<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Ostatnia miłość
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia J. J. Okońskiego
Data wyd. 1868
Druk Drukarnia Gazety Polskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II.


Salon hrabiny X. w D*** stanowił centrum tamecznego arystokratycznego świata. Wszystko co tylko miało pretensję do wysokiego rodu, znacznego majątku, dystyngowanej maniery, zbierało się w nim i uderzało czołem przed domowem jego bóstwem. Sądząc po ilości osób zapełniających zawsze mieszkanie hrabiny, i według znakomitości jaką sobie same te wszystkie osoby przyznawały — możnaby myśleć że owem bóstwem domowem była jaka młoda, piękna kobieta — która choćby nie posiadając wysokich wewnętrznych zalet, mogłaby zachwycać oczy i pociągać serca powabem słodkiej rozmowy i wdziękami postaci. Nie tak wszakże było. Hrabina X. miała sześćdziesiąt lat, jak francuzi mówią „bien sonnées“; i choć resztki dawnych jej wdzięków nieźle wyglądały jeszcze przy bogatych, dekoltowanych sukniach, i pod grubą warstwą przeróżnych bielideł i różu, toć przecie nie zupełnie była Djanną de Poitiers. I gdyby Henryk IIgi ów wielbiciel sześćdziesiécio-letniej piękności powstał z grobu, pewnieby się w niej nie rozkochał.
Co do dobroci, hrabina miała wielki jej zapas rozmieniony na drobną, zdawkową monetę światowej grzeczności; — tą monetą płaciła wszystkie swoje względem bliźniego długi — warując sobie, że za każde uprzejme bonjour powiedziane jednemu, będzie miała prawo drugiego ukąsić; że za wszystkie powitania i lodowo-grzeczne uściśnienia ręki jakie rozda na każdym ze swoich balów, ludzie winni jej będą oddać dziesięć razy więcej kornych ukłonów i pochlebnych słów. Gdy się więc na taką monetę rozmieniła dobroć hrabiny — zabrakło prawdziwego jej złota; sypała zatem pani hrabina w koło ludziom większe i mniejsze miedziaki, bardzo nieraz ciążące tym którzy niemi napełniali sobie kieszenie — lecz niemniej miłe bo... pochodzące od hrabiny.
Z rozumem tej pani rzecz się miała tak samo. Cały jego kapitał rozprysnął się na drobniuchne sumki zasilaiące ją biegłą francuzczyzną, umiejętnością przyjmowania gości, zręcznością w pokrywaniu zmarszczek na twarzy, i smakiem w urządzaniu kosztownych toalet. Ktoby zaś wszystkie te sumki podkreślił i dodał — znalazłby jedno wielkie zero — bo najniezawodniejszy z matematycznych pewników jest ten, że: zero a zero, będzie zawsze zero.
Cóż więc nadawało hrabinie tak wielkie w towarzystwie znaczenie? co ją stawiało na zaszczytnem w każdym razie stanowisku, zbierania około siebie mnóstwa ludzi, i takich jeszcze, którzy o sobie wielce wysokie mieli wyobrażenie? Sekret cały leżał w tem że hrabina X. była prawdziwą arystokratką z rodu; że ród swój i swojego zmarłego męża, mogła z akompanjamentem szeregu tytułów wywieść od przedhistorycznych czasów. Gdyby miała syna, śmiałoby mogła powtórzyć za Geldhabem, że: na dół i do góry zostanie magnatką — bo potomkowi swojemu oprócz świetnego imienia zostawiłaby jeszcze ogromne, miljonowe dobra. Lecz losy tak hojne dla niej zkąd inąd, nie dały jej nazwiska matki. Nie zbyt sarkała na tę krzywdę hrabina; ale nie mając dziedzica postanowiła użyć swego bogactwa jak można najmilej. W częstych i długich podróżach królowała w niejednej stolicy — drobną monetę swojej dobroci i swego rozumu biła w najróżniejszych mennicach świata; wszakże nie pogardzała całkiem i rodzinną stroną, i niekiedy jak dumna Junona zstępująca z Olimpu na padół płaczu, raczyła stawić swoją arystokratyczną stopę na piasczystym gruncie miejscowości, w której rzecz niniejszem opowiadana się działa. Tu drzwi jej salonów otwierały się na oścież dla wszystkiego co lśniło tytułem lub wielkim majątkiem; trochę się przymykały, ale jednak pozostawały otwarte dla tych, których czoła opromieniała aureola osobistych lecz głośnych zasług, za wpływem stugębnej sławy rozchodząca się szeroko; tacy potrzebni tam byli, jako coś modnego i razem niepospolitego. Poza nimi wchodziły jeszcze kobiety, bez tytułu, bez majątku i bez sławy, ale z paszportem wielkiej piękności; te znowu potrzebne tam były jako kwiaty dla ozdoby salonu, w czasie balu lub paradnego obiadu. Poza temi ostatniemi drzwi się już najzupełniej zamykały. Dla cichej zasługi, użytecznej, najzaszczytniejszej choćby pracy; dla kobiecego wdzięku, płynącego nie z klassycznej piękności form ale z pięknej duszy, salony hrabiny były zamknięte. Wszakże przez szparkę jaką lub dziurkę od klucza, wciskały się jeszcze do nich owe nowożytne nadworne błazny wielkich panów, którzy póty liżą ręce, skaczą i zaglądają w oczy, póki ich pan nie pogłaszcze; póki nie pozwoli im usiąść na kanapie lub fotelu i nie postawi przed nimi talerza z przysmakami choćby u nóg swoich... na ziemi — boć zawsze to będzie na parkecie.
Hrabina mieszkała w jednym z największych miejscowych domów — stojącym wśród ogrodu, na który wychodził balkon pana Tarnowskiego i pani Różyńskiej.
Przed szerokim, wspartym o lekką kolumnadę gankiem wielkiej pani, słały się klomby kwiatowe — a poza niemi w różne strony biegły ogrodowe ulice ocienione staremi drzewami, lub tylko strojne w kwiaty, jak w różnobarwne ramy. Między gęstemi krzewami róż i jaśminów, albo pod cieniem rozłożystych drzew stały śnieżne ławeczki i na tle gładkich trawników rysowały się słupy rozmaitych huśtawek i karuzelów.
Szeroki i piękny ten ogród otwierał się codziennie dla każdego kto chciał użyć przechadzki, a hrabina nie ruszając się ze swego ganku widziała przesuwające się wszystkie postacie przybyłe do D***, i jak biegły jenerał na rewji wojsk, umiała w tym przeglądzie publiczności rozpoznawać stopień, wartość i zasługi każdego, kto mijał oplecione bluszczem ściany jej domu.
Nazajutrz po przybyciu p. Tarnowskiego i jego siostry do D***, około 11tej zrana, hrabina wpółleżąc w głębokim fotelu i trzymając nogi na aksamitnej poduszce, piła kawę, a przed nią na marmurowym stoliczku stał bogaty, srebrny przybór. Ranny jej szlafroczek z białego przezroczystego muślinu, zrobiony à la vierge, odkrywał całą jej szyję i część piersi, i pstrzył się mnóstwem niebieskich kokardek. Na uczernionych i wysoko piętrzących się włosach miała leciuchny, koronkowy czepeczek — bonnet volage, z ogromnym pufem niebieskich wstążek nad czołem. Twarz jej blada, pulchna, z małemi, nieco złośliwie błyszczącemi oczkami, i z podbródkiem zaokrąglającym jej oblicze, dobrze odpowiadała wszystkim kształtom postaci niskiej, pulchnej, okrągłej. W leciuchnym dziewiczym swoim stroju, rozparta na aksamitnych poduszkach fotelu — pulchną też, białą i połyskującą brylantami rączką, sześćdziesięcioletnia piękność podnosiła do wydatnych ust łyżeczkę ze wschodnim napojem, a szaremi oczkami bystre rzucała spojrzenie w różne strony ogrodu. Obok niej siedziały dwie młode i piękne kobiety, także w rannych ale w spacerowych strojach; snać przechadzały się już po ogrodzie i weszły na ganek świątyni aby oddać poranny pokłon miejscowemu bóstwu.
— Figurez-vous, comtesse, mówiła jedna, jakie mam zmartwienie! Dotąd nie przysłano mi z Warszawy sukni o której mówiłam hrabinie wczoraj — niewiem jaką będę miała toaletę na jutrzejszym pikniku.
— Mon Dieu, ma chère Mme Isabelle, odrzekła hrabina, nie jesteśmy niestety ani we Francji ani nawet w Niemczech, gdzie koleje żelazne przywożą wszystko na zawołanie. Tu ażeby mieć coś z Warszawy, tydzień cały czekać trzeba; takieto trzeba znosić przykrości gdy się mieszka dans un pays barbare.
— A propos kolei żelaznych! ozwała się żywo druga kobieta — czy hrabina wie że do wód tutejszych przybyło kilku inżynierów, którzy mają wytknąć linję kolei żelaznej, mającej się budować między Wilnem i Warszawą.
— Mon Dieu, Mme Clementine, odpowiedziano bóstwo, co to mię może obchodzić? Grâce à Dieu, mieszkam w tym kraju bardzo rzadko, więc kwestja kolei tutejszych mało mię zajmuje. Co zaś do inżynierów, to pewnie tacy ludzie du métier kółka naszego nie powiększą.
— Widziałam wczoraj jednego z nich u marszałkowej Z., mówiła pani Izabella. Zdaje się że go marszałkowa dobrze przyjmuje.
— Mon Dieu — to tak łatwo! pisnęła hrabina. Ta biedna marszałkowa lubi robić melanż w swojem towarzystwie.
— Wszakże, mówiła znowu pani Izabella, nie mam jej wcale za złe że przyjmuje u siebie tego pana którego widziałam wczoraj; niemłodyto już człowiek, ale manierę ma irreprochable, a nawet w całej powierzchowności quelque chose d‘extremement distingué.
— Jakże się nazywa ten pan inżynier? — spytała pani Klementyna.
— Rawicki, je crois, i Stefan par dessus le marché.
— Stefan Rawicki — zawołała hrabina, a siwe jej oczki błysnęły; mais mon Dieu — trzeba aby on był u mnie! ja go chcę mieć u siebie koniecznie!
— Hrabina zna tego pana Rawickiego? spytały zdziwione kobiety.
— Mais si! bywał u mnie w Paryżu. Bo tam mesdames każdy dystyngowany salon musi przyjmować każdą większą wziętość literacką, i naukową, bez względu na ród i majątek. Zdemokratyzowali się francuzi, i to jedno możnaby zarzucić a ce beau pays de France. Ale mieszkając w jakim kraju trzeba bongré, malgre, zastosować się do zwyczajów, pour bien tenir son rang w świecie. Przyjmuję więc zwykle w Paryżu wszystko co tylko ma imię, et Mr. Rawicki miał tam une grande renommée. Prezentował mi go pan Jules Simon, napisał podobno jakieś dzieło o swojem rzemiośle, co go postawiło w dobrych stosunkach ze wszystkiemi sommités paryzkiemi. A oprócz tego, c’est un bel homme.
— Mais comtesse — rzekła pani Klementyna, on już podobno nie pierwszéj młodości, jak mi powiadano.
— Mon Dieu, to nic nie ma do rzeczy — odrzekła Hrabina; il je ne sais quoi co się podoba.
Gdy to mówiła wszedł na ganek pan Frycio Wiewiórski. Właściwie nosił on imię Franciszek; ale w dowód przyjaźni i koleżeństwa, towarzysze ochrzcili go mianem Frycia. Średniego wzrostu, mocno zaokrąglonej figury, z twarzą téż okrągłą jak księżyc w pełni, rumianą i zdobną czarnym zaostrzonym wąsikiem — pan Frycio nie wyglądał już całkiem na młodego człowieka. Owszem tusza jego, postać i łysina — starannie wprawdzie pokrywana, lecz zdradzająca się przy każdym silniejszym powiewie wiatru, lub podskoku w polce tremblante, wymownie pisały ponad jego lekko zarużowanem czołem cyfrą lat czterdziestu. Z obrzydzeniem jednak odrzucał od siebie Frycio myśl o téj nieszczęsnéj w jego rozumie cyfrze; i wszelkiemi wysileniami sztuki i dobrego humoru, w postać swoją i w oblicze wlewał młodzieńcze cechy. Z figurą wygiętą nieco naprzód dla zasłonienia jéj zbytecznéj okrągłości, z nieodstępném szkiełkiem w pulchnej i pieszczonej ręce, pan Wiewiórski pozował na arystokratę. Nie pojmował on życia inaczéj jak w swojem kółku, to jest między utytuływanymi i majętnymi; a choć sam nie posiadał tytułu, miał zato znaczny majątek i po matce odziedziczone liczne a zaszczytne stosunki. To też w tem swojem kółku pan Wiewiórski miał pozór najszczęśliwszego z ludzi. Na okrągłéj i rumianéj jego twarzy wiekuiście rozlewał się wyraz słodkiej szczęśliwości, a usta jego układały się pod czarnym wąsikiem niby do ciągłego smakowania wybornego, jak najsmaczniejsza potrawa, życia. Z tego też układu ust wynikało, że jak mówiono własne wyrazy swoje wciągał w siebie i połykał, jakby wciąż się pojąc tym nektarem swoich myśli. Lecz niestety, jakże często mylą pozory! Pan Frycio Wiewiórski niebył zupełnie szczęśliwym, i uznał stanowczo, że nigdy nim nie będzie, póki mu nie zaświeci pochodnia hymenu.
Nie małe jednak w dojściu do tego upragnionego celu znajdywał trudności. Mógłże wziąść żonę inną jak ze swojego kółka? Maryaż z każdą choćby najpiękniejszą i najpiękniej ubraną kobietą (były to dwa przymioty najwyżej cenione w płci pięknej przez pana Frycia), jeśli tylko stojącą po za tem uprzywilejowanem kółkiem, groziła mu straszydłem mezalijansu. Dotąd jednak piękne rączki hrabianek, księżniczek i dziedziczek dóbr, podawały panu Fryciowi, najestateczniej wprawdzie uwite, ale zawsze grochowe wianeczki; był więc ciągle w oczekiwaniu, w nadziei, w poszukiwaniu — a tymczasem bawił modne piękności i studjował pilnie wszystkie artykuły kodeksu kobiecej toalety. Toteż był uznany za tak biegłego w tej nauce erudytę, iż nie jedna z najświetniejszych pań pytała go wchodząc do salonu: „Mr. Wiewiórski, czy dobrze mi w dzisiejszem ubraniu?“ — A on z twarzą rozjaśnioną boską szczęśliwością mówił: „Madame, radziłbym opuścić koronkę nieco niżej, et de retrousser un peu le bout de votre ruban.
— Il n’y a comme Mr. Wiewiórski pour les détails, mawiała złośliwa pani Izabella.
— Może pani potrzebuje załatwić jaki sprawunek, odpowiadał usłużny p. Frycio, je suis à vôtre service.
— Mais oui! kup mi pan w sklepie dwa łokcie niebieskiej wstążeczki, pas plus large que ça.
I pan Wiewiórski biegł do sklepów po dwa łokcie niebieskiej wstążeczki.
Razem z panem Wiewiórskim, na ganek hrabiny wszedł doktór K. średnich lat i szlachetnej postaci. Na ich widok hrabina poruszyła się w fotelu tak żywo, że aż bonnet volage zadrżał na jej głowie; a zwracając się ku przybywającym zawołała piskliwym głosikiem.
— Messieurs, czy kto z panów zna pana Stefana Rawickiego inżyniera?
— Ja znam go, odpowiedział doktór.
— Mon Dieu, cher docteur, wdzięczna ci będę jeśli mi tu sprowadzisz tego pana; figurez vous, on wysoko był uważany w Paryżu!
Doktór uśmiechnął się nieco ironicznie.
— Taki człowiek, rzekł — jak pan Rawicki, wszędzie i zawsze musi być dobrze uważanym. Przyjemnie byłoby nam wszystkim spotykać go w domu pani hrabiny, ale wątpię czy będę mógł spełnić jej żądanie.
— Mon Dieu! dla czegóż nie?
— Pan Rawicki jest człowiekiem pracy; przyjechał tu nie dla zabawy, ale dla obejrzenia gruntu na którym budować się będzie kolej żelazna, i dla wytknięcia jej linji. Przyzwyczajony do poważnego zajęcia i zamiłowany w swoim zawodzie, ciągle prawie pracuje, a jedynemi jego znajomymi tutaj jesteśmy ja i pani marszałkowa Z. Niewiem więc czy będę mógł.....
— Mais mon Dieu — z niezadowoleniem wycedziła Hrabina — jeśli ten pan tak wysoko ceni swoją osobę, nie nalegam wcale; jednak, si la chose se peut — gdybyś go tu przyprowadził doktorze, vous m’ obligeriez infiniment.
W czasie tej rozmowy hrabiny z doktorem, Frycio robił uwagi obecnym paniom nad pięknością ich toalet; gdy nareszcie zdołał oderwać oczy od koronek zdobiących ich suknie i podniósł je na ogród, lekki wykrzyk z ust jego wyskoczył. Przyłożył szkiełko do oka, popatrzył i żywo zwracając się do hrabiny, półgłosem wyszeptał.
— Veuillez voir Mme la comtesse, — niech hrabina spojrzy na tych dwóch panów wychodzących z alei i idących ku gankowi.
— Eh bien! qu’y a t-il? zapiszczało bóztwo przykładając lornetkę do oczu — co też natychmiast uczyniły i dwie inne piękne panie, patrząc we wskazaną stronę.
— Jeden z idących, mówił Frycio, ten młody brunet, to jest od wczoraj przybyły do tutejszych wód p. Henryk Tarnowski un homme très comme il faut; ma tysiąc dusz i śliczną siostrę.
— A ten drugi, to właśnie ce Mr Rawicki, którego spotkałam u pani Z. — rzekła pani Izabella patrząc przez lornetkę w stronę nadchodzących.
Z ciemnej lipowej alei na wązką dróżkę ozłoconą słońcem i otoczoną kwiatami, wyszło dwóch mężczyzn. Jednym z nich był istotnie p. Tarnowski. Klassyczne jego kształty pięknie rysowały się wśród otaczających je złotych promieni słońca; z pod okrągłego kapelusza pokrywającego mu czoło, wymykały się gęste kędziory bardzo czarnych włosów. Obok niego szedł człowiek słusznej i poważnej postaci, z wielką prostotą, ale z wielkim też smakiem ubrany. Twarzy jego trudno było dojrzeć z pod kapelusza o szerokich brzegach; lecz w chodzie jego, w ruchach i w każdym z giestów żywych a razem poważnych, jakie się przy rozmowie uwydatniały, było coś nieskończenie szlachetnego i ujmującego. Obydwaj idący rozmawiali żywo i z zajęciem; towarzysz pana Tarnowskiego trzymał w ręku małą laseczkę, którą kreślił niekiedy w powietrzu jakieś znaki, ukazując nią młodemu człowiekowi to północną to południową stronę horyzontu.
Kiedy się znaleźli o kilka kroków od domu hrabiny, umilkli i machinalnie spojrzawszy na siedzące na ganku towarzystwo — spotkali się z kilku wymierzonemi ku nim lornetkami. Po ustach obydwóch przebiegł szybki, ironiczny uśmiech. P. Henryk zwrócił spojrzenie w inną stronę, a jego towarzysz lekko dotknął kapelusza, mijając hrabinę, która oddała mu zimno-grzeczny ukłon. Gdy się nieco oddalili, pani Izabella lornetując ciągle odchodzących rzekła z cicha do pani Klementyny.
— Mais il est extrémement beau, ce Mr Tarnowski.
— Et l’autre? zapytała jej towarzyszka.
— Nie widziałam twarzy, ale co za wspaniała postawa! on dirait un prince.
Tymczasem pan Frycio szybko zbiegł z ganku i pogonił za odchodzącymi. Po krótkiej chwili p. Tarnowski usłyszał za sobą wykrzyk.
— Que vois-je! pan Tarnowski!
Obejrzał się pan Tarnowski, i ujrzał przed sobą okrągłą figurę pełną niewymownej szczęśliwości, rumianą twarz pana Wiewiórskiego.
— Pan tutaj! wołał dalej Frycio; cóż za szczęśliwa dla nas gwiazda sprowadza pana tutaj? Mam przyjemność przypomnieć się panu: Franciszek Wiewiórski! widywaliśmy się u ciotki mojej hrabiny S.
— Prawdziwie, nieprzypominam sobie — odrzekł Henryk, lekko dotykając wyciągniętą ku niem pulchną rękę zaimprowizowanego znajomego.
— O, nic dziwnego! — zapomina się niekiedy o mało znajomych; ale ja się panu przypomnę, koniecznie przypomnę. Odwiedzę pana, wprowadzimy pana w nasze kółko... Gdzie pan mieszka?
— W domu N. odpowiedział młody człowiek nierozumiejąc tej niespodzianej uprzejmości.
— Dans un moment, będę panu służył — teraz nie zatrzymuję! rzekł Frycio, i uścisnąwszy raz jeszcze zimno podaną sobie dłoń Henryka, wrócił do lornetującego ciągle towarzystwa.
— Któż jest ten pan? spytał towarzysz Tarnowskiego gdy się Frycio oddalił.
— Że się nazywa Wiewiórski, powiedział mi to przed chwilą; więcej nic o nim niewiem. Musiałem go widywać w towarzystwach, tak jak się nieraz widuje obojętnych i niesympatycznych ludzi — mimochodem, nie zatrzymując w pamięci najlżejszego śladu tych znajomości.
— To prawda, rzekł z lekkim sarkazmem poważny mężczyzna, że są na świecie ludzie, których widok robi wrażenie okrągło narysowanego zera. Z którejkolwiek strony ich ujrzysz, zawsze zobaczysz zero, i jak o zerze wkrótce o nich zapomnisz.
— Powiedzże mi kochany Stefanie, mówił znów Henryk, jakie to jest towarzystwo które tak zuchwale wystawiło przeciw nam baterję lornetek, i z którego łona jak się zdaje, wyszedł ten śmieszny Wiewiórski? Kłaniałeś się tam komuś — bodaj tej pięknej umuślinowanej pani, zatopionej w fotelu; kto ona jest?
— Od kilku już dni bawię tutaj, odpowiedział p. Stefan, znam więc poniekąd wszystkie cokolwiek wybitniejsze postacie tutajszej publiczności — nie osobiście wprawdzie, ale z widzenia i słyszenia. Owa pulchna, umuślinowana pani jest hrabina X. jedna z nieszczęśliwych kobiet, które spędziwszy młodość bez jakiejkolwiek poważniejszej myśli ni pracy, nie umieją poszanować powagi starości — i ukazują się światu w arlekińskiej szacie pożyczanych od młodości gałganków. Poznałem ją w czasie ostatniej długiej bytności mojej w Paryżu. Stolica Francji jak wiesz, poddana jest niezmiernie królowaniu mody; a ponieważ hrabina robiła wszystko co mogła aby salon jej był modnym — i dopięła swego celu — poważni więc nawet i uczeni ludzie przestępywali niekiedy jej progi. Z jednym z nich byłem u niej parę razy. Ale dziwnie przykre wrażenie robiła na mnie ta zbluźniona starość, tem bardziej, że sam nie jestem młodym i czuję jak śmieszne jest wkładanie na siebie niestosownych pozorów.
— O, mój przyjacielu szanowny, zawołał z uśmiechem pan Henryk, nie mów też o swoich latach! Kto tam wie ich cyfrę? a umysłem, postacią i zacnem ciepłem twego serca, młodszy jesteś od wielu młodych latami.
— Masz słuszność Henryku, że lata nie pochyliły mię ku ziemi, nie ostudziły mego serca i nie osłabiły władz myślenia; fizycznie i moralnie jestem silny tak, jak nim byłem przed 20ma laty. Winien to jestem surowości mojego życia, ciągłemu hartowaniu się, pracom poważnym i oddalającym odemne burzliwe namiętności — a może w części i silnej, żywotnej naturze którą czas z trudnością rozstraja.
Gdy to mówił p. Stefan, wchodzili właśnie dwaj idący na wschodki balkonu, i znaleźli się w niewielkim saloniku mieszkania pana Tarnowskiego i jego siostry.
Kiedy p. Stefan Rawicki zdjął kapelusz i stanął w otwartych drzwiach balkonu, można było dostrzedz że w istocie nie był już młodym. Dowodziły tego lekko gdzieniegdzie posrebrzone i nieco przerzedzone nad czołem, krótko przystrzyżone włosy; w brodzie też jego długiej, gęstej i ciemnej przeglądały takież srebrne promyki. Mimo jednak te oznaki długich lat przebytych, niepodobna było stanowczo orzec wieku pana Rawickiego. Wyraz twarzy jego i oczu był tak niepospolity, tak pełen blasku i siły, że niepodobna było zaprzeczyć temu człowiekowi jeśli nie wdzięku, to przynajmniej wiele z potęgi młodszemu wiekowi właściwej. Czoło jego wysokie, i zdające się tem wyższe jeszcze że przerzedzonemi nieco włosami pokryte, zrysowane dwiema zmarszczkami zsuwającemi nieco brwi, nie miało na sobie cech zmęczenia lub gwałtownych przebytych burz, jakie noszą zwykle czoła ludzi strudzonych długą życia wędrówką. Owszem, było ono pogodne, lekko tylko surowe i bardzo poważne; również surowe a poważne oczy patrzyły z zamyśleniem i niekiedy błyskały żywym ogniem. Czoło to i oczy nadawałyby nawet twarzy całej zanadto surową cechę, gdyby nie usta oblane wyrazem prawdziwej, męzkiej dobroci — która przy uśmiechu i mówieniu zmieniała się w ożywczy wyraz serdecznego ciepła i szczerości. Nie można było powiedzieć o nim: młody człowiek — ale ze spojrzenia, z uśmiechu, z postawy jego całej tryskała silna, gorąca, choć poważna i surowa dusza; a cała powierzchowność tego człowieka pociągała rodzajem jakby magnetycznego wpływu, jaki zwykle potężne natury rozlewają w około siebie.
— Witajże w progach moich, drogi przyjacielu! rzekł pan Henryk Tarnowski, serdecznie ujmując dłoń pana Rawickiego; szczęśliwy jestem że po tak długiem niewidzeniu cię, mogę znowu uścisnąć twoją zacną dłoń.
Pan Rawicki uścisnął wzajemnie ręce młodego przyjaciela, i obaj usiedli w saloniku, w którym znaczne już było przejście umiejącej wszystko okryć wdziękiem kobiety. Na stole, obok dużego bukietu kwiatów leżała książka otwarta i stał srebrny koszyczek z kobiecą robótką; gdzieindziej leżał niedbale rzucony kobiecy kapelusik, i obok niego rękawiczki, zdjęte z drobnej snać ręki. Obrzucił wzrokiem pan Rawicki te wszystkie przedmioty, lekko uśmiechnął się i rzekł.
— Jak widzę ożeniłeś się, Henryku.
Rozśmiał się głośno młody człowiek i zawołał.
— Zkądże ci przyszła ta myśl, mój drogi?
— Przypuszczam przecie że nie wyszywasz sam jedwabiami na kanwie, i nie nosisz tego kapelusza, który tam leży.
Głośniej jeszcze rozśmiał się Henryk.
— Nie zwróciłem uwagi na te drobiazgi, rzekł — tak już do ich widoku przywykłem. W każdym razie nie należą one do mojej żony, ale do siostry. Przyjechałem tu z moją siostrą.
— Zapomniałem że masz siostrę, odpowiedział pan Rawicki. Mówiłeś mi kiedyś o tem. Starsza czy młodsza od ciebie?
— Młodsza o lat kilka.
— Musi już być mężatką.
Na te słowa uśmiech zniknął z ust pana Henryka, brwi mu się zsunęły i wyraźny smutek całą twarz zalał. Przez chwilę nic nie odpowiadał.
Spostrzegł tę zmianę wyrazu twarzy i to wahanie się pan Stefan, i pożałował swego pytania. Na myśl mu przyszło że może siostra Henryka była jedną z tych istot nieszczęśliwych, niedołężnych, ułomnych lub odrażająco szpetnych, i wskazanych przez to na wieczne osamotnienie — że więc pytaniem swojem zranił serce dobrego i kochającego brata.
— Siostra moja, rzekł po chwili Henryk zwolna i wyraźnie jakby ważąc słowa swoje, wiele cierpiała, a we mnie jedynego ma przyjaciela i opiekuna.
Gdy domawiał tych wyrazów, otworzyły się naprzeciw siedzących drzwi i stanęła w nich pani Regina Różyńska. Po spoczynku, twarz jej bielszą jeszcze była niż wczoraj — przezroczysta, bez śladu rumieńca, a tylko zarysowana siecią niebieskich żyłek. Czarna suknia otaczała ją ciężkiemi i długiemi fałdami, a jedyną jej ozdobą była żałobna wstęga, opasująca szczupły stan i spływająca do ziemi. Wracała snać z ogrodu, bo w ręku trzymała białą różę. W poważny ten i surowy strój przybrana, powoli postąpiła kilka kroków. Obaj siedzący mężczyźni powstali a pan Henryk biorąc rękę siostry rzekł.
— Przedstawiam ci Regino — najlepszego mego przyjaciela, pana Stefana Rawickiego, o którym nieraz słyszałaś odemnie.
A zwracając się do Stefana dodał.
— Moja siostra Regina Różyńska.
Wzrok pana Stefana z wyrazem lekkiego zdziwienia spoczął na pięknej twarzy i postaci wchodzącej; nie spodziewał się ujrzeć pięknej kobiety. Regina patrzyła też na poważnego człowieka z wyrazem żywego zajęcia.
— Istotnie, rzekła wreszcie podając mu rękę, nazwisko pana nie jest mi obce. Brat mój mówił mi wiele o wszystkiem co winien panu i jak mu miło a korzystnie było mieć pana za towarzysza długich po Europie podroży. Szczerze się więc cieszę, poznając tak dobrego i zacnego przyjaciela Henryka.
Słowa te powiedziane były z prostotą i wdziękiem, ale głos Reginy szczególnem swojem brzmieniem uderzył pana Stefana. Nie był on srebrny, ani taki świeży i dźwięczny jakim mówią młodziuchne, tylko co rozkwitające kobiety; owszem, stłumiony nieco, i jakby powiedział muzyk, prawie altowy — a miał cechę dojrzałości, powagi i jakiegoś skupionego w sobie, wewnętrznego a spokojnego smutku. Skończyła mówić, a pan Stefan patrzył jeszcze na nią badawczem przeciągłem spojrzeniem, i oczy jego błysnęły kilka razy. A im dłużej patrzył, tem wyraźniej widział na czole młodej kobiety odcień przebytych cierpień. Nie dający się opisać słowami, niepochwytny i dla zwyczajnego oka niedostrzeżony, bywa jednak na czołach ludzkich ów znak ręką boleści wyryty, który spojrzeniu badacza mówi stanowczo: ten człowiek cierpiał! To blade i smętne piętno cierpień dostrzegł pan Stefan na czole Reginy i poczuł rodzaj współczucia, rodzaj magnetycznego pociągu do młodej kobiety, tak wcześnie naznaczonej smutnemi rysami życia. Nareszcie oderwał wzrok od białej i poważnej twarzy kobiecej, wypuścił jej rękę którą przez chwilę zatrzymał w swojej dłoni i odpowiedział.
— Tak pani, podróżowaliśmy długo z Henrykiem; razem czerpaliśmy ze źródeł cywilizacji w pysznych stolicach Anglji i Francji — razem drapaliśmy się na szczyty Alpejskich gór i Szkockich skał, i razem widywaliśmy straszne burze morskie. Toteż szczerze rad byłem ujrzawszy tu mego młodego przyjaciela, i błogosławię wypadkowi, który nas jednocześnie sprowadził do D*** a dzisiejszego ranka dał nam niespodzianie spotkać się w ogrodzie.
— Pan przybył tu dla zdrowia? spytała Regina, czy dla... Chciała dodać: zabawy — ale zawahała się; bo zdawało się jej niestosownem zwracać taki wyraz do poważnego i rozumnego człowieka.
— Nie pani, odrzekł p. Rawicki; jestem tu przysłany od kompanji mającej budować kolej żelazną, jako inżynier, dla zbadania miejscowości i rozpoznania najwłaściwszego kierunku jaki tej drodze nadać należy.
— Będziesz więc pan uczestniczył w bardzo ważnem i pięknem dziele; bo droga żelazna to ważny czynnik cywilizacji i bardzo go tutejszej stronie brakuje.
— Zapewne pani; — spodziewam się że praca moja przyniesie pożytek. Toteż tak oddany jej jestem, żem bardzo mało osób z bawiących tutaj zdołał dotychczas poznać.
— Myśmy tu przybyli, odezwał się Henryk, częścią dla zdrowia Reginy potrzebującego tutejszych wód, częścią dla zwiedzenia nieznanych nam obojgu dotąd tych stron. Ale że jak wszędzie tak i tutaj, najciekawszem źródłem badań są ludzie, więc pragnęlibyśmy z tutejszem zapoznać się towarzystwem, żeby mieć pojęcie o obyczajach i cechach społeczności zamieszkującej te strony. Że jednak nie mamy tu znajomych, to niewiem jak potrafimy uczynić wybór stosunków.
— Według mojego zdania, odrzekł Stefan, dla ludzi takich jak państwo, nie mogących już uledz złym wpływom i w zetknięciu się ze społecznością nie szukającym samej tylko zabawy ale i nauki, wybór bardzo ścisły nie jest potrzebny. W kółkach rozumnych i miłych dobrze wam czas przechodzić będzie; w sferach próżności i społecznych karykatur poznacie złą stronę towarzystwa, nauczycie się wyżej cenić co istotnie dobre, i bezstronnie, ani nazbyt surowo ani zbyt optymistycznie zapatrywać się na to co was otacza.
— Radziszże nam zbliżyć się do hrabiny X. Stefanie?
— Dla czegóżby nie? Nie radziłbym ci tego przed 10ma laty, ale dziś pewny jestem, że złe do ciebie — chcę mówić do obojga państwa nie przylgnie. A ujrzycie tam państwo naturę ludzką z odwrotnej jej strony. Zresztą nie same śmieszne istoty zapełniają salony hrabiny; spotkacie tam państwo pewno wielu zacnych ludzi, pociągniętych także może pragnieniem zbliżenia się do różnych kółek tutejszego towarzystwa. U wód, nie bardzo można przebierać. Prawdziwie jednak zacna i rozumna kobieta, którą polecić mogę znajomości pani, dodał zwracając się do Reginy — jestto marszałkowa Z.; przybyła tu z dwiema wnuczkami dla ratowania mocno zagrożonego zdrowia jednej z nich.
Kończąc te słowa, i jakby dla zmienienia przedmiotu rozmowy, wziął kwiat róży którą przed chwilą Regina położyła na stoliku.
— Co za wspaniały kwiat! rzekł patrząc w białe, delikatne, i jeszcze drżące pod drobnemi kroplami rosy zwoje różanych liści.
— Lubisz zawsze kwiaty? zapytał Henryk.
— Dwie tylko rzeczy w życiu zawsze kochałem namiętnie, odpowiedział inżynier patrząc ciągle w różę: naukę i kwiaty.
— A żywego jakiego kwiatu nigdyś namiętnie nie kochał? rzekł ze swobodnym uśmiechem Henryk.
Uśmiech ten, wywołał na usta Stefana także uśmiech, ale jakby smutny, jakby ironiczny, po którym zapytany odpowiedział.
— Czy wiesz, Henryku? że bodaj nigdy.
Mówiąc to — spotkał się ze wzrokiem Reginy; oczy kobiety, duże, ciemne, myślące, a jednak pełne ognia, — istne oczy Ukrainki, z dziwnym wyrazem przywiązane były do jego twarzy. W spójrzeniu tem nie było ani cienia wabności, a jednak tryskało ono dziwną siłą — smutną jakąś, magnetyczną.
Pan Stefan położył na stole białą różę, a po przezroczem czole Reginy przemknął lekki rumieniec.
W tej chwili z trzaskiem otworzyły się drzwi, i niby piłka, wpadła do salonu okrągła figurka pana Wiewiórskiego. Jak z olbrzymiego klombu rezedy, jaśminu i róż, tak z jego wygiętej naprzód i napuszonej postaci wionęły fale rozlicznych woni; lilijowe rękawiczki lwa nadniemeńskiego wyprzedzały jego postać, a na misternie zawiązanym krawacie lśniła pyszna brylantowa szpilka.
— Jestem akuratnym, wołał wbiegając jakby smakując każdy z własnych wyrazów; zaledwiem się wyrwał od hrabiny! tak mi pilno było odwiedzić pana. I byłbym tu już wcześniej, gdyby nie to że po drodze zatrzymał mię hrabia August W. On także pragnie zrobić pańską znajomość, monsieur Tarnowski, — zapewne pan pozwoli wprowadzić go do swojego domu.
To mówiąc, po raz pierwszy spójrzał na Reginę. Na widok słusznej i poważnej a pięknej kobiety, okrągła twarz jego zajaśniała niewypowiedzianą, miodową słodyczą, usta roztworzyły się do niebiańskiego uśmiechu, oczki się zmrużyły. Zbliżając się do gospodyni domu, ukłonił się z całą gracją na jaką tylko dozwoliła tusza, której złorzeczył w duchu, i wyrzekł pełnym dystynkcji i prezencji głosem.
— Madame! j’ai l’honneur de vous présenter mes hommages!...
Z nieukrywaną nawet ironją w uśmiechu i głosie, przedstawił Henryk siostrze i przyjacielowi nowego gościa, po czem rozpoczęła się rozmowa, w której tylko pan Stefan nie brał udziału. Usiadł on nieco zdala — machinalnie trzymał w ręku ujętą znów różę, i zdawać się być głęboko zamyślonym. Kiedy niekiedy tylko poważne jego spójrzenie podnosiło się na twarz Reginy, i spoczywało na niej długą chwilę, jakby w rysach i w odblaskach tej twarzy wyczytywał duszę młodej kobiety.
Pan Frycio mówił wiele i żywo, wyginając się i pozując. Opowiadał o swojem kółku znajdującem się obecnie u wód tamtejszych, a zdobnem w książęce i hrabiowskie mitry, i w miljonowe cyfry majątków.
— Dotychczas, mówił, z Ukrainy niemieliśmy nikogo w naszem kółku. Vous serez Mme le premier astre, przybyła vers nous z jasnego horyzontu pięknej Ukrainy.
Powiedziawszy to zdziwił się sam genjalnemu komplementowi który mu przyszedł do głowy, i coraz bardziej ożywiając się, mówił dalej.
— Ale pani nie jest zupełną Ukrainką. Familja Różyńskich mieszka na Wołyniu. Słyszałem force louanges o panu Alfredzie Różyńskim. Serait-il votre cousin, albo może?... Tu ułożył usta w najwdzięczniejszy wyraz uśmiechu, i dodał zcicha i z ukłonami: et peut-être votre epoux.
Gdy pan Frycio wymawiał imię Alfreda Różyńskiego, twarz Reginy nagle i bardzo zbladła, jakby nagłym ruchem krew z niej cała uciekła; po czem znów bladość jak błyskawica znikła pod gwałtownym rumieńcem, który pokrył czoło, lice, i na ustach trysnął purpurą. Było to jedno mgnienie oka — gadatliwy gość niedokończył jeszcze mówić, gdy młoda kobieta była znowu jak zwykle przezroczysto biała i spokojnie odrzekła.
— Tak, znam trochę Wołyń, mieszkałam tam czas jakiś.
Pan Wiewiórski nie zwrócił naturalnie uwagi na tę błyskawiczną grę twarzy kobiecej, ale dojrzało ją badawczo utkwione w lice Reginy oko pana Stefana. Poważny, doświadczony człowiek, znał gorzkie tajemnice kryjące się nieraz w sercach ludzkich; przez baczne przyglądanie się kolejom różnych istnień, doszedł do stopnia znajomości natury człowieczej niedopuszczającego zbytniego nad czemkolwiek podziwu. Jednak na widok tej nagłej bladości i gorącego rumieńca Reginy, w głowie mu drgnęła myśl: jakąż jest przeszłość tej kobiety?
Po chwili obydwaj goście opuścili salonik pani Różyńskiej. Pan Wiewiórski ściśle strzegący praw etykiety wyszedł pierwej z tysiącem ukłonów i komplementów. Pan Stefan nieco później, zamyślony i poważny jak zwykle, ale serdeczny. Wychodząc podał rękę Reginie, i młoda kobieta uczuła na dłoni swojej uścisk ciepły, drgający sympatją i współczuciem.
Po wyjściu Stefana pani Różyńska usiadła zamyślona przy otwartych drzwiach balkonu, i milcząc wpatrzyła się w ozłoconą promieńmi przestrzeń ogrodu.
— O czem tak zamyśliłaś się Regino? — spytał ją brat.
— Myślę, odpowiedziała podnosząc na niego oczy niezwykle jakoś błyszczące, że podobał mi się bardzo pan Rawicki. Poważna, to i piękna musi być dusza.
— Jam ci to nieraz mówił, z zapałem zawołał Henryk, jaki to zacny człowiek. Możesz sobie wyobrazić z jaką radością zobaczyłem go dziś w ogrodzie i ile jestem rad, że miłe na tobie uczynił wrażenie. To żeś umiała ocenić go i pojąć w krótkiej chwili, dowodzi że nie lekko patrzysz na ludzi i że już pierwszy twój sąd o nich jest dojrzały. W oczach większej części kobiet, które znam, człowiek ten możeby nie znalazł nigdy uznania, bo może, rzekł, z uśmiechem, niepatrzyłyby na niego ze względu na wiek jego.
— Wiek jego! odrzekła Regina; według mnie, kwestja lat jest zupełnie obojętną w obec pełni sił fizycznych i duchowych, które człowiek w jakiejkolwiek epoce życia posiada, bo one niekoniecznie od lat tego życia zależą. Dzieci tylko i ci którzy dziećmi są doświadczeniem, dlatego że go nabyć niemogli nie patrząc, zatem ludzie nieznający usposobień człowieka, bawią się i łudzą bezzasadną rachubą lat, nie myśląc o tem, że w skutek wpływów natury lub okoliczności, młody latami może być nieraz starszym, a wiekiem poważny, młodym fizycznie i moralnie. Co do mnie i te ostatnie przymioty niekoniecznie, nieostatecznie stanowią w moich oczach o wartości człowieka, bo obok nich potrzebna jest i dojrzałość. Człowiek, który już przebył znaczną część swojej ziemskiej drogi, ma nieskończenie większą wartość od tego, który dopiero żyć poczyna. Za tamtego istotą wewnętrzną, za siłą jego władz moralnych a nawet zmysłów, świadczą już czyny i dokonane prace, świadczą lata przebyte, tem lepiej jeśli czysto i pożytecznie. O takim stanowczo już wyrzec można kim jest i jakim zostanie — kiedy wchodzący dopiero na drogę życia, ma tylko zarody dobrego, zawiązki, które stosownie do jego natury i okoliczności jakie spotka, rozwinąć się mogą lub zwiększyć. O tem niema co i mówić — a nawet dziwię się nieco znając cię, że mogłeś pomyśleć, ty właśnie, doskonale go znający, o wieku pana Rawickiego, o którym trudno myśleć, widząc jego szlachetną postać.
Mówiła to ze swobodą pełną szczerości; a potem, jakby jej nagle jakaś myśl przyszła, ujęła rękę brata i rzekła żywo.
— Proszę cię Henryku, nie mów mu nic o mojej przeszłości.
— Dlaczego Regino?
— Nie znam pojęć jego pod pewnemi względami, a niechcę aby ten człowiek źle o mnie myślał — odpowiedziała z lekkim smutkiem w głosie i dodała: niech wprzódy pozna mię dobrze!
— O, moja droga, rzekł Henryk, w sercu Stefana są skarby istnie chrześcjańskiej pobłażliwości. Wie on dobrze jakie losy rządzą ludźmi, jakie burze miotają nieraz sercami; i choć sam niedoświadczał ich pewnie w surowem i pracowitem swojem życiu, badał jednak ich potęgi boże w istnieniach innych. Wiem więc z pewnością coby pomyślał o twojej przeszłości; ale jeśli tak chcesz, to nic mu o niej nie powiem.
Regina została sama ze skronią opartą o ścianę przy której siedziała, z rękami złożonemi na kolanach, z oczami wpatrzonemi w błękitny pas Niemna.
Siedziała tak długo i myślała — i myślą opuściła miejsce, w którem była w owej chwili, a przeniosła się do swego cichego, wiejskiego domu; i przypomniała sobie jak nieraz o zmroku albo przy świetle ognia płonącego na kominku, słuchała długich opowiadań brata. Z opowiadań owych stanęły przed jej myślą obrazy różne, w których p. Rawicki niepoślednie zajął miejsce.
I widziała wyobraźnią wrzący i tłumny Paryż, a w nim brata swego, z młodzieńczym porywem, z ognistą naturą, rzucającego się w wir pokus. W pełnym dymu i gwaru salonie francuzkiego markiza, brat jej z rozpłomienioną twarzą rzucał na zielony stół pieniądze, a gdy ich zabrakło, drżącą ręką zdjął z palca pierścień, od matki pamiątkę, i jeszcze go rzucił na pastwę roznamiętnieniu. Przegrał wszystko i obsiadła go zgryzota. Nie pieniędzy żałował, bo był bogaty; ale poczuł, że czasu namarnował niemało, że marnował środki materjalne, z którychby zacny mógł uczynić użytek. W tej chwili życia swego zapoznał się Henryk z panem Rawickim, który podparł młodzieńca, gotowego prawie rzucić się pod szalone koło fortuny dla odzyskania tego co stracił, słowem rozumnej przestrogi, i namówił do wyjazdu z sobą w Alpy, których czyste, górskie powietrze, zmyć miało zeń kurzawę nowożytnego Babilonu.
I widziała w swej wyobraźni, łańcuchy niebotycznych gór. W powietrzu wiszą bryły granitów co chwilę grożąc upadkiem; ze szczytów z głuchym łoskotem odłamy lodu spadają w otchłanie bezdenne; a wśród tych pełnych grozy i piękności odgłosów i widoków, dwaj ludzie pną się po ścianach skalistych i stają u szczytu. To brat jej i poważny jego przyjaciel. Kiedy zmęczony młodzieniec usiada by spocząć, inżynier schylony, bada pokłady ziemi, rozważa naturę gruntu, skał i kamieni; a potem zbliżywszy się do jej brata, przez mikroskopijne szkło ukazuje mu tysiące skamieniałych istot, składających ziemię na której stoją, a których szczątki rozpoznać może tylko biegłe oko geologa.
I widziała dalej w swej wyobraźni okręt płynący po błękitnym Adrjatyku. Wicher gwałtowny rwie żagle z jękiem i trzaskiem; fale morskie wzdymają się w potworne bałwany, niebo huczy grzmotem bez końca i piorunną strzela błyskawicą. Na okręcie popłoch i jęk rozpaczy. Dwaj tylko ludzie śmieli i niezbledli patrzą w twarz śmiertelnie walczącym żywiołom. To znowu brat jej i jego przyjaciel. Henryk się nie lęka, bo i sam jest odważny i wzmacnia go męztwo towarzysza; ale w przedśmiertnej chwili posyła myśl ku stronie rodzinnej, ku mogile rodziców i ku siostrze, którą dziecięciem pożegnał, a łza pożegnania i żalu za tem czego już nie ujrzy, na oku mu błyszczy. W oku drugiego mężczyzny łzy niema; pała ono ogniem jakby pożyczonym od błyskawic, które ślą w świat pioruny. Walka żywiołów uroczystym twarz jego oblewa spokojem. „Henryku, mówi, po co ta łza w oku? Wszak jesteś człowiekiem! Nim pochłoną cię te wzburzone żywioły, do ostatniej chwili twego życia ty im panujesz — bo one bezmyślne a tyś naczynie myśli; one grożą a ty się nie lękasz; ich tchnienia umilkną, a twój duch połączony z duchem całej ludzkości nie umrze nigdy!“
I widziała jeszcze w swej wyobraźni, jak Rawicki wrócił z jej bratem znów do Paryża, przywożąc tam napisane w podróży znakomite dzieło, równie inżynierowi jak i geologowi zaszczyt przynoszące. Uczeni otoczyli go szacunkiem i uznali za brata swego w duchu, wiedzy i zasłudze; droga do zaszczytów naukowych otworzyła się przed nim, ofiarowano mu professorską w Paryżu katedrę. Ale on zamiast biedz ku sławie, szukać powodzenia u obcych, często biegł myślą daleko od świetnej stolicy do kraju w którym się rodził. Odrzucił więc zaszczyty.
Widziała to wszystko wyobraźnią Regina; bo nieraz już przy opowiadaniach brata obrazy te tworzyły się w jej umyśle, a dziś kiedy poznała pana Rawickiego, stanęły przed nią wyraźne a piękne.
A od tych obrazów może jej myśl przeniosła się we własną przeszłość tajemniczą dla wszystkich, dla niej jednej jasną i widomą — choć przeszłość ta zamglona była smutnym cieniem.
I może myślała o życiu rodzinnem, rozgrzanem miłością ukochanego człowieka, rozświeconem promieniem strzelającym od kolebki, z którejby płynął srebrny śmiech dziecięcia?
I może myślała o tem życiu ciepłem, serdecznem, którego nie miała, a ku któremu dusza jej rwała się przez załzawione spojrzenie, przez usta drżące, przez piersi podniesione westchnieniem?
I może w końcu tych marzeń, wyobraźnia przyniosła jej znowu przed oczy postać człowieka stojącą na szczycie góry — przepaścią u stóp, chmurami u czoła otoczonej — lub na pokładzie zagrożonego okrętu spokojnym wzrokiem rozpatrującego swawolę rozszalałych żywiołów?
Czy Regina myślała o tem wszystkiem lub o czemkolwiek podobnem? Ktoby wówczas patrzył na czoło jej zrysowane lekko zmarszczką głębokiej myśli, na wzrok osnuty mgłą łzy co się z pod serca sączyła, na pierś jej wznoszącą się co chwilę westchnieniem bezwiednie tłumionem — powtórzyłby za angielskim powieściopisarzem;
„Wszystko to być może!“ ............

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tegoż dnia hrabina X. wysłuchawszy opowiawiadania Frycia o wizycie jaką oddał pani Różyńskiej i jak znalazł ją dystyngowaną, piękną, a nadewszystko z wytwornym smakiem i elegancją ubraną — rzekła do jednej z najulubieńszych swoich a otaczających ją ciągle młodych kobiet.
— Chère Mme Izabelle, mieszkasz w bliskiem sąsiedztwie tych państwa; faites-moi l’amitié oddać jutro wizytę pani Różyńskiej i powiedzieć jej że będę bardzo rada zobaczyć ją u siebie. Awans ten de vótre part nie będzie niewłaściwy, jako uczyniony osobie przybyłej zdaleka i nie mającej tu znajomych.
— Będę tam jutro, comtesse, odrzekła pani Izabella, której przed oczami stanęła piękna postać p. Tarnowskiego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tegoż samego dnia pan Stefan w cichym pokoju swoim siedząc nad książką, ze zdziwieniem zobaczył, iż przyniósł ze sobą białą różę, którą Regina rano trzymała w ręku, i że kwiat ten wpół zwiędły leżał na jego biórku; a niemniej się też zdziwił, gdy spostrzegł, że w uczone i poważne jego badania nad topograficznem położeniem i geologicznemi warunkami Nadniemeńskich okolic, wciskały się jakieś obce naukowym studjom, a dawno już przebrzmiałe i zapomniane w jego życiu myśli. Jakież to były myśli, które przeszkadzały spokojnej pracy pana Stefana?
Może w chwili gdy rozważał rodzaje warstw ziemnych, składających okolicę którą badał, przyszły mu na pamięć rozmaite fazy własnej jego przeszłości; i widział jak dzień po dniu, rok po roku płynęło to minione istnienie jego spokojne, poważne i czyste, a przełamane trudności i dokonane prace układały się w duszy jego stopniowo coraz wyżej, niby z górskich szczytów na dolinę potężnem tchnieniem zniesione warstwy djamentów i złota.
Może z dumą i spokojom sprawiedliwego spoglądał on w tę swoję przeszłość, i w głąb swojej duszy. Lecz nagle ujrzał, że do tej wspaniałej budowy brakowało czegoś; że na gruncie jego istnienia rosły silne dęby i kłosy pożywne ziarno ziejące, — ale nie kwitły kwiaty...
Może gdy się pochylił nad topograficzną kartą, badając zwroty rzeki, górzystość i spady szerokich pól — zdało mu się, że schylona ponad jego ramieniem, blizko jego twarzy, błysnęła biała twarz kobiety; a zdala, zdala, dosłyszał coś jakby srebrny śmiech dziecięcia, i dziecięcemi wyszeptany ustami wyraz: Ojcze!
I może jeszcze, gdy wzrok jego odrywając się od kart uczonych, trafem spotykał białą różę zżółkłą i tęskną — oczom myśli jego nasuwało się wspomnienie bladego czoła kobiety, na którem piękna dusza rozlała wyraz myśli poważnej, a los położył piętno wcześnie przebytych bólów?...
Czy o tem wszystkiem lub o czemś podobnem myślał pan Stefan?
Ktoby wówczas widział jego czoło pogodne, jakby dumne, zalane spokojem mogącym płynąć z czystej tylko i zacnej piersi — a przytem jednak wzrok błyskający ogniem głębokiego męzkiego smutku — powtórzyłby za angielskim powieściopisarzem: „Wszystko to być może!“




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.