<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Ostatnia miłość
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia J. J. Okońskiego
Data wyd. 1868
Druk Drukarnia Gazety Polskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.


Nieco oddalony od najgwarniejszego w D*** miejsca, otoczony ogródkiem pełnym wonnych krzewów i barwnych kwiatów, nie wielki ale i niezbyt mały, z jasnemi oknami i gankiem na czterech słupach wspartym, stał dom w którym mieszkała pani marszałkowa Z. przybyła z dwiema wnuczkami. Jeżeli kiedy istniały w świecie dwie istoty stanowiące sprzeczność w każdym, najlżejszym odcieniu zewnętrznej i wewnętrznej strony — to niezawodnie takiemi były hrabina i pani Z. Obie jednego wieku, jednako wysoko urodzone i majętne, różniły się od siebie jak arlekinada od powagi, pozorna dystynkcja salonowa od istotnej godności płynącej z wyższego nastroju ducha — jak chrześcijańska dobroć od miodowych uśmieszków zalotności, — jak mądrość i spokój poważny od głupoty i wykrzywiania się płaskiej natury. Zawsze czarno ubrana, w białym czepeczku, z pod którego wymykały się z prostotą lecz i starannością ułożone, gęste jeszcze pukle srebrnych włosów; ze ściągłą bladą twarzą, słodkemi usty i dużemi błękitnemi oczami patrzącemi rozumnie i łagodnie — pani Z. była wspaniałym typem starych kobiet, które przeszedłszy życie użytecznie i czysto, niejeden zapewne ból przetrwawszy, — stają u końca ziemskiej drogi z jasnym umysłem, przebaczającem sercem i pogodną twarzą. Była ona jedną z tych kobiet z któremi wszystkim miło jest i dobrze: starym i młodym, mędrcom i prostaczkom, cnotliwym i pokalanym przyniesioną nawałnicami życia winą. Miękka choć poważna, pełna światła i wiedzy, a jednak prosta i skromna; sama czysta jak kryształ, a przecież okiem przebaczenia i pobłażliwości patrząca na grzechy innych, łączyła w sobie cnoty ewangelicznej chrześciańskiej niewiasty z odblaskiem umysłowego światła i wiedzy, zdobiącym kobiety dziewiętnastego wieku.
Wysokie towarzyskie i majątkowe położenie swoje, uważała pani Z. jako środek do wywierania na społeczność zbawczego wpływu dobroczynności i przykładu, nie zaś jako szczególny przywilej dający prawo pomiatania innymi i królowania bez osobistych zasług, „par la grâce de Dieu“ nad resztą śmiertelnych. Rozum, cnotę, zasługę, ceniła wszędzie gdzie je znalazła — czy obok mitry i miljonów, czy przy skromnem nazwisku i ubóstwie. Treścią jej życia była nieograniczona, nieowarunkowana miłość ku ludziom, a dewizą szczytna ewangeliczna zasada: Duch tchnie którędy chce, i nie to co ze krwi, ale to co z ducha pochodzi, jest Alfą i Omegą człowieczej wartości.
To też wszystko co w D*** żyło a posiadało wyższą wartość umysłową lub moralną, skupiało się koło marszałkowej. Salonik jej z wytwornym smakiem, lecz i z prostotą cechującą ją w każdym względzie ubrany, całkiem był niepodobny do lśniących przepychem i rozlicznemi cackami salonów hrabiny. Był w nim dostatek, komfort, piękność; ale zarazem z duszy jego właścicielki tchnęła weń powaga i serdeczne jakieś ożywcze ciepło.
W tymto saloniku z oknami otwartemi na pełen kwiatów i woni ogródek, w kilka dni po przybyciu do D*** pana Tarnowskiego i jego siostry, Regina Różyńska dobrze już zaznajomiona z marszałkową, siedziała obok tej poważnej i słodkiej niewiasty, a naprzeciw dwóch tych kobiet stał wsparty o róg kominka doktor K. Z ogródka, przez otwarte okna dochodziły dźwięczne i świeże głosy dziewczęce, i wtórował im niekiedy dźwięczny też i świeży głos męzki; czasem wybuchy srebrnego, młodzieńczego śmiechu rozlegały się między klombami zieleni i kwiecia i płynęły do pokoju razem z falą woni i ciepłych powiewów.
— Czy dawno byłaś u hrabiny, Regino? ozwała się do pani Różyńskiej marszałkowa Z. z poufałością, jaką niemłode już a dobre kobiety lubią otaczać młodsze od siebie.
— Dotąd byłam tam raz tylko, odpowiedziała Regina. W parę dni po moim przyjeździe oddała mi wizytę pani Izabella W. i w imieniu hrabiny najusilniej zaprosiła do domu tej pani. Przedwczoraj więc nie chcąc uchybić prawom grzeczności, odpowiedziałam bytnością moją na tak pośpieszne i usilne zaprosiny.
— Czy brat pani był także u hrabiny? — spytał doktór.
— Towarzyszył mi — odrzekła pani Różyńska.
— Jakże to szczęśliwie dla mnie, zawołał medyk. Wiedząc iż p. Tarnowski jest ścisłym przyjacielem pana Rawickiego, muszę prosić go aby mię wyręczył w bardzo trudnej, zleconej mi przez hrabinę missyi. Ta królowa naszego kółka, jakby powiedział pan Frycio Wiewiórski — przywykła aby wszystko słało się pod jej stopy wolę jej pełniąc, mocno na mnie nalegała, abym wprowadził do jej domu naszego szanownego inżyniera. Znała go kiedyś w Paryżu, i rozgłos jaki tam zrobił o sobie, zostawił na jej umyśle niestarte wrażenie. Wątpię tylko czy p. Rawicki da się namówić — i o tej wątpliwości mojej mówiłem hrabinie; ale zalecała mi po kilka razy bym spełnił jej wolę, sądząc zapewne, że jako doktór będę miał wpływ na inżyniera. Rzemieślnik z rzemieślnikiem, to konfraternija — „ces gens du métier" zwykle towarzyszą sobie.
Lekko uśmiechnęły się kobiety, a marszałkowa rzekła.
— Pan Rawicki jest jednym z tych rzadkich i szczególnych ludzi, którzy tak w dobrem i poważnem jak w złem i lekkiem towarzystwie, umieją wszystkich otaczających natchnąć szacunkiem dla siebie i sympatją. Nie dziwię się widząc, że wysokie jego zalety uznają rozumni i zacni ludzie, że nawet i tacy którzy go pojąć nie mogą, składają mu rodzaj jakby mimowolnego hołdu.
— Pochodzi to pani, odpowiedział doktór, z niezmiernej dobroci i prostoty pana Rawickiego. Dla podobnych sobie jest on serdecznym i otwartym, mimo całej swojej powagi, a nawet lekkiej surowości; z ludźmi niższymi od siebie, mimo poczucia swojej wyższości ma tę łatwość obejścia się, tę prostotę, a razem godność wysłowienia, która ośmiela, zobowiązuje, pociąga. Przyjmuje ludzi takimi jakimi ich spotyka, bez pychy i narzucania im swej wyższości. Zato też jedna sobie wszystkie serca i umysły. W salonach zaś takich jak np. hrabiny, podoba się nadewszystko jego niezrównanej szlachetności układ, nadający mu cechę pewnej niewymuszonej i jakby wrodzonej elegancji.
— Dawno znasz pani pana Rawickiego? zapytała marszałkowa Reginę.
— Osobiście, od dni kilku ledwie, bo pierwszy raz zobaczyłam go dopiero, gdym tu przybyła; ale oddawna słyszałam o nim od Henryka, którego był on długo najlepszym przyjacielem. Tu zaś, właśnie w skutek tej jego dla mego brata przyjaźni, widuję go codziennie i dosyć już chwil zeszło mi w jego miłem towarzystwie.
— Co do mnie, znam p. Rawickiego od dwóch lat, mówiła marszałkowa; winnam mu nawet wdzięczność za bardzo dobre i rozumne rady pod względem zasad, jakie przyjęłam w dokończeniu wychowania moich wnuczek. Rozmawiałam z nim często o tak żywo wzniesionej dziś kwestji położenia kobiet w spółeczności; i zdaje mi się, że człowiek ten obok innych wielostronnych swoich badań, nie zaniedbał też i studjów nad położeniem i usposobieniem kobiet. Zdania jego pod tym względem są niezmiernie trafne i oparte na bardzo praktycznych i rozumnych poglądach.
— Ciekawy jestem, rzekł doktor, czy też p. Rawicki był kiedy żonaty; bo jak nateraz, wnoszę z pewnych słów jego że jest wolnym od małżeńskich związków.
— Nie wiem nic w tym względzie, odpowiedziała marszałkowa, a chętniebym się dowiedziała, czy ten człowiek do wszystkich cechujących go zalet, łączy i cnoty rodzinne.
— Gdzie pani poznała pana Rawickiego? spytała Regina.
— W Dreźnie, przed dwoma laty podczas podróży z memi wnuczkami. Z niemi i z kilkoma jeszcze znajomymi zwiedzałam galerją Drezdeńską obrazów. Przed jednem z arcydzieł, zobaczyłam stojącego w głębokiem zamyśleniu pana Rawickiego. Postawa jego i wyraz twarzy, uderzyły mię; z pewnych cech powierzchowności, zdało mi się, że w nim poznaję rodaka. Spytałam o niego moich znajomych, z których jeden Zygmunt S., przyjaciel jego i niegdyś uniwersytecki podobno kolega, przedstawił mi go. Pamiętam, żem przepędziła z nim wówczas kilka niezmiernie miłych i korzystnych godzin. Z głęboką znajomością i żywem zamiłowaniem wskazywał mi wszystko, co najznakomitszego posiada galerja; i nim się dowiedziałam o jego rzeczywistym zawodzie, miałam go za malarza — tak dokładnie zna wszystkie tajemnice malarstwa, i tak gorąca miłość dla sztuki cechowała jego o niej rozmowę. Sądzę nawet, że niezawodnie musi malować; lecz chociaż później często widywaliśmy się podczas paru miesięcy razem przepędzonych w Dreźnie, nie dowiedziałam się jednak o tem, czy w teorji tylko i w duszy, czy też i w praktyce jest artystą.
Właśnie gdy słów tych domawiała, drzwi się otworzyły i wszedł p. Rawicki.
— Witamy, witamy pana, zawołała marszałkowa powstając i postępując kilka kroków ku nadchodzącemu.
Powitał ją p. Rawicki z uprzejmem uszanowaniem, a podając rękę Reginie, przez chwilę zatrzymał wzrok na rozświeconej nagłym promieniem jej twarzy.
— W porę przychodzisz, szanowny panie, rzekła pani Z. — mówiliśmy właśnie o panu i mamy ochotę zadać mu parę pytań, choćbyśmy za niedyskretnych ujść mieli. Wiem jednak, że ciekawości nie weźmiesz za złe swoim przyjaciołom.
Lekko ukłonił się p. Stefan, i odrzekł z uśmiechem.
— Rad będę w każdej mierze zadowolnić życzenia państwa.
— Naprzód więc pytanie mniej ważne, mówiła marszałkowa. Powiedz nam pan czy malujesz sam, czy tylko teoretycznie znasz sztukę?
— Poświęcałem pewien czas studjom nad malarstwem, odrzekł inżynier, i zajmowałem się wiele teorją sztuki. Sam też maluję trochę — ale talent mój nie dorósł wysokości geniuszu — dodał z uśmiechem, i służy mi tylko do uprzyjemnienia chwil wolnych od specjalnej pracy.
— Pozwoli pani marszałkowa, rzekł doktór, abym drugie pytanie zadał sam panu Rawickiemu.
— I owszem, doktorze, bo nawet niewiem prawdziwie jakbym je sformułować potrafiła — tak bardzo wchodzi ono w obręb osobistych względów, w który wkraczać nigdy nie lubię.
— Chcemy więc zapytać ciebie kapłanie cyfry i linji, mówił doktór w patetycznej postawie stając przed inżynierem, czy wysokiemi zaletami swojego rozumu i serca uszczęśliwiłeś kiedy jaką śmiertelną istotę płci żeńskiej.
Zaśmiał się p. Stefan.
— To jest, rzekł, prostemi słowami mówiąc, pytasz mię kapłanie pigułki i mikstury, czy byłem kiedy żonaty?
— Właśnie — odrzekł z komiczną powagą, kłaniając się medyk.
— Nic prostszego nad to pytanie, mówił p. Rawicki — i łatwo mi pod tym względem zaspokoić ciekawość państwa. Byłem żonaty, ale tak to już dawno, że i świat i ja zapomnieliśmy o tem. Miałem dwadzieścia trzy lata żeniąc się, i po czterech latach straciłem żonę.
— To znaczy, że jesteś en etat de veuvage, jakby powiedziała hrabina — rzekł doktór i dodał żywo: Genjalna myśl panie Stefanie! ponieważ jesteś wolnym od matrymonjalnych związków, staraj się o pulchną rączkę hrabiny. Pójdzie za ciebie, ręczę, bo masz u niej wielkie łaski; a dobrana z was będzie para, słowo daję! — jak każda z tych, których jest tak wiele na świecie, a o których ludzie mówią: że, djabeł sto par butów zdarł nim je skojarzył.
— Hojny jesteś Eskulapie w rozdawaniu szczęścia ludziom, rzekł p. Stefan — wszakże ustępuję ci całą część mojego u hrabiny powodzenia.
— Kiedym się raz stała niedyskretną, ozwała się pani Z., to już i dalej posunę się na tem obcem mi polu. Pozwól się zapytać szanowny panie, dlaczego tak wcześnie zostawszy wdowcem, nie ożeniłeś się dotąd po raz drugi? Wszakże, według mojego kobiecego zdania, rodzinne uczucia w niczem nie przeszkadzają życiu pracy, a mogą owszem ozdobić je i rozlać pewną słodycz na poświęcone czynom i nauce istnienie.
— Zupełnie zgadzam się ze zdaniem pani co do rodzinnych uczuć, odrzekł p. Stefan po chwili milczenia; nietylko niemi nie gardzę i nie lekceważę ich, ale owszem sądzę, iż one tylko istotne człowiekowi mogą przynieść szczęście — które można śmiało położyć obok wewnętrznego zadowolenia, jakie się budzi w człowieku spędzającym czas korzystnie dla siebie i innych. Wszakże, dwa powody utrzymywały mię dotąd w domowem osamotnieniu. Pierwszym z nich było życie czynne, zajęte naukowemi studjami i pracami przywiązanemi do mego zawodu; drugim: wysokie pojęcie jakie mam o małżeństwie i o kobiecie, któraby w myśl moją mogła mi być żoną.
— Zanadto może wymagający jesteś szanowny przyjacielu, żartobliwie rzekła marszałkowa.
— Zanadto rozumujesz w rzeczach odnoszących się tylko do uczucia, zarzucił doktór.
— Wymagającym, odpowiedział p. Stefan, musi być każdy człowiek, który zna siebie, wie jakich warunków bytu potrzebuje i do czego z natury swojej i usposobień ma prawo. Co zaś do rozumowania, niemogę odłączyć go od uczucia; bo uczucie bez przewodnictwa i światła rozumowego, wydaje mi się tylko instynktem — a ten gdy zawłada nieograniczenie oświeconym człowiekiem, staje się poczuciem niegodnem jego udoskonalonej istoty. Nie zaprzeczam bynajmniej owym silnym, rzekłbym, bezwiednym, jakby magnetycznym pociągom, których silne szczególniej i dobrze uorganizowane natury doświadczać muszą w zbliżeniu się ku podobnym sobie. Wszakże jestem przekonany, że pociąg taki, że taka bezwiedna attrakcja w stałe i piękne zmienia się uczucie wtedy tylko, jeżeli obok niej stanie wysoki nastrój duchowy i w drugiej istocie, bratniego, spojonego pokrewieństwem myśli i porywów dopatrzy ducha. W kwestji małżeństwa szczególniej, sądzę że taka wspólność duchowa musi koniecznie towarzyszyć bezwiednej sympatji dwojga ludzi, nie mających żyć z dnia na dzień tylko bezmyślnie, ale pragnących pięknego istnienia, w któremby się łączyły wszystkie żywioły uczucia i myśli.
— Poniekąd masz pan słuszność, odpowiedział doktór; ale powiedz mi, czy podobny pogląd nie ostudza serca i nie przemienia uczucia w jakąś matematyczną, suchą formułę?
Według mnie, bynajmniej — rzekł pan Stefan. Nieraz w życiu zdarzało mi się widzieć ludzi, o których wszyscy mówili że się kochają, i którzy sami tonęli w złudzeniach. Przypatrywałem się takim parom i często widziałem w ich spójni sam instynkt tylko ślepy, samo uniesienie i szał — i nigdy pojąć takiej miłości nie mogłem. Miłość podobna daje zapewne kilka chwil upojenia; ale budzący się z tego pięknego snu człowiek, znajduje się w życiu jak zbłąkany wśród drogi wędrownik; sam nie wie gdzie zaszedł, i którędy dalej iść trzeba. Sen piękny minął, została rzeczywistość nieodpowiadająca wymaganiom człowieka; ztąd w słabych naturach żal, rzucanie się, rozpacz — i upadek moralny; w silnych, utrata najpiękniejszej strony życia — i konieczność zamknięcia się tylko w jego połowie. Według mnie, jak wszystko na świecie tak i miłość musi wiedzieć, zkąd pochodzi i dokąd dąży — a wtedy tylko może dać rękojmię pewnego szczęścia i spokoju.
— Ważna to bardzo kwestja i bardzo żywotna, ozwała się marszałkowa. Istotnie, sama z zadziwieniem nieraz widziałam jak pary łączące się z najgorętszej zda się miłości, po pewnym upływie czasu obojętnieją dla siebie i najnieszczęśliwsze tworzą małżeństwa. Wielu jest nawet ludzi, którzy myślą, że najpiękniejsze w życiu chwile zawarte są w krótkiej epoce między poznaniem się mężczyzny i kobiety, a ich odejściem od ołtarza. Potem w życiu rodzinnem, w bliskiem zetknięciu się z sobą, miłość kochającej się wprzódy pary musi koniecznie ostygnąć; szczęście oczekiwane spowszednieć i zblednąć — a natomiast ma się zostać samo znudzenie, a niekiedy i niechęć ku sobie wzajemna. Mniemanie to poparte przysłowiem bardzo oświeconego narodu, jakkolwiek błędnem mi się ono zdaje: małżeństwo jest grobem miłości.
— W istocie pani — rzekł p. Stefan, tysiące przykładów małżeństw znudzonych i przedstawiających smutny widok rodzinnego rozstroju, zdają się popierać tę fałszywą zasadę, jakby w żyjącym dowodzie pokazując światu, że małżeństwo jest grobem miłości. Ztąd ludzie widząc znudzenie sobą, niechęć wzajemną, a co najmniej zobojętnienie małżonków, osądzili że inaczej być nie może — i dla utrzymania węzłów rodzinnych, będących podwaliną społeczeństw, w miejsce wyrazu małżeńskiej miłości ustanowili wyraz małżeńskiego obowiązku. Zkute obowiązkiem pary, wloką się przez życie leniwo i nudnie jak woły zaprzężone w jarzmie — i biada temu kto z pod tego jarzma buntowniczą zechce uchylić głowę. Taki porządek rzeczy wydaje się naturalnym, przestał razić i zwracać uwagę; a jeśli w smutnem istnieniu sprzężonych tylko obowiązkiem ludzi, odgrywają się dramata boleści i moralnego konania — ciche one są, niedostrzeżone, tłumione i ukrywane najstaranniej przed oczyma ludzkości. Świat mówi, że tak jak jest być powinno; ale kto okiem badacza wpatrzy się w rodzinne nieszczęście, nie uzna za naturalny tego porządku rzeczy i zechce źródła złego dopatrzyć.
— Źródło, źródło złego! — zawołał doktór, ależ ja sądzę, że ono nie może zamknąć się w jednem ogólnem orzeczeniu — bo wypływa z mnóstwa osobistych powodów i usposobień.
— Zapewne — odparł p. Stefan; skrzywione wychowanie, namiętności, powinność nawet gwałtownie porywające niekiedy ludzi, wpływają znacznie na cierpienia nurtujące rodziny. Wszakże zdaje mi się, że głównem źródłem ich jest brak u łączących się w pary, wspólnej i jednoczącej myśli; brak wspólnej pracy i dążenia do jednych celów. Uczucie pierwsze, pełne szału, po pewnym czasie blizkiego zetknięcia się niezawodnie minąć musi; a gdy wyczerpie się upajająca czara, i poza nią nic więcej niema, przychodzi znudzenie, rozdwój, próżnia. Wówczas przybiega w pomoc obowiązek. Jedni poddają mu się i cierpią w milczeniu, tracąc wiele kwiatów życia i skarbów serca; inni albo buntują się głośno i giną wśród potępienia ogółu, albo czołgają się w cieniach tajonych uczuć, oszukując świat i istotę z nimi zwiazaną.
— Inaczej jest z tymi — mówił dalej coraz bardziej ożywiając się pan Stefan — inaczej jest z tymi, których życiu przyświeca myśl, którzy dłoń w dłoni pracują razem do jednych dążąc celów. I tym zapewne mija zczasem szał gorących uniesień; ale zato zjawia się w ich sercach uczucie głębokiego przywiązania, słodkie a silne, okraszone wspólnem zamiłowaniem jednych idei, rozjaśnione wspomnieniem chwil uniesień i rozkoszy i wzajemną za nie wdzięcznością. Miłość taka zmienia tylko postać — ale nie niknie i niemniej daje zadowolenia. Taką miłością połączone pary nie potrzebują idei obowiązku, aby życie im wśród nieodłącznych odeń nawet trosk i trudów płynęło w spokoju i zgodzie, — z pożytkiem dla nich i dla innych. Z takich tylko par złożone małżeństwa tworzyć mogą rodziny będące podwaliną społeczności.
Przez cały ciąg tej rozmowy Regina milczała; oczy miała spuszczone jakby się całą istotą wsłuchiwała w głos mówiącego, niekiedy tylko podnosząc je na jego ożywioną wyrazem głębokiego przekonania twarz.
— Najzupełniej się zgadzam ze zdaniem pana Rawickiego. A państwo co o niem myślą? — ozwała się marszałkowa zwrócona do Reginy i doktora.
— Takie przekonania nabywają się koniecznie w skutek dojrzałości i przypatrywania się różnym kolejom ludzkich losów — odrzekła pani Różyńska; to też i ja w zupełności je dzielę i cieszę się bardzo, iż zdanie moje zgadza się z sądem pani.
W tej chwili marszałkowa z lekką niespokojnością spojrzała w okno.
— Doktorze, rzekła, pójdźmy do ogrodu, aby wywołać ztamtąd moje dziewczątka. Wandzia zanadto dziś chodzi, a to może źle na nią wpłynąć — nieprawdaż?
— Właśnie w tej chwili chciałem pani tę samą zrobić uwagę — odrzekł doktór.
— Jakże się ma panna Wanda? zapytał p. Stefan.
— Nie lepiej i nie gorzej, odpowiedziała pani Z. Chodzi, biega nawet, mówi i śmieje się — bo słodkieto z natury dziecię, i fizyczna słabość nawet nie wlewa najmniejszej goryczy do jej usposobień. Ale zawsze ta sama niepokojąca bladość twarzy, ten sam kaszel i ból piersi. Ciężkieto zmartwienie zesłał mi los, tę chorobę tego dziewczęcia — dodała ze smutkiem.
— Można się spodziewać, że młodość zwycięży chorobę — pocieszała Regina.
— Mam też tę nadzieję, odrzekła pani Z. acz śmiertelna zdejmuje mię obawa, ile razy myślę że matka jej a moja biedna córka, zgasła młodo podobnąż zabita słabością.
Łza błysnęła w oczach staruszki, a doktór którego twarz przy rozmowie tej zasępiła się także — rzekł pospiesznie.
— Po co się czarnym oddawać myślom? — Pójdźmy oto raczej, poprośmy pannę Wandę aby zechciała wejść do pokoju i odpocząć.
I oboje wyszli do ogródka — Stefan i Regina zostali sami.
Regina powstała i stanęła przy otwartem oknie; a Rawicki zbliżył się też i naprzeciw niej stanął w milczeniu.
W ogródku, między zielenią błyskały jak obłoczki błękitne sukienki dwóch przechadzających się panienek, a obok nich ukazywało się niekiedy z za krzewów czarne ubranie towarzyszącego im mężczyzny.
Na klombach pod oknami, ozłocone promieńmi słońca błyskały barwne główki gwoździków, rezedy i stokroći — a woń od nich płynęła falami.
— I ja niemniej rad jestem — rzekł po chwili milczenia p. Stefan, jakby odpowiadając na ostatnie słowa Reginy powiedziane do niego — i ja niemniej rad jestem, żeśmy się z panią w poglądach na świat i życie zgodzili. Jedno tylko mię dziwi — i zatrzymał się jakby mu trudno było myśl swoję dokończyć.
— Co pana dziwi? spytała kobieta podnosząc nań śmiały i pełen pytania wzrok.
— Dziwi mię, kończył p. Stefan, że pani tak młodą będąc, nabrałaś tak dojrzałego o rzeczach sądu.
— Panie Rawicki, przerwała Regina, ja sądzę że można stać się dojrzałą w młodych latach, tak jak przebywszy długą drogę, można obok nabycia dojrzałości zachować młodą siłę i nie zmartwieć na to co rozpłomienia młodość.
— W istocie, odpowiedział p. Stefan, pani jesteś połączeniem młodości i powagi, masz pani dwie największe potęgi i dwa najżywsze uroki.
— Życie to wielki mistrz — krótko odrzekła kobieta.
P. Stefan długiem, badawczem spojrzeniem wpatrzył się w jej twarz, której spuszczone i utkwione w kwiat trzymany w ręku oczy, nadawały wyraz smutnego zamyślenia.
— Pani musiałaś wiele cierpieć — rzekł wreszcie po długiej chwili milczenia, głosem, który mu z głębi piersi jakby tłumiony wzruszeniem wychodził.
— Wiele — odpowiedziała kobieta i wzrok na niego podniosła.
I patrzyli na siebie przez chwilę, tem spójrzeniem niemem a jednak wymownem, przez które dusza jednej istoty wyczytuje duszę drugiej spojrzeniem, którem oczy kobiety mówiły: Oddałabym się tobie! — oczy mężczyzny: Wziąłbym cię!...
Patrzyli tak na siebie długą chwilę i nie spostrzegli że tymczasem marszałkowa wróciła do pokoju i smutna jakaś, zamyślona po ostatniej rozmowie, zasiadła z doktorem obok drugiego okna.
W kilka chwil po jej wejściu, śród klombów kwiatowych rozległ się śmiech wesoły; dwie błękitne sukienki wionęły w szybkim biegu i przez drzwi ogrodowe wbiegły do pokoju dwie młodziuchne dziewczynki — a po za niemi, ukazał się stojący we drzwiach i uśmiechnięty, z ogromną ponsową różą w ręku, Henryk Tarnowski.
— Babciu, babciu droga, wołała jedna z panienek smukła i bardzo blada, z główką ozłoconą wijącemi się w pierścienie jasnemi jak len włosami — muszę się poskarżyć na pana Henryka! Zerwał najpiękniejszą moją ponsową różę?
Mówiąc to przyklękła przed babką i przytuliła główkę do jej kolan.
— Choć to niegrzecznie, ozwał się stojący we drzwiach p. Tarnowski — ale zmuszony jestem zaprzeczyć pannie Wandzie — bo sama zerwała tę różę, a jam ją tylko przemocą odebrał z jej rączek.
— Tak — zawołała dziewczyna podnosząc na młodego człowieka duże, błękitne jak niebo oczy — zapewne, zerwałam ją sama, ale dla tego żem widziała iż pan miałeś zamiar to samo uczynić — a zamiar i czyn, to wszystko jedno, — nieprawdaż babciu?
— Wprawdzie nie zupełnie to wszystko jedno, z uśmiechem rzekła pani Z. przesuwając dłoń po jasnych kędziorach wnuczki; ale bądź co bądź pogódźcie się państwo, bo szkoda niewielka się stała. W miejsce tej, wykwitną inne róże.
Zaledwie domówiła tych słów, gwałtowny kaszel rozdarł pierś dziewczęcia; ukryła twarz na kolanach babki, i na chwilę cała jej postać wiotka i wysmukła ugięła się jakby pod naciskiem silnej, fizycznej boleści.
Smutnie umilkli wszyscy, a po rozjaśnianej przed chwilą twarzy Henryka, przemknął cień smętny; oczy jego spotkały się z oczami doktora, który ze zsuniętemi posępnie brwiami stał obok gruppy dwóch kobiet.
— Zmęczyłaś się pani — rzekł medyk schylając się nieco nad klęczącą u stóp pani Z. dziewczyną; usiądź pani i odpocznij.
To mówiąc podał rękę Wandzie, która uspokojona już trochę, lekko pokasłując jeszcze, powstała z uśmiechem i usiadła przy oknie, przy którem przed chwilą stali Regina i Stefan.
Pan Rawicki widząc przykre wzruszenie marszałkowej zbliżył się ku niej i rozpoczął z nią rozmowę; Regina mówiła z doktorem i siostrą Wandy. Tarnowski stanął naprzeciw siedzącej w oknie bladej i cierpiącej, a jednak uśmiechniętej dziewczyny.
— Nie gniewa się już pani, rzekł — za odebranie jej tej róży?
Spójrzała na niego, przestała się uśmiechać, a po twarzy jej przemknął smutek.
— Owszem, odpowiedziała zcicha, weź pan tę różę, schowaj ją; a kiedyś, kiedyś — gdy będę już bardzo, bardzo daleko, ona mię panu przypomni.
— Jabym pragnął, szepnął mężczyzna, nigdy daleko nie być od pani.
— Panie Henryku — zwolna wymówiła dziewczyna patrząc na twarz jego przejrzystym, smutnym wzrokiem; na krzaku róży gdy uwiędną jej kwiaty, i listki ich zżółkłe opadną jedne po drugich, to na drugą wiosnę odkwitają świeże i piękne; ale człowiek, który raz opuści tę ziemię, nie wraca już nigdy — nieprawdaż — i nazawsze już zostaje daleko od ludzi.
Mówiąc to przycisnęła rękę do piersi, i spojrzała w niebo; a Henryk wpatrzony w jej oczy, szybkim ruchem poniósł do ust ponsową różę.
W tej chwili Regina żegnała marszałkową.
— Wybacz, moja śliczna pani Regino, mówiła jej staruszka, że cię nie często odwiedzam; ale bo widzisz, tak już przywykłam do ciągłego zostawania w domu, że nawet twoja sympatyczna twarzyczka i twój zajmujący rozumek nie mogą mnie z mego cichego kąta wyciągnąć. Bywaj u mnie jak najczęściej, proszę cię; a ja ci w zastępstwie za mnie przysełać będę moje wnuczki.
Jakby dla potwierdzenia słów babki, Wanda podbiegła ku Reginie — objęła ją obiema ramionami, i długi pocałunek złożyła na jej twarzy.
— Może pan zechce odwiedzić nas dziś wieczór? rzekła Regina do Rawickiego, podając mu rękę. Inżynier skłonił się w milczeniu, a p. Henryk zaprosił też obecnego doktora.
W kilka chwil potem w salonie marszałkowej niebyło już dwóch mężczyzn. Siostra Wandy chodziła w ogródku koło klombów — zrywając kwiaty i nucąc piosenkę; a Wanda usiadła na niskim stołeczku u stóp babki, złożyła ręce na jej czarnej sukni, i podnosząc twarzyczkę ku twarzy staruszki, mówiła zcicha.
— Powiedz mi babciu kochana, jak się nazywa to uczucie, kiedy razem tęskno jest i radośnie, i płakać chce się i śmiać — a myśl o śmierci to taka straszna, jak nigdy nie była?
Marszałkowa spojrzała na wnuczkę łagodnie i badawczo.
— Od dawnaż uczucie takie zrodziło się w tobie moje dziecię? spytała rozgarniając jej włosy z czoła.
— Babciu moja, od dni kilku — szeptało dziewczę; od... od... Powiem babci otwarcie... od czasu jak znam pana Tarnowskiego.
— Cóż wy tam ze sobą rozmawiacie? spytała znów babka.
— O czem my z sobą nie rozmawiamy! Wczoraj w wieczór naprzykład, kiedy babcia rozmawiała z panią Reginą, a Zosia chodziła po ogrodzie ze swemi przyjaciółkami, myśmy tu przy otwartem oknie długo mówili ze sobą. Patrzyliśmy na niebo i na gwiazdy, a pan Henryk mówił że na Ukrainie niebo ciemniejszy ma szafir i gwiazdy jaśniej świecą. On tak kocha Ukrainę! Opowiadał mi jak po szerokich stepach jeździ często sam jeden na koniu, co go jak wicher, przez przestrzenie unosi; jak tam na stepach tych cicho, uroczyście i swobodnie; czasem tylko błyska wioseczka biała, i wiatr od niej niesie tony smutnej Ukraińskiej piosenki — albo czasem z nad mogił odwiecznych, co się tam wysokiemi wznoszą kurhanami, wicher kłęby piasku podniesie, świśnie, zahuczy i z chmur kurzawą poleci pod niebo — aż wszystko znowu ucicha, i jeździec zostaje wśród nilczenia sam jeden z niebem, mogiłami i ulubionym swoim koniem. A kiedy opowiadał mi o tem pan Henryk, babciu droga, z nieba spadła gwiazda. Ja spojrzałam na niego i zdało mi się, że wszystkie promienie tej spadającej gwiazdy na twarz mu się zlały — taki miał blask w oczach, i taką jasność na czole. Nakoniec powiedział żartem: widzisz pani, jaka to nasza Ukraina! a pani co mi możesz powiedzieć o swojem błotnistem Polesiu? Żal mi się zrobiło Polesia, babciu kochana, boć to rodzinne moje miejsce — i nie wiem dlaczego je ludzie tak źle okrzyczeli, kiedy i ono ma swoje piękności. Wzajemnie więc, jak mogłam najlepiej zaczęłam opisywać panu Henrykowi nasze lasy ciemne, szumiące, takie czarne od dębowych gęstych liści, a tak uroczo błyskające białemi i smukłemi brzózkami; i o równinach naszych szerokich, rozległych mówiłam; jakie one smętne i ciche, gdy je mgła jesienna owieje, a rozdzierając się niekiedy, ukazuje nam gruppy naszych wiosek i wysokie szczyty cmentarnych krzyżów. I opowiadałam jakie piękne ogrody mają nasze dwory, i jak do nich latem o zachodzie słońca płyną zdala żałośne śpiewy ludowe, i poważne tony surm pastuszych. Długo rozgadałam się babciu, bo mi na sercu leżało aby przekonać pana Henryka, że nasza okolica nie jest tak brzydka i bezbarwna, jak myślał. A gdym skończyła mówić, spytał mię: pani bardzo kochasz swoje rodzinne miejsce? — Czyż można, odpowiedziałam, nie kochać stron, wśród których rozbudziła się dusza nasza, których tchnienia owiewały nas w kolebce, których każdy zakątek, każdy odcień natury serdecznie znajomy, jak najbliższy przyjaciel wszystkich dni? — I ja kocham teraz Polesie, rzekł pan Henryk — i tak jakoś babciu, patrzył na mnie, że mi razem i łzy w oczach stanęły i uśmiechnąć się chciałam. Nieznośny ten kaszel mój, przerwał naszą rozmowę. Ile razy on mię męczyć zaczyna, staje mi przed oczami śmierć, która tak wcześnie wzięła ze świata moją matkę. Dawniej babciu, potwór ten wywierał na mnie smutny tylko wpływ; teraz strachem mię przejmuje — ale to takim strachem, że uciekałabym na sam koniec świata. Czuję, że mi jest coraz gorzej, coraz słabiej; wody tutejsze nie pomagają mi jakoś! Babciu moja!— czyżby już w mojej piersi były zarody nieodzownej śmierci? Wszak mam dopiero lat ośmnaście — a życie takie piękne, szczególniej teraz ono takie dla mnie piękne...
I objęła babkę obiema rękami i przytuliła się do niej, jakby na jej łonie szukała ratunku, i twarz ukryła w fałdy czarnej sukni poważnej kobiety.
— Dziecię moje — zcicha i drżącym nieco głosem rzekła marszałkowa, jedną ręką obejmując stan wnuczki, drugą kładąc na jej głowie — dziecię moje, nie poddawaj się ciężkim myślom; biedną główkę twoją mężnie podnoś zawsze, i trwożnem okiem nie zaglądaj w niezbadane przeznaczenie, lecz odważnie czekaj dobrego czy złego losu. Sympatji twojej dla pana Tarnowskiego naganiać nie mogę; jestto młody człowiek zacny i rozumny — a pamiętasz jak ci mówiłam, że uczucie powzięte tylko dla takiego człowieka, może podnieść i uszęśliwić kobietę. Jesteś młodą, bogatą, będziesz a może już i jesteś kochaną — posiadasz więc wszystkie warunki miłego i użytecznego życia. Może też Ten, w którego mocy jest wszystko, wyrwie z twej piersi zarody nieszczęsnej choroby, może będziesz miała szczęście, któregoś warta. Bądź co bądź, błogosławię ci ukochane dziecię mojej biednej córki.
Głos pani Z. coraz bardziej zniżał się i drżał, a gdy wymawiała ostatnie wyrazy, schyliła się nad głową wnuczki i dwie łzy spadłe z jej oczów, utonęły w gęstych kędziorach na dziewczęcia głowie.
W tej chwili wpłynął do pokoju przez okno, promień zachodzącego słońca, i jedną złocistą obręczą otoczył dwie zbliżone ku sobie głowy: sędziwej niewiasty i młodziuchnej dziewczyny — jakby na wieki chciał spoić tę starość i tę młodość, obie stojące u progu mogiły.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Te same promienie zachodzącego słońca, ozłacały salonik, w którym po powrocie od marszałkowej siedzieli Regina i brat jej. Młoda kobieta wyjęła z bukietu stojącego na stole ponsowy kwiat, i zbliżywszy się do źwierciadła włożyła go we włosy.
— Brawo, Regino! zawołał Henryk; jest już kwiatek we włosach, to wielka nowość! Oddawna nie widziałem abyś cokolwiek zmieniła w swoim smutnym, czarnym stroju.
— Ot tak jakoś, Henryku, odrzekła z uśmiechem, coraz mi swobodniej i lżej na sercu. Od kilku dni weselej na świat spoglądam; zdaje się, że przeczuwam dla siebie coś radośniejszego, niż wszystko czegom doświadczała dotąd.
— Czyto wody tutejsze, czy tutejsze towarzystwo tak szczęśliwy na ciebie wywiera wpływ? żartobliwie zapytał Henryk.
— Jeśli mam szczerze ci wyznać, bo i dla czegóż miałabym to taić, to powiem, że każde widzenie się z panem Rawickim szczególnie mnie uspakaja i wzmacnia duchowo. Ten człowiek wywiera na mnie jakiś dziwnie pokrzepiający a miły wpływ; pod jego umysłem poważnym widzę w nim prawe, a gorące serce. To tak rzadkie połączenie, a takie piękne! Słowem, widok jego obudza we mnie wiarę w ludzi, wiarę w zacność natury człowieczej i w egzystencję dobrego na ziemi.
— Bynajmniej nie dziwię się temu co mówisz, Regino. Jestto przywilejem dzielnych i wysoko uzacnionych ludzi rozlewać około siebie ożywczy i wzmacniający wpływ. Obok zdrowego, chory nawet zdrowszym się czuje — obok silnego, słabemu przybywa mocy.
I jakby słowa siostry jemu także samemu nasunęły myśl jakąś nagłą, zapytał żywo.
— Powiedz mi, jak ci się podoba panna Wanda S.?
— Ślicznato i niezmiernie pociągająca istota odpowiedziała Regina; znać że wychowała ją prawdziwie dobra i rozumna kobieta. Mało spotykałam młodych osób, tak słodkiego charakteru i z tak rozwiniętym umysłem. Smutno patrzyć, iż to piękne i dobre dziecię zagrożone jest wczesnem zgaśnięciem.
— O, wszakże jest jeszcze nadzieja! nagle zawołał Henryk.
— Zapewne, nadzieja jest do ostatniej chwili; ale doktór mówił mi dzisiaj, że stan Wandzi coraz się pogorsza.
Henryk nic nie odpowiedział, a siostra spojrzała na niego badawczo; lecz na męzkiej jego twarzy nie dostrzegła zmiany.
Otworzyły się drzwi, i do cichego saloniku wszedł naprzód pan Frycio, z większą jeszcze niż zwykle gracją, w rękawiczkach bardzo gorącej barwy i z nieśmiertelnie miodową fizjonomją. Za nim ukazał się hrabia August, a za nim jeszcze młody człowiek o jasnych, nisko aż na ramiona spadających włosach, z twarzą ściągłą i bladą — i z dużemi wpatrzonemi w przestrzeń, i co chwila wznoszącemi się w górę oczami.
— Postanowiliśmy najść państwa dzisiaj — rzekł pan Frycio, nizkim i wdzięcznym ukłonem zginając się przed Reginą. — Madame! w niewyczerpanej dobroci swojej, veuillez pardonner notre audace.
— Balkon pani magnetycznie pociąga każdego kto koło niego przechodzi — wypowiedział hrabia August, majestatycznym gestem podnosząc rękę od piersi, i zakreślając nią w powietrzu półkole.
— Planety nie mogą egzystować bez swego słońca — sentymentalnie wyszeptał trzeci młodzieniec, wstrząsając długiemi włosami i patrząc w sufit.
— Niech panowie usiądą — grzecznie ale zimno odrzekła Regina.
Usiedli, każdy z wyraźną intencją siedzenia jak najbliżej gospodyni domu. Tym razem jednak dzięki zręczności lub ustępstwu uczynionemu hrabiowskiej mitrze, hrabia August otrzymał pożądane miejsce tuż obok kanapy, na której siedziała Regina.
Hrabia August był jednym z ludzi, których powierzchowność wiele, przyrzeka, a mało dotrzymuje. Miał wzrost słuszny, formy Appolina, gęste czarne włosy i piękne, regularne rysy twarzy. Układ jego był wysoko majestatyczny, prawdziwie hrabiowski — z ukłonami zastosowanemi do stopnia godności tych którym się kłaniał, ze wspaniałym gestem ręki idącym od piersi i kreślącym w powietrzu półkole. Gestu tego używał przy powitaniu, pożegnaniu, zapraszaniu kobiet do tańca i mówieniu komplementów. Pani Izabella mawiała o nim: c’est un bel homme — a hrabina zwykła była dodawać: le comte Auguste est vraiment auguste. — Nie był on hrabią dla formy tylko, bo czuł całą godność swojego tytułu, i miał ją zamiar piastować patrząc na śmiertelnych nieobdarzonych tym samym olimpijskim przywilejem z takiej wysokości, jakby na Mont-Blanc siedział. O wszelkiego rodzaju urzędnikach zwykł był mawiać, że ich czuć kałamarzem! inżynierów, doktorów, prawników nazywał: rzemieślnicy! niebogatych właścicieli ziemi: to szlachta! Wielki majątek okupywał niekiedy w oczach iego brak tytułu, szczególniej u kobiet, bo był w poszukiwaniu bogatego marjażu. Resztki znacznej, odziedziczonej po przodkach fortuny, widział coraz bardziej topniejące wśród podróży, odbywanych w celu zbadania wszystkich zakulisowych tajemnic teatrów europejskich, wśród gry kartowej i rozlicznych drogo okupywanych awantur — ale z istnie filozoficzną, godną wielkiego człowieka obojętnością. Patrzył na to ulatnianie się majątku, myśląc i mawiając niekiedy: cokolwiekbądź, zawsze zostanę hrabią! A w perspektywie widział bogatą dziedziczkę, która w zamian za ofiarowaną jej mitrę da mu jeśli nie miljony, to przynajmniej krocie, za pomocą których będzie mógł zawsze tenir dignement son rang dans le monde.
Trzecim gościem Reginy i Henryka był pan Janusz Kwiliński. Świętej pamięci ojciec jego, poczciwy i prozaiczny szlachcic, który przez oszczędność i ostrożnie prowadzone afery dorobił się wielkiej fortuny — i świętej pamięci jeszcze prozaiczniejsza jego matka, umiejąca tylko czytać, gospodarzyć i pana Boga chwalić, dali mu na chrzcie św. proste i krótkie imię: Jan — bo podobno rodził się w dzień Śgo Jana Chrzciciela, a pani Kwilińska szczególne do tego Śgo Patrona miała nabożeństwo. Dorastający atoli młodzieniec, w którego duszę natura wlała wzniosło-poetyczne tchnienie, nie mógł zcierpieć prozy tego imienia i przezwał się Januszem; — był to pierwszy krok jaki uczynił w emancypowaniu się z pod prozy życia. Potem, zapuścił długie włosy, spojrzał w gwiazdy, westchnął ku ideałom, i z tym w górę wzniesionym wzrokiem i z tem westchnieniem co chwilę pierś podnoszącem, na zawsze pozostał. Zasadą jego życia było patrzyć ciągle w niebo a nic na ziemi nie widzieć — chyba kwiaty — bo one jedne mogły w umyśle jego towarzyszyć gwiazdom, obłokom, aniołom. Kobieta była dla niego nie człowiekiem lecz bóstwem; staranie i zabiegi życia codziennego błahostką, nie godną spojrzenia duchowego człowieka; nauka gruntowna, nieprzyjaciołką i niszczycielką poezji. Serce niezmiernie miał czułe. Wprawdzie na służących, prozaicznie unosił się niekiedy, a wieszcze jego usta kalały się wówczas wcale niepoetycznemi wyrazami; wprawdzie nikt nie widział aby kiedykolwiek wsparł jaką nędzę albo kogo z niedoli wydźwignąć usiłował — lecz zato, czytając francuzkie romanse płakał z chusteczką na oczach, i gwałtowne łkania podnosiły jego szlachetną pierś, gdy bohaterka dramatu ginęła jako ofiara przemocy. Oprócz tego, sam wiekuistą był ofiarą miłości. Zakochanie, było normalnym jego stanem; ideał w postaci kobiety potrzebny mu był do życia jak woda i powietrze. A im więcej w sercu jego potęgowało się uczucie, którego przedmioty zmieniały się kilka razy corocznie — tem więcej miał załzawione oczy, tem głębsze i boleśniejsze westchnienia wstrząsały jego postacią, tem dłuższe mu rosły włosy i więcej bladła cera — tak, że gdy nareszcie przychodził do kulminacyjnego punktu rozkochania, zmieniał się cały w jakąś niepochwytną, szarawą mgłę — przy zbliżaniu się której, ideały jego mawiały słowami Fredry: „Ah! czuję wilgoć, fontanna się zbliża!“
Trzej razem przybyli do salonu Reginy młodzieńcy, na wyścigi bawili gospodynią domu, wysilając wszystkie zasoby dowcipu dla przypodobania się pięknej jak widzieli, wolnej jak przypuszczali — i bogatej jaką była pewnie, — kobiecie.
Pan Wiewiórski opowiadał o nowo przybyłej do D*** modniarce i o prześlicznych wzorach sukien i kapeluszów jakie ona przywiozła; hrabia August z najwspanialszym swoim gestem mówił o pięknem położeniu swoich dóbr, o przyjacielu swoim księciu H. i siostrze hrabinie R.; pan Janusz cicho nadmieniał, że są na tym padole płaczu ideały przewyższające urokiem gwiazdy na niebie i kwiaty na ziemi.
Regina odpowiadała panu Fryciowi, że mało się zajmuje strojami i mając już wszystko czego potrzebuje w tej mierze, nie myśli korzystać z biegłości sławnej modystki; arystokratycznych dytyrambów hrabiego Augusta słuchała z lekkim uśmiechem; a panu Januszowi mówiła, że według niej wszystko ma swoje oddzielne przeznaczenie i odrębną piękność, i że żadnym sposobem nie można równać gwiazd i kwiatów z ideałami, o których mówił. Ogólnie jednak w odpowiedziach i znalezieniu się obojętną była, a nawet roztargnioną; często spoglądała ku drzwiom jakby czekając czyjegoś wejścia i chwilami tak się zamyślała, że gościom mogło się zdawać, iż niesłuchała tego co mówili. Z fizjonomji ich jednak nie możnaby wznieść, aby spostrzegali zimne obejście się pięknej kobiety, bo wszyscy trzej nie zbyt pokornie myśleli o sobie. Pan Wiewiórski czuł się zanadto eleganckim i pełnym wdzięku; hrabia August zanadto hrabią — a pan Janusz zanadto zajmującym i duchowym, aby którykolwiek z nich mógł przypuścić iż się nie zdoła podobać.
W chwili gdy hrabia August z zapałem opowiadał o pojedynku jaki miał w Paryżu z markizem de Villiers — weszli do salonu pan Rawicki i doktór K.
Twarz Reginy ożywiła się nagle; powstała i podchodząc kilka kroków ku przybywającym, z serdecznością podała rękę naprzód panu Rawickiemu, a potem doktorowi.
Trzej poprzedni goście poruszyli się z niezadowoleniem: wejście dwóch ludzi nie należących do ich kółka, było dla nich czemś, comme l’invasion des barbares. Znali ich z widzenia — spotykali niekiedy w ogrodzie, a doktora nawet u hrabinej; ale niemieli z nimi żadnych stosunków.
— Rzemieślnicy! szepnął hrabia August z majestatycznym ruchem niezadowolenia, przechylając się ku panu Wiewiórskiemu.
— Hołota! odszepnął Frycio.
— Ci ludzie nie mają nic ducha — to proza! — westchnął nad uchem hrabiego Augusta pan Janusz.
Pan Rawicki orzucił wzrokiem zebrane towarzystwo i nieznacznie brwi mu się zsunęły; zimno ukłonił się wszystkim i usiadł nieco na uboczu z Henrykiem. Regina ożywiła się po jego przybyciu; twarz jej zajaśniała, oczy błysnęły, usta otworzyły się uśmiechem. Zasiadła pomiędzy swoimi gośćmi, — zaczęła częściej i dłużej mówić, a nawet kilka razy zaśmiała się swobodnie. Zdawało się że ożywcze jakieś tchnienie ją owiało, że w tej chwili spływał na nią zdrój dowcipu, łagodnej wesołości i nowego, coraz powabniejszego wdzięku. Co chwila jednak oczy jej przenosiły się w stronę, w której siedział brat jej ze swoim przyjacielem,i zatrzymywała wzrok na twarzy inżyniera, jakby oczekując jego zbliżenia się i zwróconego ku niej słowa.
Ale pan Rawicki nie zbliżał się ku niej i rozmawiał tylko z Henrykiem; ani razu nawet nie spotkała się z jego spójrzeniem. Spoglądał on na nią jednak czasem, chwilowo, a gdy wzrok jego przenosił się z jej twarzy na otaczających ją, uśmiech przebiegał jego poważne usta.
— Henryku, ozwała się wreszcie do brata młoda kobieta, jakby zniecierpliwiona; Henryku, zabierasz nam miłe towarzystwo pana Rawickiego. Panie Rawicki, dodała z pełnym uprzejmości uśmiechem, chciej pan zbliżyć się do naszego koła.
Pan Stefan grzecznie ale zlekka się skłonił i rzekł.
— Przepraszam panią, że tym razem nie spełnię jej żądania; przyszedłem tu tylko na chwilę i mam wiele do mówienia z jej bratem.
Poczem zwrócił się znowu do Henryka.
Regina zaczęła znów rozmawiać ze swemi gośćmi; ale jakby ta rozmowa kosztowała ją wiele wysileń — mówiła z roztargnieniem, przestała śmiać się i stawała się jak wprzódy coraz smutniejszą, coraz bardziej poważną.
Po chwili oczy jej zwróciły się w stronę Rawickiego i twarz zalał wyraz nagłego, nietajonego nawet żalu. Zobaczyła że pan Stefan powstał i żegnał już jej brata.
— Może Pan zechce na chwilę jeszcze zostać, zaraz podadzą herbatę — rzekła z rodzajem nieśmiałości, gdy p. Rawicki żegnał ją lekko dotykając jej ręki.
— Nie mogę, pani, mam ważne i pilne zajęcia, odrzekł obojętnie inżynier i wyszedł.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, Regina całkiem już posmutniała, umilkła i rzadko a krótko odpowiadała gościom. Nareszcie spostrzegli już i oni zamyślenie i smutek pięknej kobiety; i nietylko się nim nie obrazili, ale owszem poczęli z niego snuć sobie nicie nadziei — każdy na swój rachunek.
— Posmutniała! myślał Frycio, to dobry znak! dziwnie jestem szczęśliwy do kobiet!
— Roztargniona! mówił sobie w duchu hrabia August, — to pierwszy dowód zajęcia się! co to jest być hrabią i pięknym — dodał w myśli, rzucając spojrzenie w zwierciadło.
— Zdaje mi się że westchnęła! zamarzył pan Janusz, — zaczyna się zajmować. Ta kobieta mię zrozumie! to duchowa istota!
Doktor K. ciągle prawie rozmawiał z Henrykiem; do Reginy mało mówił, patrzył tylko na nią chwilami i myślał.
— To niepospolita kobieta! — Ale mędrszy od innych, swojej osoby nie mięszał z myślą.
Po herbacie hrabia August rzekł do Reginy:
— Mówiła mi pani Izabella, że raz znalazła panią śpiewającą, et que vous chantez comme un ange. Chciej nas pani uszczęśliwić.
I majestatycznem półkolem wskazał fortepjan.
Regina nic nie odpowiedziała, ale poważna i smutna podeszła do fortepjanu.
Fortepjan nieskończenie cenne niekiedy oddaje usługi gospodyniom domu, zmuszonym przez grzeczność znosić nudną i pustą rozmowę. Szczególniej gdy w głowie kobiety drga myśl jakaś pełna niepokoju i smutku, gdy na sercu jej tęsknota lub żal za czemś ciąży ołowiem, a w koło niej gwarzą o rzeczach jej obojętnych, i pytaniami zmuszają do otwierania się usta, któreby milczeć pragnęły — z jakąż ulgą zasiada ona wtedy przy fortepjanie! pewna, że przynajmniej przez chwilę mówić do niej będą tylko tony muzyki jakie z instrumentu wywoła, że sama rozmawiać będzie tylko z własną myślą swoją, nie potrzebując naginać jej do obcych, a czasem wstecznych przedmiotów.
Regina owego wieczoru musiała być wdzięczną i naturze, która jej dała głos piękny, i bratu, który w jej salonie ustawił fortepjan. Usiadła przed instrumentem i wydobyła zeń kilka smętnych akordów; — poczem głos jej wzniósł się silny i czysty w arji szerokiej, pełnej tęsknoty i siły. Gdy wymawiała słowa kończące arję: „Żeby jego dłoń uścisnąć, życiebym oddała,” głos jej drżał nieskończonem pragnieniem, a na oczach zawisła niedostrzeżona przez nikogo łza.
Późno już było, gdy zachwyceni nią mimo jej smutku i obojętności, goście Reginy opuścili jej salon. Po ich odejściu, pani Różyńska wyszła na balkon; z założonemi na piersi rękami, ze schyloną nieco głową, stała długo pogrążona w zamyśleniu. Po chwili podniosła głowę, westchnęła ciężko i wyjąwszy kwiat z włosów, szybkim ruchem rzuciła go daleko od siebie.
Stojący za nią Henryk usłyszał westchnienie, i zobaczył rzucony upadający kwiat; zbliżył się do Reginy i biorąc jej rękę, rzekł:
— Co tobie, Regino? czemużeś tak gwałtownie ten kwiat rzuciła?
— Zawcześnie włożyłam go we włosy, Henryku — odpowiedziała smutno, i pożegnawszy brata, zwolna odeszła do swoich pokojów.
Zaledwie się oddaliła, pod balkonem przy świetle gwiazd i wschodzącego księżyca, przesunęły się trzy postacie i zniknęły wgłębi ogrodu. Były to trzy lwy wód tamtejszych, używające miłego wieczoru i rozmawiające z cicha o młodej kobiecie, z którą przepędzili kilka godzin. Oprócz nich, kilka jeszcze osób mieszkających blisko ogrodu, przechadzało się po gładkich i pełnych woni aleach.
— Ciekawa to rzecz, mówił szeptem prawie Frycio, jakie jest położenie towarzyskie pani Różyńskiej. Nigdy nie wspomina o swoim mężu; przypuszczam, że jest rozwódką.
— A ja myślę że jest wdową — zarzucił hrabia August.
— Jestto niepojęta istota, mgła tajemnic ją owiewa! — oto co pan Janusz wyczytał patrząc w gwiazdy.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się hrabia August; może też ona w najlepszej zgodzie zostaje ze swoim mężem, i odjedzie ztąd wprost do niego, a wszystkim którzy są zachwyceni jej pięknemi oczami zostawi..... pewien wielce niesmaczny owoc! I mówiąc to złośliwie spojrzał na Frycia.
— Byłoby nas wielu do podzielenia się nim, odparł zrozumiawszy alluzję pan Wiewiórski. Ale przyznaj hrabio że jest piękna!
— Śliczna! — zawołał hr. August — niezmiernie dystyngnowana, rzekłbyś że stworzona na księżnę!...
— Albo na hrabinę — dorzucił odpłacając złośliwość Frycio.
— Ha, ha, a czemużby nie! uśmiechnął się hrabia.
P. Janusz milczał i szedł patrząc w gwiazdy. Nagle odskoczył o parę kroków i zawołał:
— Szkaradny potwór!...
Dwaj jego towarzysze parsknęli głośnym śmiechem.
— Kto? kto szkaradny potwór? Czy pani Różyńska? — Protestujemy młodzieńcze — wyzywamy cię na pojedynek!
Pan Janusz zbladły i drżący, podniósł ku niebu pełne wyrzutu spojrzenie i wyszeptał.
— Żaba!..
— Nadeptał żabę! — ze zdwojonym śmiechem wołał Frycio.
— Dobrze ci tak, dodał hrabia, patrz częściej na ziemię!
Młodzieniec raz jeszcze wzdrygając się ze wstrętem, wstrząsnął włosami i nieco uspokojony wyrzekł zcicha i uroczyście.
— Brzydzę się żabą! Ale jakże mogliście na chwilę przypuścić, że słowa skierowane ku temu potworowi wyrzekłem na tę boską istotę — na tę... I westchnienie głos mu stłumiło.
Gdy tak szli śmiejąc się i rozmawiając, naprzeciw szedł zwolna mężczyzna, którego twarzy zdala rozpoznać nie mogli. Gdy jednak w środku alei spotkali się i spojrzeli na siebie pod światłem gwiazd, wszyscy czterej lekkim ukłonem podnieśli ręce do kapeluszów.
— To Rawicki! szepnął Frycio gdy minęli samotnego mężczyznę.
— To ten inżynier! rzekł hrabia August.
W istocie byłto Rawicki; chodził on sam jeden po ogrodzie używając rozkosznej przechadzki wieczornej. Minąwszy spotkanych młodych ludzi przeszedł zwolna aleę i wyszedł z ogrodu; zwolna też minął szeroką ulicę przebiegającą całą długość osady i wszedł do niewielkiego ocienionego krzewami domu. Wszedł, i szerokiemi krokami począł chodzić po niewielkim też pokoju. Po chwili otworzył okno, odetchnął kilka razy wieczornem ciepłem powietrzem i usiadł przy biórku, na którem wśród wielu książek i papierów leżała wpół zapisana ćwiartka papieru. Przebiegł ją oczyma i zaczął pisać dalej.
„Masz więc, stary mój przyjacielu, dokładny opis moich tutejszych zajęć i skutków jakie zeń wypłynęły. Linja przyszłej kolei żelaznej jest już prawie wytknięta, i mam nadzieję, że wkrótce lokomotywa ukaże się oczom nadniemeńskich mieszkańców. A potrzebują oni wielce tego dobroczynnego ukazania się, bo drogi są tu szkaradne; można wśród nich tonąć w błocie i piasku naprzemian.”
„Teraz chcę ci coś napisać o sobie, a raczej o tem co mię otacza. Śmiać się będziesz, Zygmuncie, bo wystaw sobie tylko: pisać ci będę o kobiecie! Dziwnem ci się to wyda zapewne — lecz ztąd dla ciebie filozofa wypłynie nauka, ażebyś przywykł niczemu się nie dziwić, pomny na słowa Szekspira: bywają na świecie rzeczy, o których ani się śniło filozofom. Komu innemu, możebym nawet nie pisał tego, co mi w tej chwili myśl pod pióro przynosi; bo wyznam ci, że śmieszność była zawsze i jest dla mnie bardzo niepowabną rzeczą, której nie ulegałem nigdy. Ale z tobą mój Zygmuncie, co innego. Siedzieliśmy niegdyś razem na uniwersyteckich ławkach; potem patrzyliśmy wzajemnie w istnienia nasze jak w księgi otwarte; zresztą jesteś filozofem, fizjologiem i psychologiem, a te trzy nauki wytłumaczą ci to, co jest obecnie we mnie i o czem ci powiem”.
„Czy pamiętasz Henryka Tarnowskiego, tego młodego człowieka o południowej twarzy, i gorącej ukraińskiej naturze, którego spotykałeś ze mną w Paryżu i Dreźnie? Musisz go pamiętać — bo jestto jedna z osobistości żywotnych, młodych i pięknych, które wrażają się w pamięć spostrzegacza. Otóż przed tygodniem spotkałem go tu w D***; zmężniał, wypiękniał jeszcze duszą i ciałem, a zawsze szlachetny jest i dzielny. Z nim razem przyjechała tu jego siostra, pani Regina Różyńska, o lat kilka młodsza od niego.”
„Jak wiesz, Zygmuncie, nie jestem poetą; kocham i wielbię piękność wszelką, ale nie umiem nad nią długiemi rozwodzić się słowy. Nie będę ci więc pisał jakie oczy, włosy i wzrost ma pani Regina; nie powiem czy do róży, czy do lilji jest podobna; ale przypomnę ci nasze o pewnym przedmiocie rozmowy.”
„Czy pamiętasz ile razy mówiliśmy z sobą o tych niepochwytnych zmysłami, niezbadanych dotąd nauką, niewidzialnych a silnych niciach pociągających nas niekiedy ku innym ludziom? Idziesz przez świat spokojnie, codziennych spraw tokiem myśl twoja jest zajęta — a obok ciebie przechodzi istota z nazwiska ci nawet nieznana; spoglądasz na nią, i zatrzymujesz się wśród drogi twojej, i patrzysz. A im więcej patrzysz, tem mocniej czujesz nieokreśloną siłę pociągającą cię do tej postaci, której przed chwilą w żadnym nawet śnie nie widziałeś. I idziesz za tem przemykającem się przez drogę twoją zjawiskiem — i iść za niem musisz póty, póki nie ujrzysz w niem odblasku własnej swojej istoty, albo w duszy jego nie wyczytasz wyrazu: — zawód!.. Gdzie się poczynają te bezwiedne sympatje ludzkie? Kędy źródło tych potężnych attrakcij wstrząsających niekiedy istnieniami całemi? Mamyż o nie pytać fizjoogji anatomizującej materją z której złożony jest człowiek — lub psychologji badającej przejawy jego ducha? Tyś fizjolog i psycholog razem — pytaj ksiąg z któremi spędziłeś życie. Co do mnie sądzę, że nauka nie zdołała dotąd jeszcze odpowiedzieć na wszystkie pytania ludzkie. Wiele zostaje do zrobienia tej najjaśniejsżej pani świata — a tymczasem ja biedny matematyk i geolog w pokorze wyznam, iż wielu na tej ziemi nie rozumiem rzeczy.”
„Cokolwiekbądź, taką silną a bezwiedną nicią pociągnęła mię ku sobie pani Regina. Przy pierwszem widzeniu jej, w całej jej postaci wyczytałem powagę, myśl żywą i dziwnie wyraźnie wyryty choć osłoniony wielką słodyczą, stygmat przebytych cierpień. Przeszłości jej nieznam — domyślam się w niej tylko jakiejś smutnej tajemnicy. Henryk tak zwykle otwarty ze mną, unika rozmowy o siostrze, a ona sama gwałtownie się rumieni przy wspomnieniu pewnych imion.“
„Nie mam prawa do badania jej tajemnic, i zresztą nie wiele obchodzi mię to czem była; ujrzałem ją taką jaką jest dziś i zaciekawiła mię odrazu. Do częstego bywania w ich domu, upoważnia mię dawna znajomość z Henrykiem — więc codzień prawie dotąd badałem wewnętrzną treść tej zajmującej kobiety. Piękna to dusza, Zygmuncie, poważna, myśląca, słodka, zda się spragniona dobrego. Przez cały tydzień prawie podczas codziennych, długich z nią rozmów, ani razu nie spytałem siebie: czy ona jest piękną? formy jej nie istniały dla mnie, patrzyłem na jej duszę. Ale Zygmuncie, człowiek nie może, a nawet i nie powinien zrzekać się swojej natury. Dziś rano, staliśmy razem u otwartego okna — rozmawiałem z nią. I w jednej chwili, w błyskawicznem mgnieniu oka uderzyła mię jej piękność wspaniała, poważna. I spojrzałem na nią okiem już nie badacza wielbiącego jej duszę — ale, Zygmuncie, spojrzałem na nią okiem... człowieka.. i powiedziałem sobie: Ona jest piękna!“
„Przyjacielu! ty znałeś moją młodość i cały ciąg późniejszych, dojrzałych lat. Gdy rówiennicy moi używali uciech młodości, ja o chlebie i wodzie nieraz, bez ognia w zimie, bez słowa zachęty znikąd, krwawym mozołem zdobywałem naukę, której pragnął młodzieńczy a już do światła rwący się mój umysł. Więc młodzieńcze moje lata przeszły mi czysto i surowo, w trudach ozdobionych nadzieją przyszłości. Potem, w pełnej wezbranego życia piersi ozwały się gwałtowne pragnienia; sny gorące przynosiły mojej wyobraźni postać kobiety. Zmysłowe uniesienie w młodzieńczym porywie za miłość wziąłem, do gorejącej piersi przycisnąłem posąg... Znałeś Klotyldę Zygmuncie? Umarła — a ja uspokojony latami i oziębiony zawodem, za żonę pojąłem pracę. Naukę i naturę wziąłem za towarzyszki moich wszystkich dni — całe życie moje zmieniłem w czyn i w myśl; a na kobietę jeśli patrzyłem kiedy to jako badacz chyba wszystkich objawów ludzkości. Mijały mię tłumami piękne i mądre, namiętne i zalotne — a ja wpatrzony w księgi, wkopany w pokłady ziemi, rzucałem siłę pary na wodne i ziemskie przestrzenie, i zaledwie niekiedy dosłyszałem dźwięk ich głosu, albo dojrzałem lekko zarys ich lica.“
„Czasem Zygmuncie, zdawało mi się że koło mnie pustka i nicość; księgi milczały, myśl się trudziła, a z oddali dochodziło mię echo jakby głosów serdecznych, rodzinnych, owiewało mnie tchnienie, jakby pocałunku kobiety. Czy mi było smutno w chwilach owych, czy gorzko, czy straszno? jak ja ci powiem, przyjacielu, kiedym ja wówczas sam nie badał siebie, odsuwając co prędzej poczucie, którem zwał słabością, i wracając rychło do zwykłego życia? Przez takie surowe, i w jeden ciąg twardego czynu zmienione istnienie, zachowałem dotąd wszystkie silne i młode władze mojej fizycznej i duchowej natury. Pamiętasz pewno, żem zawsze był gwałtowny, zwykłem był tylko hamować uniesienia moje i nauczyłem się być ich panem. Niemniej jednak grają one w mojej piersi silnie i namiętnie, poruszone czyto struną zapału, czy miłości dla idei, czy pragnienia... Zygmuncie, powiedz mi twoją i twoich ksiąg mądrością, czy człowiekowi w moim wieku, ale i z moją przeszłością, wolno wszystkiemi władzami swemi zapragnąć kobiety dojrzałej duszą, a młodej ciałem?..“
„Dziś wieczorem byłem u niej i znalazłem ją otoczoną pustą i bezmyślną młodzieżą. Wszyscy oni, zajęci nią i zalecają się jej na wyścigi“.
„Gdym spojrzał na nich, wstyd mię zdjął jakiś, że zbliżając się do niej stanę w ich rzędzie — i zdało mi się, że między nimi, przy niej, będę śmiesznym. Zaledwie spojrzałem na nią, i pożegnałem ją. Gdy byłem tam, śmiała się i rozmawiała wesoło — gdy żegnałem jej brata, dojrzałem, że przestała śmiać się i mówić... Byłożbyto możebne aby...“
„Zygmuncie, spytaj twoich psychologicznych ksiąg czy kobieta ciałem i duszą młoda i piękna, może kochać człowieka, który tak jak ja długie już lata przebył?...“
Skończył pisać p. Rawicki i zbliżył się do okna. Noc była późna; liście osrebrzone księżycem szumiały cicho, głęboki szafir nieba błyskał gdzieniegdzie gwiazdami.
Pan Stefan skrzyżował ręce na piersi i długo stał zamyślony wpatrując się w odblaski i cienie letniej nocy. Nareszcie podniósł czoło, odetchnął głęboko i rzekł zcicha: O, życie, życie! któż pojmie, kto odgadnie tajemnice twoje? Gdzie początek, i gdzie koniec twoich burz i twoich walk? gdzie jest opoka któraby śród nich wesprzeć potrafiła mężnego nawet i silnego człowieka?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.