunęły i swobodny uśmiech z jakim przed chwilą mówiła, zamienił się w gorzki i smutny. Twarz Henryka lekko się też zachmurzyła.
— Po co wspominać przeszłość, Regino? rzekł.
— A jakże ją zapomnieć? odpowiedziała. Ona leży na sercu, myśl obecną uciska i grozi przyszłości. Wpiła się w moje życie — i gdy na chwilę, zda się, zapomnę o niej, staje przedemną z całym smutkiem swoich obrazów i mówi do mnie językiem umarłych dla miłości i nadziei — językiem rozpaczy jakim przemawiała do mnie w najmłodszych moich latach. O gdybym i mogła tę przeszłość zapomnieć, każda znajoma twarz spotkana przypomni mi ją — przypomni mi ją każde nazwanie mnie po nazwisku. Bo powiedz sam, Henryku, jak ja się nazywam?
— Dla każdego rozumnego i zacnego człowieka, nazywasz się zacną i rozumną kobietą — bo głupcy tylko lub nieuczciwi rzucają kamienie na pozory złego, nie zbadawszy wprzódy w jaką pierś uderzą ich pociski.
Gdy Henryk poważnie a serdecznie patrząc na siostrę mówił te słowa, kareta wjechała w niebrukowaną, piasczystą i szeroką ulicę w D***, szybko minęła rzędy szarych, po większej części niskich domów i zatoczyła się w niewielki, czysty dziedziniec przed ganek niewielkiego też, ale ładnej powierzchowności domu.
Mieszkanie było już snać zamówione, bo młodzi ludzie wysiedli z powozu i weszli do domu, a stangret z pomocą zręcznego Ukraińca — począł odprzęgać parskające i podzwaniające szorami konie. Na odgłos przybywającego powozu z oficyn okalających dziedziniec wyszło kilku mężczyzn z cygarami w ustach. Zmrok już zapadał; kareta więc, ludzie i konie rysowały się przed nimi w oddali jak niewyraźna gruppa. Zamienili kilka słów ze sobą i zbliżyli się ku powozowi. Piękna kareta, cenne konie i szory i dziarska, ze smakiem choć z prostotą ubrana służba, zdwoiły ciekawość przybyłych przyglądać się im panów. Jeden z młodych ludzi zbliżył się do furmana i spytał.
— Bądź łaskaw mój kochany, powiedz kto to przyjechał?
— Pan Henryk Tarnowski z siostrą, odpowiedział służący zajęty zdejmowaniem szorów z koni. Młodzi ludzie spojrzeli po sobie.
A zkąd przyjechał p. Tarnowski? spytał znów jeden z nich.
— Z pod Kijowa — odpowiedział chłopak w kozackiem ubraniu.
Ciekawi szepnęli do siebie kilka francuzkich słów i raz jeszcze spojrzawszy na karetę i konie zapytali znowu.
— A bogaty wasz pan? co?
— Tysiąc dusz ma, podnosząc hardo głowę odpowiedział kozaczek — i pieniędzy huk!..
— Ho! ho! zawołał jeden z młodych ludzi, Ukraiński magnat! a siostrzyczka? co? ça doit être une magnifique jeune personne!
— Ha, ha, ha, rozśmiał się drugi. Może jakie straszydło!
— Straszydło! bredzisz Fryciu! alboż to możebne. Kiedy brat ma tysiąc dusz — toż i ona posażek nielada mieć musi.
— Mon Dieu! ale może mężatka!
— Mais mon cher, tu es desésperant avec tes może.
„Może straszydło! może mężatka!“ Jakbyś chciał żeby żadnej dobrej partji u wód tutejszych nie było!
— Cóż znowu Bryniu, odrzekł urażony Frycio; sam przecież jestem w rozpaczy że się w tym roku tutaj same tylko tałałajstwo i hołota zjechały... Gdyby nie hrabina X. niebyłoby gdzie przyjemnie czasu przepędzić. Dieu donne, aby to było coś porządnego, ci państwo nowo przybyli!
I zbliżając sié znowu do kozaczka zapytał?
— A panienka ładna? co?
— Jaka panienka? zapytał Ukrainiec podnosząc na twarz pytającego czarne błyszczące oczy.
— A no, siostra twojego pana?
— Siostra pana Tarnowskiego nazywa się pani Regina Różyńska.
Na dwułokciową długość wyciągnęły się twarze młodych ludzi; spojrzeli po sobie kiwając żałośnie głowami. — Ale, o genjalna myśli! błysnęła iskra nadziei, i jeden z nich zapytał znowu:
— Czemuż Pani Różyńska z bratem podróżuje, nie z mężem? — czy wdowa może? co?
— Nie, nie wdowa; odpowiedział zniecierpliwiony już ciągłemi pytaniami kozaczek.
— Więc mężatka? mówił nalegającym tonem młody człowiek, chcąc się dobrać do stanowczego określenia pozycji towarzyskiej pani Różyńskiej.
— Nie, nie mężatka, odrzekł opryskliwie całkiem już rozgniewany i zniecierpliwiony chłopak, a ująwszy za uzdy parę koni, zwrócił się z niemi ku stajni za prowadzącym tam inną parę furmanem.
Młodzi ludzie pozostawieni tak około karety parsknęli śmiechem.
— Nie panna, nie wdowa, nie mężatka! więc któż u licha! Wiecie moi drodzy, que ça prète à l’equivoque, mówił śmiejąc się Frycio.
— To jakaś zajmująca Ukrainka! słowo honoru zawołał Brynio — ciekawym ją zobaczyć!
— Djabelnie zajmująca — rzekł Odzio; jeżeli już nie ożenić się, to choć podurzyć będzie można.
— Jeżeli ładna! wtrącił Brynio.
— Oj te Ukrainki — wszystkie ładne! rzekł Frycio.
— Albożeś ty Fryciu był w tamtych stronach?
— A byłem tam kiedyś u hrabiny S. mojej ciotki; i nawet te dwa nazwiska Tarnowskich i Różyńskich kręcą mi się po głowie. Możem ja kiedy i widział tego p. Tarnowskiego.
— Ja znów na Wołyniu, lat temu z dziewięć znałem Alfreda Różyńskiego, rzekł Odzio. Tęgi to był chłopiec — konie miał przepyszne! pamiętam żem z nim jeździł na wyścigi w obec licznego towarzystwa — a w sztosika grał djabelnie! Bywało, jak założy banczek, to aż miło! A bogaty był jak Krezus! Majątek jego nazywał się Różanna — śliczny pałacyk nad jeziorem.
— Może to jej mąż — przerwał Frycio.
— Przecież słyszałeś że nie mężatka! zawołał ze śmiechem Brynio!
— No, może rozwódka! protestującym głosem rzekł Frycio.
— Brawo, Fryciu, brawo! — zawołali dwaj inni; jesteś genjalny chłopiec — najpewniej że to musi być rozwódka!
— Jużto jeżeli to ten Alfred Różyński którego ja znam, jest jej mężem, to chybaby warjatką była gdyby się z nim rozwiodła. Piękny panie chłopiec i bogaty! czegóż więcej trzeba?
— Masz rację Odziu — rzekł z miną wyroczni Frycio — ile ja znam kobiety! to są czasem dziwnie kapryśne stworzenia.
— Oj to prawda, mówił wzdychając Brynio; nie darmo Mickiewicz powiedział: Kobieto! puchu marny!
— Literat z naszego Brynia, rzekł śmiejąc się na całe gardło Odzio; no, a jak dalej!
— A djabli go tam wiedzą jak dalej! odpowiedział zderutowany młodzieniec.
Tak rozmawiając chodzili po dziedzińcu, paląc cygara i spoglądając ku gankowi domu, ażali się kto na nim nie zjawi, pan czy pani. Tymczasem wieczór zapadł zupełny; na dziedzińcu całkiem zciemniało, a okna nie oświecały się wcale z tej strony.
— Pójdźmy przejść się z drugiej strony domu, pod balkon; może ją zobaczymy! zaproponował jeden z młodych ludzi.
A z drugiej strony domu przepyszny roztaczał się widok. Ogród zielony, gęsto poprzecinany gładkiemi, żwirem usypanemi ścieżkami, pokrywał całą spadzistość wysokiej góry na której stał dom — i rozciągał się daleko na prawo. Poza nim, pod górą, z szumem biegła wązka wstęga wartkiej Rotniczanki i w tysiącznych skrętach z hukiem po kamieniach spadając u skraju ogrodu i góry, łączyła się z szerokim, poważnym Niemnem, który z lewej strony domu płynąc cicho i spokojnie, tworzył razem z Rotniczanką przezroczy trójkąt, obejmujący ramionami gęste gruppy ogrodowej zieleni, z pomiędzy której lśniło kilka białych domków i wieżyczka kościelna; uboga, ale smukła i krzyżem lśniąca, strzelała ku niebu. Po za Rotniczanką i po za Niemnem, szerokim kobiercem słały się łąki zielone, gdzieniegdzie nizką zarosłe sośniną. W dzień na łąkach tych żółciały i bielały trzody liczne — wieczorem biegło od nich echo wiejskiej piosenki, lub smętny odgłos dalekiej trąbki pastuszej.
Dom w którym zamieszkał pan Tarnowski i jego siostra, stał na wysokiem podmurowaniu i miał balkon wznoszący się po nad jedną ze żwirowanych ulic ogrodu. Na tę ulicę weszli trzej młodzi ludzie rozciekawieni przybyciem nowych gości. Wieczór był dość ciemny, ale oświetlony nieco mnóstwem gwiazd jaśniejących na pogodnem niebie. Rotniczanka szumiała i huczała jakby kłócąc się z poważnym Niemnem, który cicho, spokojnie przyjmował ją w swoje ramiona i płynął dalej majestatycznie, szeroko błyszcząc przeglądającemi się w jego gładkich falach gwiazdami, i w dali, w dali niknąc śród białej mgły, która jakby morze rozlała się po nadbrzeżnych łąkach. Pomiędzy ogrodową zielenią, drżącemi światełkami błyskały okna białych domków; od strony jednego z nich echo niosło dźwięki dalekiej, fortepjanowej muzyki. Wyzwany może przez nią słowik, gdzieś po za kościołkiem probował dobywać ostatnie tony ze zmęczonego wiosennem śpiewaniem gardziołka.
Ale nie na gwiazdy i nie na mgłę daleką patrzyli młodzi ludzie; wzrok ich poniósł się wprawdzie w górę, lecz nie ku niebu.
Na wysokim balkonie, ręką o balustradę wsparta stała kobieta; rysów jej twarzy dojrzeć nie mogli, ale białość jej lśniła na tle ciemnem, z oczu wpatrzonych w przestrzeń tryskał blask żywy, i postać jej smukła, zgrabna, czarną objęta suknią, wyraźnie rysowała się na białem tle ściany przy której stała. Młodzi ludzie cicho przeszli pod balkonem, usiedli na ławeczce naprzeciw, śród klombów zieleni, i patrzyli. Wkrótce w otwartych na balkon drzwiach oświetlonego pokoju, stanął rosły mężczyzna.
— Przeziębisz się Regino! — rzekł do kobiety.
— Nie, ciepło jest, — odpowiedziała; chodź Henryku, zobacz co za prześliczny widok.
A gdy brat zbliżył się do niej, dodała:
— Czy wiesz, że ile razy widzę piękną wodę, zaraz mi na myśli staje Różanna i jej prześliczne jezioro! A ilem ja przecierpiała patrząc na jego fale...
— Znów smutne myśli, siostro! — z lekką wymówką rzekł Henryk.
— O tak, bracie, — odpowiedziała Regina, — smutne są moje myśli, i każda poważnie myśląca kobieta, której los przyniesie podobną mojej dolę, smutną być musi. Przy świetle gwiazd myślę o moich dziecinnych latach, tak jasnych i złotych jak one — i patrząc na przezrocze fale wody, widzę młodzieńcze moje chwile przezrocze i czyste. I taka jaką jestem dziś, przyrównywam się do tej płaczącej brzozy, która — patrz, tu blisko balkonu naszego — złamane gałązki w Niemnie zatapia. Tak Henryku, dodała opierając się na ramieniu brata, smutna jest dusza moja aż do śmierci.
— Aż do odrodzenia! szepnął brat, wprowadzając ją do pokoju.
Prawie całej rozmowy tej nie słyszeli młodzi ludzie, bo wypowiedziana była cicho, szeptem niemal; zaledwie kilka oderwanych słów doszło ich uszów. Ale wkrótce po zniknięciu brata i siostry usłyszeli dźwięk jakiegoś instrumentu i towarzyszący mu głos kobiecego śpiewu.
Podeszli znowu pod balkon i przez otwarte drzwi do oświetlonego lampą pokoju, zobaczyli pana Tarnowskiego siedzącego i grającego na teorbanie, instrumencie używanym często przez mieszkańców jego stron rodzinnych. Za nim, z podniesioną nieco głową stała jego siostra, a z ust jej wychodziła tęskna nuta.
Smutne i zgrabne postacie dwojga młodych ludzi i twarze ich podobne do siebie, tak piękną stanowiły gruppę — brzmienie prostego instrumentu tak pięknie zlewało się ze smutnym a dźwięcznym śpiewem kobiecym; że weseli, niezmiernie lekkich usposobień młodzi ludzie, stanęli jednak w pełnem skupienia i szacunku milczeniu. Obraz który mieli przed sobą, uderzył ich nieopisanym urokiem.
Dopiero gdy znikły dźwięki, zamknęły się drzwi wychodzące na balkon i światła w oknach zagasać poczęły, lwy towarzystwa miejscowego cicho odeszli z pod balkonu. Dwaj z nich udzielali sobie uwag co do piękności nowoprzybyłej, którą bardzo wysoko stawiali, i głosu jej, który się im prześliczny zdawał Jeden tylko Frycio nic nie mówił; milczał, i zdawał, się być zamyślony — co bardzo rzadko mu się zdarzało.
— O czemże tak myślisz, Fryciu? spytali go towarzysze wchodząc razem z nim do mieszkania.
— Myślę, odpowiedział, że bodaj czy przed kilku laty nie spotykałem tego p. Tarnowskiego w towarzystwach na Ukrainie. Nie mogłem mu się dobrze przypatrzyć zdaleka, ale zdaje mi się że go sobie przypominam.
— Przypominaj sobie, przypominaj, odpowiedzieli Brynio i Odzio, i jutro bez ceremonji przypisz się do znajomości. Potem i nas zaznajomisz z tym panem Tarnowskim — bo siostrzyczka, dalibóg niczego, a tysiąc dusz — to piękna rekomendacja, ma foi!... Jutro rano trzeba o nowem zjawisku opowiedzieć Hrabinie. Bonsoir mon cher!